Dział: WYWIADY

Dodano: Czerwiec 17, 2022

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Justyna Suchecka brała udział w wyścigu. "Nie byłam dla siebie wyrozumiała"

"Im jestem starsza, tym bardziej wierzę, że moim zadaniem jest dostarczanie ludziom argumentów, a nie emocji" – mówi Justyna Suchecka (okładka "Press" – nr 03-04/2022, fot. Tamara Pieńko)

"Menedżerami zostają ludzie, którzy nie byli tego uczeni. Jeśli ktoś przez 20 lat redagował teksty i był w tym wybitny, nie znaczy to, że będzie superszefem". O ścieżkach awansu, depresji i edukacji – z Justyną Suchecką rozmawia Weronika Mirowska.

Co pomyślałaś, gdy dowiedziałaś się, że PR-owcy polskiego rządu cieszyli się, że: „Nauczyciele jako grupa w następnych kilkudziesięciu godzinach zostaną dobici i poniżeni falą hejtu”? Ja miałam ochotę wyć.

Dla mnie to też było ekstremalnie trudne, bo strajk nauczycieli był chyba najbardziej intensywnym czasem w moim zawodowym życiu. Pracowałam po kilkanaście godzin na dobę i pamiętam, że siedziałam w centrum dialogu, a dyrektor Matynia zaczepiał mnie, by tłumaczyć, dlaczego to, co piszę o nauczycielach, jest niewłaściwe. Dzisiaj wiem, że nie przeczytał ani jednej ustawy, ale opowiadał o pensum i Karcie nauczyciela, cytując propagandowe maile, które znamy z portalu Poufna Rozmowa.

Wtedy przeczuwaliśmy, a teraz już wiemy, że rządzący prowadzili zmasowaną wojnę przeciw własnym obywatelom. Byłam i jestem na nich wściekła. Politykom chodzi tylko o doraźny sukces wyborczy, a to, że przegramy – jako kraj – edukację naszych dzieci, nie ma dla nich znaczenia.

Nie wiedziałam, że dobrze opłacani urzędnicy poświęcają czas na planowe niszczenie życia współobywatelom.

Pamiętam te wszystkie wpisy na Twitterze zapłakanych kuzynek rzekomego ucznia, historie o tym, że ktoś nie mógł poprawić swojej oceny, multiplikowane przez wiele kont hejterów. To było straszne i obrzydliwe. Uważam, że nie można atakować dzieci za rodziców, ale przecież doskonale wiem, do których szkół w Warszawie chodzą dzieci naszych polityków. W zdecydowanej większości są to szkoły niepubliczne. Podejście władzy jest takie, że oni interesują się tylko własnymi dziećmi, a cała reszta niech tonie. Więc toniemy.

Nie miałaś ochoty rzucić pisania i ruszyć na jakąś barykadę?

Mam taki charakter, że szybko się podpalam, ale równie szybko łapię trzy oddechy, siadam i zabieram się do swojej roboty. Im jestem starsza, tym bardziej wierzę, że moim zadaniem jest dostarczanie ludziom argumentów, a nie emocji.

Ale już przekraczałaś granicę między dziennikarstwem a aktywizmem. W czasie strajku nauczycieli dbałaś, by w mediach społecznościowych mówiono o nauczycielach dobrze. A to zadanie PR-owców.

PR-owcem byłabym, gdybym dbała o wizerunek związku zawodowego nauczycieli lub organizacji, która reprezentuje nauczycieli, a ja miałam przekonanie, że dbam o to, żebyśmy nie dali się zalać właśnie tymi zdjęciami płaczących kuzynek, które swoją drogą były bardzo memiczne. Zresztą pisaliśmy też w „Gazecie Wyborczej”, że zagrożone są terminy egzaminów i że dla wielu uczniów było to bardzo stresujące. Nie mam więc poczucia, że nie pokazywałam drugiej strony.

Pisałam też wtedy własne komentarze i stanowiska redakcji, więc miałam poczucie, że reprezentuję nie tyle swój pogląd, ile jakąś politykę społeczną, która powinna być ważna dla nas wszystkich. I apelowałam, żeby nie skupiać się na swoich doświadczeniach ze szkoły, bo to jest coś najgorszego w edukacji – przenoszenie własnych złych doświadczeń na ocenę współczesnego systemu.

