Zmienić los ludzi. Rozmowa z Magdą Łucyan, reporterką "Faktów" TVN
– Dopiero gdy byłam w zaawansowanej ciąży, poczułam, że to jest ten moment, by opowiedzieć swoją historię. Co więcej – to była historia ze szczęśliwym zakończeniem – mówi Magda Łucyan (fot. Rafał Masłow)
– Wiem, że martwienie się ciągle całym światem jest dla wielu osób po prostu niewygodne. Ale rzeczywistość jest, jaka jest – mówi w okładkowej rozmowie z magazynem "Press" Magda Łucyan, reporterka "Faktów" TVN. Wywiad z nią przeprowadził Maciej Kozielski.
Jak Twoje zdrowie?
Dobrze, dziękuję. Zakładam, że pytasz o endometriozę. Druga, specjalistyczna operacja całkowicie zmieniła moją codzienność. Nie dość, że udało mi się zajść w ciążę i dziś mam dwuletnią Tereskę, to jeszcze żyję bez bólu. Finał jest szczęśliwy, ale moja droga była długa. Na diagnozę czekałam szesnaście lat. I mam świadomość, że ta choroba jest nieuleczalna.
W 2021 roku razem z Katarzyną Górniak zrealizowałaś reportaż „Taka twoja uroda”. Długo musiałyście namawiać szefów, żeby móc zająć się tematem endometriozy?
Pamiętam oczy naszych szefów, gdy powiedziałyśmy, o czym chcemy zrobić reportaż. Kryło się w nich pytanie: „Co to w ogóle jest?”. Ale, ku naszemu zdziwieniu, nie musiałyśmy ich namawiać. Gdy pokazałyśmy krótki brief z informacją, ile kobiet choruje na endometriozę i jak wiele lat muszą czekać na diagnozę, decyzja była jednomyślna: „Róbmy!”.
Naszym największym wyzwaniem było to, jak pokazać ból, z którym mnóstwo kobiet musi się mierzyć. To główny objaw tej choroby. Udało się to głównie dzięki odwadze naszych bohaterek. Jedna z nich zdecydowała się stworzyć pamiętnik bólowy i nagrywać się nawet w najbardziej prywatnych i intymnych momentach. Celowo mówię o odwadze tych dziewczyn, bo tematy poruszone w reportażu to tematy tabu! Jesteśmy tak wychowywane, że wielu z nas nie przechodzi publicznie przez gardło słowo „miesiączka”. Rozumiem to, bo dla mnie też było trudne wyjście ze strefy komfortu i opowiedzenie o swojej chorobie.
W 2025 roku wydałyście w Znaku książkę o tej chorobie. Katarzyna Górniak napisała w niej: „Reportaż »Taka twoja uroda« powstał z wkurzenia i z naszej niezgody na bezsilność”.
Tak, w każdej z nas była pełna gama uczuć. Od wzruszenia, przez smutek, frustrację, przerażenie, aż po wspomniane wkurzenie. Ciągle zadawałyśmy sobie pytanie: Jak to jest możliwe, że kobiety czekają średnio od ośmiu do dziesięciu lat na właściwą diagnozę? Jak to jest możliwe, że lekarze uporczywie używają zwrotu „taka twoja uroda”, gdy kobiety zgłaszają im bardzo silne objawy. Objawy, przez które jedna z naszych bohaterek straciła macicę, jajniki, jajowody, kawałek jelita grubego, a nawet nerkę. Pytałyśmy same siebie, jak to możliwe, że nikt nie interesuje się chorobą miliona Polek, bo co dziesiąta kobieta w wieku rozrodczym ma endometriozę. Ta choroba odpowiada aż za połowę przypadków kobiecej niepłodności. A podobno tak nam zależy na dzietności w naszym kraju…
Zastanawiałyśmy się też, jak to możliwe, że tak wiele kobiet zostało źle potraktowanych. Wiele z nich usłyszało, że są wariatkami, że wymyślają sobie ten ból. Niektóre były wysyłane do psychiatrów, a jedna z bohaterek naszej książki została zamknięta w szpitalu psychiatrycznym.
