Wydanie: PRESS 11-12/2021

Innego stempla nie było

Z Czarkiem Sokołowskim, fotoreporterem Agencji AP, rozmawia Marek Strzelecki

Jesteś jedynym polskim zdobywcą Pulitzera za fotografię. Jak to się robi?

Nawet o tym nie marzyłem, bo Pulitzer jest zarezerwowany dla ludzi z innej strefy geograficznej. Associated Press, w której pracuję, czasem dostaje Pulitzera, na przykład rok po mnie dostało ją 11 fotoreporterów za pracę z Kenii. Mój Pulitzer też był zbiorowy, dla pięciorga dziennikarzy za zdjęcia z Moskwy z tak zwanego puczu Janajewa, zorganizowanego w nocy z 18 na 19 sierpnia 1991 roku. Zrobiłem zdjęcie moskiewskiego Rambo, który na czołgu po zakończeniu puczu w radosnym geście pokazuje znak zwycięstwa, a w lufie czołgu ma czerwony goździk. Pamiętajmy, że w całej tej historii zginęły tylko cztery osoby, a wkrótce 70-letnie imperium zła przestało istnieć, Związek Radziecki się rozpadł. Wielki wpływ na naszą nagrodę miał więc moment historyczny. Nawet nie wiedziałem, że szefowie wybiorą moje zdjęcie i wyślą na konkurs.

Podobno w tamtym czasie uważałeś, że AP źle wybrało Twoje zdjęcie.

Tak, gdy po dwóch dniach dostałem moje zdjęcie faksem, bo takie były środki komunikacji, byłem zdziwiony, że właśnie je wybrali. Każdy reporter chce, by jego zdjęcie było mocne, żeby na nim waliły błyskawice. A moje było takie spokojne. Parę miesięcy później przyjeżdża szef i mówi: O co ci chodzi? Przecież tu widać, że cała ta rewolucja przeszła spokojnie, a setki milionów ludzi na świecie cieszyły się, że tak się skończyła. Mnie uczono, że zdjęcie ma być mocne, ma się z niego niemal wylewać krew, bo dopiero wtedy może być docenione. A tu wygrywa zdjęcie spokojne, bohater się cieszy, ludzie klaszczą. Wydawało mi się zbyt słodkie, by pasowało do zilustrowania reportażu o końcu ZSRR.

Jak wspominasz czasy, gdy fotografowałeś przemiany demokratyczne w Polsce, Rumunii, byłej Jugosławii i Rosji? To był chyba raj dla fotografów?

Tak, dziennikarsko niezwykle interesujące czasy. Oczywiście były też obawy. Gdy leciałem do Moskwy – powiem szczerze – miałem lekkiego stracha. Lecieliśmy prawie pustym samolotem KLM z Amsterdamu przez Warszawę do Moskwy, bo wszyscy, wiedząc, co się dzieje w Moskwie, odwołali wtedy podróż. Były z nami telewizje amerykańskie, Krzysztof Miller, Leszek Wdowiński z Reutera – i wszyscy czuliśmy niepokój. Ale lądujemy, nikt nas nie zatrzymuje, w miarę spokojnie przechodzimy przez odprawę, taksówka do biura, dostaję dwóch ludzi do pomocy i zaczynamy pracę. Podobnie było z wyjazdem na Litwę. Lecz na samolot do Rumunii czekaliśmy dwa dni, w końcu kolejne dwa dni jechaliśmy pociągiem do Bukaresztu, nie wiedząc, co nas spotka. Przyjeżdżamy, wyciągamy walizki, bo fotoreporter wtedy – nie tak jak dziś, że tylko plecaczek z laptopem, aparatami i telefonem – miał parę walizek, w których była ciemnia do negatywów, ciemnia do papieru, maszyna do pisania, suszarka do papieru, suszarka do filmów i transmiter. Wychodzimy z tymi walizami na peron w Bukareszcie, a tu strzały. Nigdy nie byłem w wojsku, pierwszy raz słyszę kałasznikowa i zamiast paść na glebę, mocuję się z walizkami. Kompletnie nienaturalna reakcja. Wtedy wszystko było inne. Inna technologia robienia zdjęć i jednak inny strach. Dzisiaj, kiedy chodzę na demonstracje, uśmiecham się, bo wprawdzie policja jest agresywna, ale to mimo wszystko pikuś w porównaniu z latami 80.

Marek Strzelecki

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.