Wykorzystywałaś swoje zasięgi w mediach społecznościowych, by tłumaczyć, o co nauczyciele walczą. Wielu z nich do dziś Cię za to uwielbia.

Jeden z moich redaktorów powiedział kiedyś, że mam fankluby w pokojach nauczycielskich. Na pewno mam poczucie, że budzę tam sympatię, że mnie tam lubią, choć nie jest to celem mojej pracy. Zanim zaczęłam pracować w wydaniu ogólnopolskim „Gazety Wyborczej”, dosyć mocno wybrzmiewało tam neoliberalne spojrzenie na szkołę. Że trzeba zlikwidować Kartę nauczyciela, a nauczyciele mają zbyt dużo wakacji. Sytuacja, w jakiej są dziś nauczyciele, jest pokłosiem tego, jak przez lata przedstawialiśmy ich w mediach. Pamiętam, jak mocno byłam zdziwiona, gdy Varkey Foundation zrobiła duże badanie na kilkudziesięciu tysiącach rodziców z różnych państw OECD, w większości unijnych. Pytano, na co rodzice wydaliby dodatkowe pieniądze w edukacji, gdyby nagle pojawiły się takie możliwości. Polacy kupiliby całe wyposażenie do szkół: komputery, drukarki 3D, a nawet laboratoria kosmiczne. Dopiero na przedostatnim miejscu byli nauczyciele. Co ciekawe, w tych krajach, w których edukacja działa dobrze, a nauczyciele zarabiają godziwie, rodzice zaczynali od wydatków na nauczycieli.

Jednak dziennikarz chwalony przez swoich bohaterów chyba powinien czuć się z tym dziwnie? Bo może coś robi nie tak?

Myślę, że z mojej pracy rozlicza mnie nie to, czy bohaterowie mnie lubią, ale czy ktoś mnie czyta, czy Ministerstwo Edukacji ma problemy z odpowiedzią na moje pytania, czy redaktorzy umieszczają moje teksty wysoko w serwisie, czy ktoś się na mnie powołuje i na koniec – czy dostaję nagrody dziennikarskie.

Ale przyznasz, że byłoby dziwaczne, gdyby kibole Wisły Kraków uwielbiali Twojego męża Szymona Jadczaka, który swoim dziennikarskim śledztwem zdemolował mafijne układy w tym klubie.

To dobry przykład, bo Szymon ma takich kiboli, którzy go nienawidzą, i takich, którzy piszą, że są mu bardzo wdzięczni za to, że im uratował klub i pokazał patologię, która się w nim dzieje.

Tak, ale to chyba raczej podziw i wdzięczność za jego dokonania. A Ty masz fanów i fanki.

Zazdroszczę Szymonowi. Chciałabym, żeby moja codzienna robota zadziałała tak na ministra Czarnka, jak praca mojego męża na mafie i polityków. Na razie tak się nie dzieje, ale pamiętam, że Szymon przez wiele miesięcy pisał o Wiśle na swoim blogu, a nie w portalu, a wszyscy go zbywali. Więc może – jak to mówi moja babcia – oliwa sprawiedliwa i po moim pisaniu o patologiach w szkole i nieprawidłowościach tego systemu, z którymi rząd nie chce nic zrobić, w końcu coś się zmieni i będę mogła sobie powiedzieć, że stałam po słusznej stronie historii. 

Czy kiedy Przemysław Czarnek przestanie być ministrem edukacji, pisanie o oświacie Cię nie znudzi?

Nie, bo jeszcze wiele innych problemów z edukacją jest przed nami. Ale muszę się tu przyznać, że tę działkę objęłam przez przypadek. W 2011 roku byłam najmłodsza w redakcji i mój ówczesny szef w Poznaniu Włodzimierz Bogaczyk uznał, że jeśli właśnie skończyłam szkołę, to jeszcze pamiętam, jak to w niej jest. A ja, studiując publicystykę ekonomiczną, myślałam, że będę dziennikarką polityczną, co to chodzi na sesje rady miasta i zadaje trudne pytania prezydentowi. Jednak dosyć szybko przekonałam się, że w lokalnej gazecie ludzi najbardziej interesują szkoły, zdrowie i komunikacja. 