Nie miałaś obaw przed opowiadaniem publicznie o swoich problemach zdrowotnych?
Miałam ogromne. Już gdy tworzyłyśmy reportaż telewizyjny, padały propozycje, bym podzieliła się swoją historią. Wtedy jednak nie byłam na to gotowa. To był dla mnie, prywatnie, najtrudniejszy czas. Byłam po operacji, po której miałam mnóstwo komplikacji i nie wiedziałam, czy będę mogła mieć dzieci. I to była dla mnie bariera nie do przejścia.
Dopiero gdy byłam w zaawansowanej ciąży, poczułam, że to jest ten moment, by opowiedzieć swoją historię. Co więcej – to była historia ze szczęśliwym zakończeniem. Choć nie ukrywam, że nie bez lęków. Zazwyczaj bardzo kryję swoje życie prywatne. Miałam jednak poczucie, że mogę zrobić coś dobrego.
Gdy wpisałem Twoje nazwisko w Google, jeden z pierwszych wyników to tekst: „Dziennikarka TVN została mamą mimo diagnozy. »Byłam zbierana przez męża z podłogi«”. Ty – reporterka poważnego programu informacyjnego „Fakty” – stałaś się bohaterką serwisów plotkarskich.
Nie żałuję. Nadal dość regularnie dostajemy wiadomości od kobiet: „Dzięki Wam, dzięki Tobie wiem, że jestem chora”, „Otrzymałam właściwą diagnozę”, „Po obejrzeniu reportażu moja mama, po wielu latach, wreszcie uwierzyła mi w moje objawy”. Bardzo mnie to porusza.
Nagłośniłyście problem, ale na decyzje rządzących musiałyście długo czekać.
W bezpośredniej reakcji na nasz reportaż powstał zespół w Ministerstwie Zdrowia i od razu zaczęły się jego prace. To była długa droga, bo wypracowanie standardów medycznych nie jest prostą sprawą. Myślę, że i tak poszło dość szybko, bo w międzyczasie były zmiany – i władzy, i ministrów.
Gdy w lipcu ruszył w Polsce kompleksowy system leczenia endometriozy, ministra zdrowia Izabela Leszczyna powiedziała, że to zasługa Twoja i Katarzyny Górniak. Jak się poczułaś?
Pomyślałam, że wszystkie nagrody dziennikarskie są niczym przy takiej zmianie. To było największe wyróżnienie dla nas jako dziennikarek – zmienić los ludzi, w tym przypadku nawet miliona Polek.
Ministra Leszczyna zapowiedziała to w trakcie programu z naszym udziałem i choć siedziałyśmy przed kamerami, było nam trudno powstrzymać emocje.
Sprawdzałaś już, jak działa program leczenia w praktyce?
Jak wiemy, wierzenie politykom na słowo jest zgubne dla dziennikarza. Obecnie powstaje osiem ośrodków, które mają kompleksowo się zajmować chorymi. Od diagnostyki, przez opiekę dietetyka, psychologa, aż po specjalistyczne operacje. Myślę, że ogromnym problemem naszego systemu będą kolejki. Kobiet, które potrzebują pomocy, jest bardzo wiele.
Wiem, że w Katowicach, które zajmowały się endometriozą, zanim powstał nowy system, kolejki są długie. Uważam jednak za mądrą decyzję to, że tylko wybrane ośrodki dostaną możliwość operowania. Muszą to robić wysoko wykwalifikowani lekarze – inni mogą pacjentkom zrobić krzywdę. To są trudne, wręcz koronkowe operacje. Zmiany endometrialne wyglądają czasem jak piegi. Trzeba przejrzeć każdy kawałek jelita, otrzewną, wszystko, co jest przed i za macicą. Takie operacje trwają od dwóch do dwunastu godzin.
