Wydanie: PRESS 11-12/2021

Karakter pisma

Z Przemkiem Dębowskim, współzałożycielem Wydawnictwa Karakter, projektantem książek rozmawia Marek Twaróg

Po drodze do Ciebie wstąpiłem do krakowskiej księgarni Karakter i kupiłem sobie nowość. To „Emil i my. Monolog wielodzietnej matki” Magdaleny Moskal. Chcę ją z Tobą otworzyć i powąchać.

Ja zapachem książek nie upajam się za bardzo. Zawsze jest taki sam.

Łamiesz serce bibliofilom. A co pachnie w książce?

Chyba klej. No i jeszcze papier. Nigdy o to nie dopytywałem, ale gdy wchodzi się do drukarni, to zapach jest wszędzie identyczny – mimo klimatyzacji, nawiewów i okien. Powstały nawet perfumy o zapachu książki. W każdym razie ten zapach jest inny niż sprzed – powiedzmy – pięćdziesięciu lat.

Dlaczego?

Bo zapach żółknących książek jest zapachem rozkładającego się papieru. Kiedyś papier wytwarzano z wybielanej i zaklejanej pulpy drzewnej, był mocno zakwaszony i po kilkudziesięciu latach ulegał samoistnej degradacji.

W przeciwieństwie do współczesnych książek? „Emila…” za pięćdziesiąt lat da się czytać?

Tak, bo jest wyprodukowany na papierze bezdrzewnym, który nie żółknie i nie kruszeje jak papiery drzewne.

Odhaczone: zapach – nie. A wolisz miękką czy twardą okładkę?

Niektórzy lubią miękkie, bo są takie nieafektowane. Inni stawiają na twarde, bo – jak mówi Chip Kidd, autor wielu amerykańskich okładek – „Nigdy nie słyszałem, by ktokolwiek wyrzucił książkę w twardej okładce”. A co ja wolę? Zależy od projektu. Czasami pasuje mi miękka oprawa, taka do kieszeni. Ale czasami mam poczucie, że trzeba zrobić coś dosadnego. Za to od zawsze lubię książki oprawione w papier, który nie jest już niczym pokryty. Papier bez folii. Książka wewnątrz jest papierowa, więc i okładka powinna być papierowa.

Ale taka szybciej się niszczy.

Tak, folia sprawia, że książka jest trwalsza, nie wyciera się na zagięciach i na grzbiecie. I nie niszczy się w transporcie. Dlatego 90 procent okładek w księgarniach jest pokrytych folią. To najtańszy standard. Książka niefoliowana natomiast z reguły wydrukowana jest na kartonie lepszej jakości, który może być nawet pięć czy dziesięć razy droższy.

Widziałem rozmowę z Tobą, w której trzymasz niemieckie wydanie „Dzienników” Maxa Frischa i zachwycasz się niedużym kantem. Cóż to za szaleństwo?

Kant to odległość pomiędzy krawędzią twardej oprawy a blokiem kartek książki.

Niewielki kant zasadniczo wpływa na wygląd książki?

Na pewno nie tylko ja na niego zwracam uwagę. Myślę, że sporo osób rejestruje podświadomie jego rozmiar. Gdy stawiałem pierwsze kroki w tym fachu, zastanawiałem się, czemu niemieckie albo szwajcarskie książki robią lepsze wrażenie niż polskie, dlaczego wydaje mi się, że są staranniej wykonane? I wyszło mi, że nasz polski kant istotnie się różni od tamtejszych. Kiedy na targach książki we Frankfurcie odwiedza się wydawców niemieckich, można przejść się alejką introligatorni. To firmy z dwustu-, trzystuletnią tradycją, często w posiadaniu jednej rodziny. Szlachetny fach, jak u nas lutnictwo. Swoje tajemnice i sztuczki przekazują z pokolenia na pokolenie. Ich mistrzostwo widać od razu. Bo u nich ten kant ma milimetr, czasami nawet pół.

I to jest trudne technologicznie?

Trudne. Bo trzeba bardzo precyzyjnie połączyć dwa elementy. W drukarni masz na linii produkcyjnej teczkę, czyli tę twardą okładkę. W nią wklejane są bloki książki. I jeżeli robi się to niestarannie, to blok przesunie się o milimetr w jedną stronę, o milimetr w drugą. Toteż dla świętego spokoju przygotowuje się projekt z dużym kantem, trzymilimetrowym, żeby zostawić drukarni margines na błąd.