Zrobiłam to, co potem robiłam przez całe życie, czyli umówiłam się z szefem wydziału oświaty, z przewodniczącym komisji edukacji w radzie miasta i podobnymi ludźmi, i zrobiłam jakiś maraton spotkań w stylu: „Dzień dobry, chciałam się przedstawić, będę teraz do Pani/Pana często dzwonić”. Zawsze mi się to sprawdzało.

Podobno wygrałaś konkurs „Indeks za talent” i dostałaś staż w „Wyborczej” w Poznaniu.

To było lato 2007 roku. Kończąc ten staż, zapisałam się do „Gazety” na następny za rok, ale jednocześnie wygrałam też staż w TVP. Jednak dwa dni przed jego rozpoczęciem miałam wypadek samochodowy, po którym trafiłam do szpitala. W nasze auto wjechał pijany kierowca. Do TVP nie poszłam, za to trafiłam znów do „Gazety”. I tam już zostałam.

Do „Gazety” poszłaś, ale zamiast wygranego indeksu na dziennikarstwie na UAM zaczęłaś studiować publicystykę ekonomiczną i PR na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. To było jedno z lepszych miejsc do nauki dziennikarstwa.

Tak myślę. Te studia skończył wcześniej Maciej Samcik, żywa reklama tego kierunku. Pracował w „Gazecie”, pisał też na własne konto Subiektywnie o Finansach. Zresztą przyjechał do nas kiedyś na zajęcia.

Ówczesny szef katedry doktor Krzysztof Gołata, były dziennikarz ekonomiczny „Wprost”, co tydzień kazał Wam pisać teksty na ocenę.

Musieliśmy dużo pisać, co gorsza musieliśmy o tych tekstach rozmawiać publicznie, co już raczej w redakcjach nie ma miejsca. A muszę dodać, że – jak to dziennikarz – doktor Gołata był zgryźliwy. Ale ja uwielbiałam te zajęcia, dużo się tam nauczyłam. Poznań wyglądał wtedy dziennikarsko inaczej niż teraz: mieliśmy dużą redakcję w „Gazecie Wyborczej”, był silny „Głos Wielkopolski”, poważne biuro w Poznaniu miał „Press”, była lokalna telewizja WTK i Radio Eska, była Telewizja Biznes, „Wprost” chwilę wcześniej przeniósł się do Warszawy, o mediach publicznych już nie wspominam. Mieliśmy poczucie, że można robić duże dziennikarstwo, będąc w Poznaniu. Potwierdziło to zresztą przyznanie Marcinowi Kąckiemu tytułu Dziennikarza Roku. On też przecież pracował wtedy w Poznaniu.

O co mądrzejszy jest dziennikarz lokalny od ogólnokrajowego?

Mogę ci powiedzieć, czego się tam nauczyłam: że jak nie napiszesz 30 tekstów o dziurach w drodze lub o tym, że komuś drzewo wycinają pod blokiem, to nie powinnaś zabierać się do większych tematów. W takim dziennikarstwie odbierasz telefony od realnych ludzi, którzy dzwonią ze swoimi problemami na dyżur, a ty sama musisz szybko ocenić, czy ktoś właśnie marnuje twój czas, czy ma dla ciebie temat, który zmieni twoje i jego życie.

„Smoleńsk-sroleńsk. Sprawdźmy, co u Mamy Madzi”! – podobno tak odpowiedziałaś na testowe pytanie podczas rekrutacji do centrali „Gazety” w Warszawie, gdy redaktor chciał znać Twoje zdanie o katastrofie lotniczej.