Zmieńmy temat i cofnijmy się do Twoich początków w dziennikarstwie. Jak to się stało, że w wieku 16 lat trafiłaś na praktyki do Radia Zet?
Zaczęło się od szkolnej lekcji. W liceum im. Lelewela na warszawskim Żoliborzu, w którym się uczyłam, w drugiej klasie mieliśmy warsztaty dziennikarskie. Prowadził je Jacek Czarnecki. Wspominam to rewelacyjnie. Miałam ogromne szczęście, że trafiłam na Jacka. Bo był i do dziś jest dla mnie nieocenionym nauczycielem zawodu. Z czasem stał się mentorem, a dziś myślę, że nie skłamię, mówiąc, że jest też moim przyjacielem. Do dzisiaj odbiera moje telefony, gdy chcę się poradzić, upewnić lub coś skonsultować.
Jacek Czarnecki opowiadał mi, że nie chcieli Ci wydać przepustki w Sejmie, bo przyszłaś z legitymacją szkolną na konferencję ówczesnego marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego.
Zdarzały się takie sytuacje, bo ja po prostu byłam dzieckiem, totalnie zakręconym na punkcie polityki. Gdy zaczynałam chodzić do Sejmu, nie miałam jeszcze dowodu. Miałam za to legitymację szkolną – i ostatecznie weszłam na tę konferencję, zadałam wszystkie pytania, które miałam zadać. Ale kosztowało mnie to dużo stresu.
Jakim nauczycielem zawodu jest Jacek Czarnecki?
Niezwykłym. To nauczyciel, który otwarcie dzieli się swoim know-how dziennikarskim. To człowiek, który ma ogromne doświadczenie. Przez wiele lat był reporterem wojennym, potem sejmowym i newsowym.
Dzielił się ze mną wszystkim. Poza czysto technicznymi wskazówkami dużo rozmawialiśmy o etosie dziennikarskim. Dawał mi też wiele pragmatycznych rad, np. że reporter nigdy nie może zbyt dużo pić podczas nagrań, bo gdy będzie musiał biec do toalety, może przegapić ważnego polityka.
Kazał mi zawsze mieć z sobą coś do czytania, bo praca reportera politycznego polega głównie na czekaniu. Chodził swoimi ścieżkami, ale dzielił się własnymi patentami. Gdy wszyscy czekali, żeby nagrać Jarosława Kaczyńskiego, to Jacek mi mówił: „Idź na drugą stronę, bo Jarosław zawsze idzie odłożyć płaszcz do szatni”. I zawsze miał rację. Udawało mi się być w tym pierwszym rzędzie z podstawionym mikrofonem.
Wszystko z nim konsultowałam przez lata. Niejeden raz wysłuchiwał mojego płaczu.
Po napisaniu matury, zamiast wyjechać na wakacje, przyszłaś pracować do Radia Zet.
Pierwszego dnia po maturze byłam już w radiu. Już wcześniej wszystkie wakacje, ferie, każde święta spędzałam w radiu. Dzisiaj, gdy spotykam się z młodymi ludźmi, mówię im: „Dajcie sobie czas na życie studenckie”. Ja go nie miałam, ale to był mój własny wybór. Po prostu, gdy miałam szesnaście lat, zamarzyło mi się zostać dziennikarką.
Jak Cię wtedy traktowano w Sejmie?
Zdarzały się jakieś spojrzenia spode łba, ale generalnie wszyscy służyli mi wsparciem. Tym bardziej że dość szybko zaczęłam zostawać w tym Sejmie sama i musiałam obrabiać wszystkie newsowe wydarzenia.
A politycy?
Podejrzewam, że wielu z nich traktowało mnie pobłażliwie, ale nie zwracałam na to uwagi.