Czego jeszcze normalny człowiek nie dostrzega w książce?

I na papier, i na rodzaj oprawy czytelnicy zwracają uwagę, tyle że nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Na początku roku wydaliśmy książkę Marcina Wichy „Kierunek zwiedzania”...

To ta z tłoczoną okładką?

Jest smolista czerń tłoczenia i płócienna okleina, którą wszyscy zauważyli. Słyszę, że to okładka „jak kiedyś”. Powiedziałbym, że nawet lepsza, bo teraz materiały są lepsze, płótno szlachetniejsze.

Ale książka kosztuje potem około 50 złotych. Taka zwyczajniejsza, jak „Emil…”, ma na okładce 39 złotych, choć w Waszej księgarni sprzedali mi ją za 32. Dziękuję.

Dyskusji o cenach żadna branża nie lubi. Można powiedzieć, że 45 złotych za książkę to dużo. Ale jeżeli hamburger z frytkami kosztuje trzy dychy, a pizza cztery...

W Niemczech średnia cena książki to 20–30 euro. Tam mogą poszaleć z materiałami i książki są ładne.

A koszt ich wyprodukowania jest niemal identyczny. Bo drukujemy na tych samych maszynach, na tych samych materiałach, jedynie praca jest w Niemczech trochę droższa niż u nas. Nic dziwnego, że dużo niemieckich wydawnictw drukuje w Polsce. Bo ma nieco taniej, a wystarczająco dobrze.

Wróćmy do czcionek. Patrzę na tę okładkę „Emila…”. Szeryfowa. W środku też czcionka szeryfowa, z małymi ozdobnikami na końcach znaków. A mnie wszyscy mówią, że modna jest teraz okrągła litera.

Moda swoją drogą, czytelność swoją. Badań na jej temat jest niewiele lub prowadzono je na niewielkich próbach, można je więc łatwo podważyć. Pod koniec lat 80. i na początku 90. toczyły się w światku zachodnich projektantów graficznych „legibility wars” – wojny o czytelność. Na rynek weszło nowe postmodernistyczne pokolenie. Twierdzili: „Chromolić czytelność!”. Czytelnik też miał według nich pracę do wykonania, w pewnym sensie współtworzył dzieło.

Stara gwardia się oburzała. Przypominali, że tekst powinien być jak kryształowy puchar, który nie zakłóca smaku wspaniałego wina. To słowa brytyjskiej projektantki Beatrice Warde. Przez wiele lat, nawet dekad, jej sformułowanie o kryształowym pucharze – i analogicznej roli typografii, jako niewidzialnej, szlachetnej oprawy dla myśli, którą przekazuje – było standardem. No i pod koniec lat 80. przychodzą Amerykanie i mówią: „Guzik prawda!”.

Mam rozumieć, że według nich wszystko wolno?

Że czytelność jest subiektywna i najlepiej się czyta to, co najpowszechniejsze. Przed wojną w Niemczech najczęściej używanym pismem była fraktura, czyli pismo gotyckie. W 1941 roku zostało z dnia na dzień zakazane, bo Hitler uznał je za wytwór żydowskiej kultury. Wszystko należało drukować antykwą, czyli pismem szeryfowym. Ale przez stulecia niemiecki obszar językowy i jego peryferia używały pisma gotyckiego i nikomu nie sprawiało ono żadnych kłopotów. Pamiętam jeszcze ze studiów edytorskich, że gdy przygotowywałem pracę magisterską, musiałem czytać polskie starodruki z XVI wieku, też wydrukowane frakturą. Po tygodniu nie miałem z tym najmniejszych problemów.

Bo Ty lubisz porządek i czytelność.

Jeżeli chodzi o wnętrze książki – wszystko powinno być czytelne. I to w każdych warunkach. Chyba że mamy do czynienia z jakimś artystycznym eksperymentem.

Czarne litery na białym i proporcje marginesów według wzoru: wewnętrzny, górny, zewnętrzny, dolny jak 2:3:4:6. Tak?

Tak.