Było jeszcze gorzej! Zapytali mnie, czy czytałam dodatek o Smoleńsku, który ukazał się chwilę wcześniej w „Gazecie”. Jego redaktorem był Roman Imielski, który mnie rekrutował. Więc pozwoliłam sobie na ten mało ambitny cytat z krążącego wtedy memu. Smoleńsk był tragedią, ale sposób, w jaki o nim wtedy debatowano, mnie nie interesował. Widziałam, jak strasznie dużo uwagi ogólnopolskie media poświęcają sprawom, które nie są ważne, dla mnie jako czytelniczki. To samo ze sprawą morderstwa małej Madzi przez jej młodą matkę. Medialny serial o niej mogliśmy oglądać we wszystkich telewizjach, w każdym możliwym programie. Dramat tej konkretnej rodziny stabloidyzowaliśmy w sposób obrzydliwy, tak jak zobrzydziliśmy zadumę i namysł po katastrofie smoleńskiej.

Słyszałam, że potem w pracy tak się już nie stawiałaś redaktorom, jak podczas rekrutacji. Nie potrafiłaś powiedzieć „nie” i brałaś dodatkowe teksty i dyżury.

Nie będę udawała, że było inaczej. Z perspektywy czasu analizowałam: czy bardziej nie umiałam odmawiać, czy może chciałam czuć się niezastąpiona, bo jak ja czegoś nie zrobię, to już na pewno nie zrobi tego nikt inny. To było pomieszanie tych dwóch stanów: miałam poczucie, że muszę udowadniać swoją przydatność, ale też miałam obawy, żeby nikt mnie nie zastąpił. 

Przeniosłam się z Poznania do Warszawy w ramach wewnętrznego konkursu, na który zgłosiło się kilkudziesięciu dziennikarzy. Przyjęto pięć osób, mnie i czterech chłopaków. Byli tam Łukasz Woźnicki, który był parę razy nominowany do Grand Press i pisze świetnie o sądach; Michał Wilgocki, który się przeniósł z Wrocławia i miał za sobą tę epicką historię pracy dla mediów ojca Rydzyka przed „Gazetą Wyborczą”, moim zdaniem gotowy materiał na dobry serial; Michał Wybieralski, który bardzo szybko awansował i został szefem „Stołecznej”, potem szefem kraju – choć skończył mniej przyjemnie w polskiej aferze Me Too – no i Michał Danielewski, który dzisiaj jest wicenaczelnym w OKO.press i jedną z najmądrzejszych osób, jakie w życiu poznałam. Byłam jedyną dziewczyną w tym gronie, miałam poczucie, że oni są bardziej doceniani i przecież muszę się tak bardzo starać, żeby dorównać. 

A byli bardziej doceniani?

Chyba nie, właśnie to jest najgorsze, że problem siedział głównie w mojej głowie. Były takie momenty, kiedy naprawdę szło mi super, ale mimo to cały czas miałam poczucie, że każdego kolejnego dnia muszę udowadniać wszystko od zera. Fakt, że wczoraj miałam świetny reportaż w „Dużym Formacie” lub napisałam czołówkę dla „GW”, następnego dnia nie miał już żadnego znaczenia. Dalej brałam udział w jakimś wyścigu.

Które swoje teksty uważasz za najważniejsze? Nagrodzony Grand Press „Tysiące dzieci zniknęło z systemu” o edukacji w pandemii?

Też, ale bardzo cenię reportaż, który robiłam z Ludmiłą Anannikovą o bezrobociu. Pojechałyśmy w Polskę rozmawiać z ludźmi. Ważny dla mnie był też reportaż w „Dużym Formacie” z 2015 roku, gdy przed kryzysem uchodźczym pojechałyśmy do Berezówki z Karoliną Brzezińską – do szkoły podstawowej, w której było więcej dzieci uchodźców niż Polaków. Wspaniale wspominam też rozmowy z pisarzami. Ale gdybym miała wymienić tylko jeden jedyny tekst, to jasne, że ten nagrodzony „Tysiące dzieci…” napisany już dla Tvn24.pl pozostanie w moim sercu.

Nominowana w zeszłym roku do Grand Press 2021 rozmowa z pisarzem Radkiem Rakiem zachwyciła mnie mniej. Nie chcę relatywizować jego szkolnych losów, ale pomyślałam, że trochę tam było cierpiętnictwa.