Pamiętam konferencję prasową Donalda Tuska na lotnisku. Była zima, miałam czapkę z pomponem, która na pewno mnie nie postarzała, wręcz przeciwnie. Chciałam zadać premierowi pytanie, gdy już kolejka została zamknięta. Zgodził się, bo pewnie uznał: „A jeszcze ta dziewczynka”. Pracowałam już w „Faktach”, zadałam pytanie do materiału Kuby Sobieniowskiego i pamiętam minę Donalda Tuska. Wyglądał, jakby żałował, że mnie dopuścił do głosu.
„Widziałam siebie wyłącznie w Sejmie” – mówiłaś w jednym z wywiadów, kiedy wspominałaś początki w Zetce.
Gdy dziś o tym myślę, to tylko się uśmiecham. Mam mocny przesyt Sejmem i wiem, że jest dużo innych problemów, którymi dziennikarze powinni się zajmować. Znalazłam swoją przestrzeń gdzieś indziej. Ale nie oszukujmy się – redakcja „Faktów” jest silna politycznie, więc gdy dostałam szansę robienia własnych materiałów, postanowiłam znaleźć swoją niszę. Dzisiaj jestem zadowolona, że tak to się potoczyło.
Twoją dziennikarską idolką była Monika Olejnik. W liceum zrobiłaś przedstawienie, które było inscenizacją wywiadu Olejnik.
W Lelewelu odbywał się Tydzień Kultury Młodzieżowej. Wymyśliłam, żeby stworzyć kabaret, który miał obśmiać sytuację polityczną w naszym kraju. I ja grałam Monikę Olejnik, która rzeczywiście w liceum była moją idolką. Dziś trochę się śmieję, że mój tupet sięgnął tak daleko, że ją na ten występ zaprosiliśmy. Na szczęście okazało się, że Monika ma do siebie bardzo duży dystans.
Zdziwiło Cię, że Jacek Czarnecki porzucił pracę reportera sejmowego dla posady wicedyrektora w radiowej Jedynce?
Nie. Myślę, że i tak wydarzyło się to bardzo późno. Jest dziennikarzem z tak gigantycznym doświadczeniem i pokorą, że według mnie już dawno powinien być dyrektorem zarządzającym w mediach. Właśnie takich ludzi, na takich stanowiskach brakuje.
(fot. Rafał Masłow)
A dlaczego Ty nie zostałaś w radiu?
Moja miłość do radia była duża, ale stworzyła się przestrzeń na przejście do „Faktów”. Z tym, że w radiu już byłam dość samodzielna, robiłam swoje materiały na antenę, a przechodząc do TVN, spadłam na sam dół, by zaczynać swoją drogę od nowa. Zostałam asystentką i w tamtym czasie nie miałam perspektyw, by robić coś więcej. Czułam jednak, że to właściwa droga.
Jednak już po kilku miesiącach zaczęłaś przygotowywać materiały do „Faktów”.
Najpierw robiłam materiały do puszki, które oceniali inni reporterzy. Jak się potem okazało, po cichu pokazywali moje materiały wyżej. Gdy usłyszałam, że będę debiutowała w „Faktach”, to poszłam do swojego głównego wydawcy i powiedziałam: „Czy wy zwariowaliście?”. Bałam się, że będę sfrustrowaną trzydziestolatką.
Wiedziałam jednak, że odmowa nie wchodzi w grę. Nigdy nie miałam w sobie przekonania, że coś mi się należy. Przeciwnie, zawsze się bałam, że coś mnie przerośnie, że nie sprostam, że sobie nie poradzę. To był trudny okres. Robiłam materiały na weekendy, które były wcześniej kolaudowane. A w tygodniu pracowałam nadal jako researcherka.
Pamiętasz swój pierwszy materiał?