Ale na Facebooku, gdy zarzucano ci, że napisy na niektórych Twoich okładkach są nieczytelne, broniłeś się poirytowany: „Wnętrze książki powinno być czytelne, bo książkę się kupuje po to, żeby ją przeczytać, ale okładka to jednak trochę inne zwierzę”.

Bo to prawda. Okładka książki jest trochę opakowaniem, a trochę reklamą, nie niesie – jak ulotka dołączona do lekarstwa – wyłącznie ładunku informacyjnego. Ma dawać przyjemność. Pewnie, czytelnik powinien móc się zorientować, co trzyma w ręku, ale czy zidentyfikuje tytuł w pół milisekundy, czy w jedną, to już nie ma znaczenia. Więc nie przesadzajmy z tą czytelnością. Jeśli ktoś mi zarzuca, że srebrne literki na żółtym tle, jak w książce Margaret Atwood „O pisaniu”, są niewidoczne, to szlag mnie trafia. Ludzie, wykonajcie jakąś pracę!

Czyli czytelność owszem, ale jak nie wyjdzie, to też to wytłumaczysz. Tak to widzę.

W profesji projektanta graficznego zawsze jest trochę ściemniania. Żeby klient przyjął twój punkt widzenia i twoją pracę.

Słyszysz czasem, że twój projekt jest świetny i to dzieło sztuki, ale prosimy coś prostszego, żeby książka się sprzedała?

Kiedy jeszcze pracowałem dla klientów zewnętrznych, zdarzało się, że mówili: słuchaj, coś jest za małe albo coś trudno się czyta itp. Wtedy się nie wykłócałem. Projektant nie jest natchnionym artystą, który może patrzeć na zleceniodawcę z lekceważeniem. Ale teraz pracuję na własny rachunek, a mam duże zaufanie do odbiorców książek Karakteru. Stąd nieortodoksje.

Może w przypadku okładki książki Marcina Wichy „Jak przestałem kochać design” znalazłeś złoty środek. Komunikatywne, a jednocześnie nowatorskie? Chyba nawet piękne.

A widzisz, to twój odbiór. A wiele osób pytało, dlaczego to takie brzydkie, wręcz niezaprojektowane. Mówili: grafik się tu nie popisał. Na szczęście zdecydowana większość odbiorców dostrzega dowcip w tym, że okładka wygląda jak wydrukowana na biurowej drukarce.

Lubisz krój Times New Roman, którym napisałeś tytuł na tej okładce?

Tak sobie. Najbardziej lubię kroje do cna amerykańskie. I mam kilka takich, do których ciągle powracam. Moim ulubionym tytułowym jest Knock-
out. Istnieje ponad trzydzieści odmian tego pisma, litery mają różne grubości i szerokości. Jest piękny i taki – powiedziałbym – proletariacki. Twórca zaczerpnął inspirację z plakatów walk bokserskich sprzed stulecia. Bardzo lubię też Chronicle – tego samego autora, Jonathana Hoeflera. To rodzina szeryfowa. Sporo książek nią składam, bo ten krój ma ładny pionowy rytm i dzięki temu cała stronica wygląda na uporządkowaną.

Myślisz, że ludzie zwracają uwagę na czcionkę?

Doskonale rozumiem, gdy mówią, że nie. Ale gdyby pokazać im wydrukowany tekst złożony dwoma różnymi krojami lub tym samym, ale z innymi parametrami, to na sto procent zobaczą, że strona wygląda i czyta się inaczej.

Ale pewne zasady obowiązują. Ile powinno być znaków w jednej linii?

Sześćdziesiąt sześć.

Co za precyzja.

To optymalna liczba. Podobno najlepiej czyta się od dziesięciu do dwunastu wyrazów w wierszu, a jeśli wersy są dłuższe, to tempo czytania znacząco spada. 60–70 liter w wersie sprawia, że większość z nas jest w stanie szybko przeskanować tekst. Zbyt szerokie wersy są więc niefunkcjonalne, a zbyt wąskie z kolei – brzydko wyglądają. Widać to w gazetach, gdzie na szpaltach mieści się zwykle 40–45 znaków i czasami tworzą się zbyt duże przerwy międzywyrazowe.

 

Marek Twaróg

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.