Ten wywiad z Radkiem powstał trochę przez przypadek. Prowadziłam jakieś spotkanie autorskie online zaraz po Nike, podczas którego przyznał, że pisze opowiadanie dla „Wolnych lektur”. Zapisałam sobie w kalendarzu: „zapytać Radka o to opowiadanie już po”. Gdy zaczął opowiadać o swoim doświadczeniu ze szkoły, pomyślałam: „cholera, w szkole nic się nie zmieniło, takie historie wciąż się zdarzają”. Dzieci ani wtedy, ani dziś nie powinny być tak traktowane – niewiele osób ma odwagę, by powiedzieć, że było ofiarami przemocy rówieśniczej.

Piszą o Tobie, że jesteś ambasadorką młodzieży – wyszukujesz talenty i je opisujesz. Czy koniecznie muszą to być dzieci z dobrych, bogatych domów?

Nie muszą i w mojej książce „Young Power. 30 historii o tym, jak młodzi zmieniają świat” nie były.

To dam Ci przykład. Maja, która walczy z olejem palmowym i chroni orangutany, jak piszesz: „W czasie pracy nad książką poleciała na Borneo”. Nie miałaś ochoty napisać, skąd Maja miała na to kasę?

Przyznam się do pewnego błędu, jaki popełniłam w tej książce. Nie chcąc moim bohaterom zaszkodzić w przyszłości, nie opisywałam ich rodzinnych czy osobistych perypetii i kłopotów. Nastawiłam się na pokazanie pozytywnych przykładów fajnego działania, ale nie pomyślałam, że krytyczni czytelnicy odbiorą to jako przechwałki dzieciaków z bogatych rodzin. Tymczasem miałam cały przekrój społeczny w tej książce, tylko dwie osoby były z niepublicznych szkół. Miałam więc dzieci z domów biednych i bogatych, z rodzin pełnych i rozbitych, także osoby nieheteronormatywne. Gdybym mogła to napisać jeszcze raz, byłabym bardziej uważna.

Zamiast motywować młodych, mogłaś wpędzić dzieci w kompleksy.

Teraz wiem, że tak to mogło być odebrane, ale takich głosów mam zdecydowanie mniej – raczej słyszę, że to komuś dodało skrzydeł. Sama jestem dziewczyną z małego miasteczka, pierwszą z wyższym wykształceniem w mojej rodzinie. Droga moich bohaterów i bohaterek oraz to, co osiągnęli, jest efektem ciężkiej pracy, niepowodzeń po drodze, nie zawsze różowych dni. Wydawało mi się, że w książce to wybrzmiewa, ale jeśli niektórzy twierdzą, że za słabo, to znaczy, że popełniłam błąd.

Mówią o Tobie: „Tytanka pracy, życzliwa, zabija grzecznością”. A Ciebie samej ta grzeczność nie zabija?

Jestem – choć teraz już mniej – osobą, która nie potrafi odpuścić, gdy dzieje się coś w jej działce. A tutaj likwidacja gimnazjów, kumulacja szkolnych roczników, strajk nauczycieli… Zorientowałam się, że coś jest ze mną nie tak dopiero wtedy, gdy przez osiem miesięcy prawie nie spałam i uważałam, że to normalne. Skończyło się na terapii i lekach, które mi bardzo pomogły. Dalej jestem miła i dalej się dużo uśmiecham, ale myślę, że umiem lepiej pozbywać się tego, co ciężkie, irytujące i smutne.

Wydanie Twojej kolejnej książki o zdrowiu psychicznym młodych ludzi jest opóźnione. Miała być rok temu, a będzie w maju tego roku. Przyczyną była podobno Twoja covidowa depresja.

Nie nazwałabym tego depresją. Gdy w zeszłym roku oboje z mężem zachorowaliśmy na COVID, miałam strasznie dużo czasu, żeby leżeć i myśleć, bo na nic innego nie miałam siły. Wtedy pomyślałam, że nie jestem w stanie tej książki zrobić. Przy „Young Power” miałam głównie dobrą zabawę, a tu rozmawiałam z ludźmi po próbach samobójczych, samookaleczeniach, z różnymi zaburzeniami. Porzuciłam tę pracę, aż parę miesięcy później pomógł mi mój przyjaciel Maciek Makselon. Robił to delikatnie i po kumpelsku: „Zastanówmy się, komu ta książka jest potrzebna?”.