Tak, o kobietach w ruchu narodowym. Dziś dość aktualny. Pojechałam na południe Polski na spotkanie z nimi, liczyłam na merytoryczne i głębokie rozmowy. Chciałam zrozumieć, co stoi za ich wyborem. I muszę przyznać, że mocno zderzyłam się z rzeczywistością, bo te rozmowy nie okazały się specjalnie złożone. Moje bohaterki co pół zdania przerywały wywiad, bo nie bardzo umiały się odnaleźć w tej sytuacji.
Od czterech lat prowadzisz w TVN 24 „Rozmowy o końcu świata”. Nie masz już dosyć powtarzalności tych tematów?
To trudne zagadnienie z wielu względów. Po pierwsze, tematyka jest obciążająca. Codzienne słuchanie o katastrofach odbija się także na mnie. Po drugie, jest trudna, bo wiąże się z gigantyczną dezinformacją w internecie.
Susza i palące się wysypiska w lecie, powodzie na wiosnę i na jesieni, nadmiar samochodów, za dużo konsumpcji mięsa – możesz tak pracować przez kolejne lata. Widzisz jakąś zmianę w świadomości odbiorców?
Niestety, mam poczucie, że w ostatnim czasie zmiana idzie, ale w przeciwnym kierunku.
Był moment, gdy widziałam coraz większą świadomość, a dzisiaj mam poczucie – subiektywne, niepoparte żadnymi badaniami – że wielu ludzi ten temat męczy. Ja wiem, że zmierzenie się z tym ogromem wiedzy jest trudne. Wszyscy mamy dużo codziennych problemów, ja też. I wiem, że martwienie się ciągle całym światem jest dla wielu osób po prostu niewygodne. Ale rzeczywistość jest, jaka jest. Możemy ją przyjąć albo udawać, że jej nie ma. Trudniej jest przyjąć, że to my odpowiadamy za obecną sytuację. Bo wtedy powinniśmy coś z nią zrobić. A łatwiej jest nie robić nic.
Jak sobie radzisz z odróżnianiem rzetelnych raportów firm o redukcji emisji od materiałów PR-owych?
Nie mam z tym problemu. Oczywiście dostaję mnóstwo wiadomości od firm, natomiast w zasadzie po pierwszych zdaniach dalej już ich nie czytam. Celem zespołu „Rozmów o końcu świata” jest przedstawianie perspektywy naukowców. Naukowcy są dość zgodni w swoich tezach i ich raporty mówią jednoznacznie, jakie są przyczyny zmiany klimatu.
Podejście polityków do planety zmienia się błyskawicznie, ale na niekorzyść?
Tak mi się wydaje, że w siłę rośnie druga strona, która traktuje to jako temat polityczny, a nie jako czysto naukowe fakty. Co ciekawe, już dawno temu nawet firmy naftowe i paliwowe potraktowały temat serio i były już gotowe do zmian. Ale ponieważ nastąpiła zmiana na szczytach politycznych w Stanach Zjednoczonych, to te firmy dostały sygnał, że nie muszą już traktować klimatu poważnie.
Donald Trump cofnął nas o lata świetlne, wychodząc z porozumienia paryskiego, każąc usuwać dane klimatyczne ze stron rządowych i łagodząc normy emisji.
Bez względu na to, w co kto wierzy, żadne nasze podejście nie zmieni fizyki. Mamy dwie opcje. Jak Chińczycy – zrozumieć, że świat się zmienia, i zainwestować – jak oni – w odnawialne źródła energii. Czy nimi kieruje altruizm? Wątpię. Raczej motywuje ich interes ekonomiczny. Wiedzą, że gospodarki będą szły w tym kierunku. Możemy też jak Amerykanie zamknąć oczy na zmiany. Tylko że oni zostaną w tyle. Po prostu.
Nie boisz się, że w Europie wkrótce będzie podobnie jak w Stanach Zjednoczonych – już przełożono konieczność raportowania danych ESG w mniejszych firmach o kolejne lata.
Boję się. W zasadzie co chwila mam poczucie rezygnacji, bezsensu i chęć rzucenia tego wszystkiego. Niestety widzę to też po stronie naukowców, którzy osiągają coraz wyższy poziom frustracji. Oni mają jeszcze większą wiedzę, jeszcze większą świadomość. Całe życie poświęciliś temu tematowi, a teraz są sfrustrowani. Często słyszę: „Nie damy rady”.
We wrześniu 2024 roku, odbierając nagrodę specjalną w czasie Kongresu Zdrowe Miasta, apelowałaś do polityków: „To ostatni moment, żeby wziąć się do pracy”. Nie skorzystali z tej okazji.
Nie i nawet nie wiem, czy mieli chęci. Deklaratywnie ta władza je ma, ale efektów nie widać. A zmiana w Pałacu Prezydenckim jednoznacznie pokazuje, że wektor jest ustawiony w przeciwną stronę. Nie zmienia to faktu, że walka z kryzysem klimatycznym jest ich odpowiedzialnością. Nie naszą, zwykłych obywateli.
Oczywiście nasze wybory mają ogromne znaczenie i mogą wpływać na wielki biznes, firmy i to, co te firmy nam proponują i w jaki sposób produkują. Jednak największa odpowiedzialność leży na politykach. Tylko co z tego, jeżeli ofiary poniosą nasze dzieci?
W Polsce prezydentem został zdecydowany przeciwnik Europejskiego Zielonego Ładu.
Na każdym spotkaniu z wyborcami w kampanii wyborczej mówił, że jest ogromnym zwolennikiem ochrony środowiska, ale... I po tym „ale” padało wiele różnych stwierdzeń. Jednym z najczęstszych było: „Precz z Zielonym Ładem”, a także to, że obniży ceny energii o 33 procent przy użyciu polskiego węgla. Warto dodać, co mówią eksperci: polski węgiel jest najdroższy na świecie. Tona kosztuje tysiąc złotych, czyli dwukrotnie więcej niż na rynkach międzynarodowych. Po prostu nie opłaca się go wydobywać. W tym roku dosypiemy do polskiego górnictwa 9 mld zł. Podkreślmy, że w górnictwie zatrudnionych jest około 80 tysięcy osób, a w samej energetyce wiatrowej na lądzie można by było zatrudnić 110 tysięcy osób.
Z kolei odbierając Nagrodę Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego w kategorii Dziennikarz dla planety, powiedziałaś: „Mam marzenie, by przestać prowadzić ten program”. To chyba Ci nie grozi.
Nie mam wątpliwości, że jest i będzie o czym mówić. Pytałeś mnie o powtarzalność tematów. Tego się bałam na początku. Niestety, nie wyczerpujemy tematów i rzadko się powtarzamy.
W trakcie tamtej gali padło też ze sceny, że niełatwo być dziennikarzem dla planety w Polsce. Dlaczego?
Właśnie dlatego, że ten temat wiąże się z ogromną liczbą mitów, dezinformacji i szczuciem ze strony polityków, którzy – nazwijmy rzecz po imieniu – często kłamią, wykorzystując to do swoich bieżących celów politycznych.
Pięćdziesiąt lat temu świat obawiał się przeludnienia, głodu i wyczerpania zasobów Ziemi. A jakoś jeszcze funkcjonujemy.
Nie osiągniemy czegoś takiego jak przeludnienie. Wysyceniem ma być podobno 10,5 miliarda według danych ONZ, co osiągniemy w okolicach 2080 roku. Natomiast pewne jest, że świat, jaki znamy, się kończy. Katastrofa klimatyczna nie będzie spektakularnym wybuchem, gdzie wszystko zniknie. To będzie zbiór małych, lokalnych katastrof zmieniających nasze życie i nasze poczucie bezpieczeństwa.