Przekonał mnie też wywiad z Janiną Bąk znaną jako Janina Daily, z którą ja też rozmawiałam o jej chorobie dwubiegunowej. Widziałam, jak ludziom potrzebne jest jej wyznanie. To sprawiło, że otrząsnęłam się z niemocy i wróciłam do pracy nad książką. Jest szansa, że wyjdzie jeszcze w pierwszym półroczu.

Podobno mogłaś liczyć na szefów, którzy w chorobie dali Ci czas i rozumieli, gdy mówiłaś, że czegoś nie dasz rady zrobić?

Wtedy, gdy w 2018 roku byłam w terapii i na lekach, pracowałam w „Wyborczej”, która zdała ten test.

Na gali Grand Press był magiczny moment, gdy kolejne osoby dziękowały Romanowi Imielskiemu, zastępcy naczelnego z „Gazety Wyborczej”. Śmiałam się wtedy, że gdybym ja wygrała, też zaczęłabym od podziękowań Romanowi, choć już pracowałam w Tvn24.pl. Jest jednym z najlepszych redaktorów, jakich znam, a w dodatku jednym z najlepszych ludzi.

To on wykazał się wielkim zrozumieniem, gdy byłam chora. Pytał regularnie, co może dla mnie zrobić. Dzięki niemu miałam poczucie, że nie muszę wstydzić się choroby. Są branże, w których ludzie nie mogą się przyznać do depresji, bo będzie to dla nich miało nieprzyjemne konsekwencje.

W „Press” wypowiadaliście się oboje z mężem o depresji w czasach pandemii. Kiedy pierwszy raz zetknęłaś się z tą chorobą?

Dawniej wydawało mi się, że aby mieć depresję, w twoim życiu musi się zdarzyć coś naprawdę strasznego. To była powierzchowna wiedza na temat zaburzeń zdrowia psychicznego. Sama bardzo długo nie dopuszczałam do świadomości, że to może mnie dotyczyć. W 2018 roku miałam zaburzenia lękowo-depresyjne i myślę, że większym problemem był mój lęk niż depresja. Pracowałam w gazecie, w której sporo się o tym mówiło i pisało, byłam wyrozumiała wobec ludzi, których ten problem dotyka, ale nie byłam wyrozumiała dla siebie. Zainteresowałam się tym dopiero, gdy mnie ścięło i musiałam pójść do psychiatry. Jestem zadaniowa, więc wzięłam to na siebie jak jakiś projekt do wykonania. Byłam w terapii ograniczonej w czasie, to znaczy z góry wiedziałam, nad czym pracujemy, jak długo będę tu przychodzić, co będziemy robić. To mi pomogło zabrać się za siebie, bo inaczej pewnie długo bym to leczenie odkładała.

Twoim zdaniem ten zawód sprzyja tej chorobie? A może raczej przyciąga ludzi na nią podatnych?

Praca jej sprzyja – jesteśmy przebodźcowani, w dużym stresie, w dużej niepewności. W czasie pandemii nawet moja redakcja miała dyżury psychologiczne – można było skorzystać z pomocy fachowców. Im większa jest świadomość na ten temat, tym i w naszej branży będzie lepiej. Musimy uważać, by nie pchać się w niebezpieczne dla naszej głowy sytuacje.

Redakcja to w ogóle niezbyt fajne miejsce do życia i pracy.

Bardzo sobie cenię fakt, że mogę teraz pracować z domu. Pomogło mi to znaleźć właściwy balans. To, że mogę pisać trzy–cztery godziny, potem wyjść na pół godziny z psem, położyć się, zrobić sobie trening... W redakcji wszystko dłużej trwało, szłam zapalić albo poszłam z kimś na kawę. To sprawiało, że siedziałam długie godziny za biurkiem, zamiast pisać długie teksty.

***

To część rozmowy Weroniki Mirowskiej z Justyną Suchecką. Pochodzi ona z magazynu „Press” – nr 03-04/2022. Przeczytaj ją w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press": Sierakowski nie udaje reportera wojennego, dziennikarze sportowi bez fair play, a Śmigulec pisze list

Press

Weronika Mirowska

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.