Są szacunki mówiące o tym, że 350 milionów ludzi ruszy na północ, czyli do nas. Nasze dzieci będą żyć, ale inaczej, będą żyć gorzej – w niestabilnym, niebezpiecznym świecie. To jest najstraszniejsze.
Oczywiście, że życie będzie się toczyło dalej. Choć być może 99 procent gatunków zostanie wybitych przez tego największego szkodnika, jakim jest człowiek.
Naiwni się śmieją, że planeta nie płonie, bo widzimy słońce i zielone drzewa.
Albo pytają, gdzie ocieplenie klimatu, skoro nie mieliśmy upałów w lipcu.
Co ciekawe, lipiec był taki jak dawniej. W naszym dzieciństwie w Polsce 23–24 stopnie to była lipcowa norma, a średnia temperatura dla całego miesiąca wynosiła 18 stopni. Tak jak w tym roku. To ostatnie lata przyzwyczaiły nas, że mamy 30, 31, 32 stopnie. Ten lipiec był jednym z niewielu w ostatnich latach, który okazał się zgodny z wieloletnią średnią.
Nie samą ekologią człowiek żyje. W 2018 roku zrobiłaś cykl „Powstańcy” z powstańcami warszawskimi. Pamiętasz swoją pierwszą rozmowę?
Rozmawiałam z Hanną Stadnik, pseudonim Hanka. To były dla mnie ważne rozmowy, ważne relacje. Pani Hanna już nie żyje, podobnie jak zdecydowana większość moich bohaterów.
Wspaniali ludzie, którzy przewartościowali moje spojrzenie na codzienność. I te rozmowy z powstańcami i więźniami Auschwitz-Birkenau, ocalałymi z getta warszawskiego, były chyba najbardziej wstrząsającym dla mnie doświadczeniem.
Co wspaniałe – często utrzymywaliśmy potem kontakt prywatny. Nie rozmawialiśmy o odwadze, wojnie i śmierci, ale o codzienności. Pani Hanna dzwoniła i pytała: „Magdusiu, dlaczego ty jesteś taka chudziutka? Czy ty mi dobrze jesz?”.
Jakie emocje Ci towarzyszyły?
Wszystkie. Z powstańcami warszawskimi, poza grozą, smutkiem, współczuciem i strachem, było też sporo uśmiechu, radości. Bo powstańcy czuli sprawczość. W przeciwieństwie do więźniów obozów czy mieszkańców gett. W tych rozmowach już nie było ani uśmiechu, ani radości. Tam była tylko groza, sam koszmar. Potwornie ciężkie doświadczenia.
Szczególnie podczas rozmów z byłymi więźniami Auschwitz-Birkenau. My te rozmowy nagrywaliśmy w oryginalnych wnętrzach, na terenie obozu. Zimą. Był grudzień, minus dziesięć stopni.
To było trudne doświadczenie, bo poza przyjmowaniem na siebie tych wszystkich opowieści bardzo się bałam o swoich rozmówców. To były nieogrzewane wnętrza. Gdy tam dotarliśmy, uznałam, że jest za zimno, więc zaczęliśmy wykupywać w okolicy wszystkie farelki. Operatorzy byli na mnie źli, bo dawały żółte światło. Ale wiedzieli, że temat nie podlega dyskusji. Całe ciepło kierowałam na swoich rozmówców, a sama udawałam, że jest mi w miarę ciepło, bo miałam trzy pary rajstop. Wracając z pierwszych nagrań, już miałam 40 stopni gorączki.
(fot. Rafał Masłow)
Którąś rozmowę szczególnie zapamiętałaś?
Wiele mam takich, ale jedna z najbardziej poruszających rozmów to ta z Bogdanem Bartnikowskim, który był więźniem Auschwitz-Birkenau jako dziecko, a wcześniej był, można powiedzieć, powstańcem warszawskim, mimo że miał kilka lat. Był łącznikiem. Z powstania został wywieziony do obozu. Opowiadał, że gdy ich prowadzili do łaźni, to nie wiedzieli, co poleci z sufitu. Woda czy cyklon B. „Uff, jeszcze nie teraz. Jeszcze wrócimy do baraku”. Gdy mężczyzna w wieku dziewięćdziesięciu kilku lat podczas opowiadania płacze, to ja płaczę razem z nim.
Kolejną odsłonę „Powstańców” stworzyłaś na osiemdziesięciolecie wybuchu powstania warszawskiego. „Przez 16 lat pracy nie spotkało mnie nic cenniejszego” – pisałaś na Instagramie.
To może brzmi patetycznie i jakoś nienaturalnie, ale spotkania z tymi ludźmi pokazały mi, czym są prawdziwe problemy. Udowodniły, że życie potrafi się odwrócić w jednej chwili.
Pokazały też niestety, jak wiele jest w stanie znieść człowiek. Jednak przede wszystkim te rozmowy budziły we mnie przekonanie, że musimy zrobić wszystko, by to się nigdy nie powtórzyło. To gorzkie przemyślenie, bo obawiam się, że zmierzamy w dokładnie przeciwnym kierunku.
Myślisz, że powstańcy warszawscy dziś by rozumieli problemy pokolenia Z?
Uważam, że rozumieją je doskonale. Pamiętam, że w cyklu z 2018 roku rozmawiałam z Edmundem Baranowskim i zadałam pytanie, co według niego jest największym wyzwaniem dla ludzkości. Odpowiedział, że zaawansowane prace nad sztuczną inteligencją. Pomyślałam wtedy: „O czym on mówi?”. No i proszę, czytał i był na bieżąco z tematem, który nas zajmuje dopiero ostatnio.
Powstańcy nie mówią do nas z piedestału: „Musiałam walczyć o to, byś ty był wolny”. Raczej powiedzą: „Zróbmy wszystko, byście nigdy nie musieli walczyć”.
Jak to się w ogóle stało, że w zespole stałaś się specjalistką od rozmów ze świadkami historii?
Nie nazwałabym się tak. Szczerze mówiąc, stało się to trochę przypadkiem, choć ten temat zawsze mnie interesował. Pierwszą poważną książką, jaką przeczytałam, była książka Władysława Bartoszewskiego „Warto być przyzwoitym”.
Dużo też o wojnie słuchałam jako dziecko, bo także moje babcie i moi dziadkowie wiele przeszli. Dodatkowo jeden z moich pradziadków był powstańcem wielkopolskim, piłsudczykiem. Kultywowanie pamięci od zawsze było mi bliskie. Pomyślałam, że to już ostatni moment, by dać głos świadkom. I to zrobiłam.
Po wyborach prezydenckich OBWE w swoim raporcie napisało: „Telewizja publiczna – podobnie jak prywatna stacja TVN oraz portal Onet – często przedstawiały Karola Nawrockiego w negatywnym świetle, podczas gdy przekaz dotyczący Rafała Trzaskowskiego był w dużej mierze niekrytyczny”.
Zadaniem dziennikarzy jest pokazywanie faktów i to właśnie robiliśmy przez całą kampanię.
Gdy prezydent Karol Nawrocki zaprosi Cię, by omówić kwestie ekologii lub uczczenia ostatnich powstańców warszawskich, pójdziesz do niego z kamerą?
Jeżeli pan prezydent zgodzi się na wywiad, to chętnie zadam mu wszystkie pytania, które uważam za ważne, np. w kontekście kryzysu klimatycznego czy transformacji energetycznej. Już dzisiaj zapraszam go do siebie do programu.
***
Ta rozmowa Macieja Kozielskiego z Magdą Łucyan pochodzi z magazynu „Press” – wydanie nr 9-10/2025. Teraz udostępniliśmy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Antoni Słodkowski, bracia Karnowscy, Szymon Hołownia i AI
Maciej Kozielski











