Temat: na weekend

Dział:

Dodano: Luty 08, 2019

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Dokąd odchodzą? (cz. II)

Od lewej: Michał Kobosko, Piotr Kościński, Tomasz Wróblewski, Konrad Niklewicz i Łukasz Starzewski (fot. fot. Tomasz Ozdoba, archiwum prywatne)

Sprawdzamy, gdzie i na jakich warunkach ludzie mediów mogą znaleźć pracę w polityce, służbie państwowej, think tankach czy fundacjach. Przypominamy tekst, który ukazał się w magazynie "Press" (11-12/2018).

Przechodzenie z dziennikarstwa do polityki nie jest niczym nowym – ani w Polsce, ani na świecie. W czasach PRL-u do wysokich stanowisk dochodzili zwykle redaktorzy naczelni partyjnych mediów – najbardziej znanym przykładem Mieczysław F. Rakowski, naczelny „Polityki”, który został premierem i ostatnim I sekretarzem KC PZPR.

Po 1989 roku, gdy potrzeba było nowych kadr, całe zastępy dziennikarzy wsparły polską politykę – m.in. premierem został Tadeusz Mazowiecki z „Tygodnika Solidarność” (wcześniej naczelny i publicysta „Więzi”), ministrem spraw wewnętrznych Krzysztof Kozłowski z „Tygodnika Powszechnego”, do dyplomacji poszli m.in. Kazimierz Dziewanowski, Wojciech Adamiecki, Maciej Kozłowski, Jerzy Surdykowski, Krzysztof W. Kasprzyk.

Później również nie brakowało redaktorów, którzy porzucali profesję, kandydując w wyborach, bo – jak mówił w „Rzeczpospolitej” Marek Siwiec (kiedyś naczelny „Studenta” „itd” i „Trybuny”) – „być wybranym w wyborach to potężny afrodyzjak”. Sojusz Lewicy Demokratycznej, którego reputacja jako ugrupowania postkomunistów była kiepska, chciał się dowartościować, pozyskując do polityki znanych lewicowych dziennikarzy, m.in. Andrzeja Urbańczyka, Bronisława Cieślaka, Marka Siwca, Piotra Gadzinowskiego, Aleksandrę Jakubowską.

Dziennikarski bądź redaktorski epizod w życiorysie mają tak znani politycy, jak np. Aleksander Kwaśniewski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Jarosław Gowin, Ryszard Terlecki, Jarosław Sellin, Ryszard Czarnecki, Tomasz Arabski, Michał Kamiński, Michał Boni, Krzysztof Czabański. Swój czas w dyplomacji mieli też dziennikarze: Daniel Passent, Jarosław Gugała i Krzysztof Mroziewicz. Już trzecią kadencję europosłem jest były dziennikarz TVP Tadeusz Zwiefka.

Sprawdź, o czym piszemy
w najnowszym numerze

Okładka

NIE OPISUJĄ, LECZ KREUJĄ

Nic więc dziwnego, że gdy w redakcjach znikają etaty nawet dla doświadczonych, wszechstronnych dziennikarzy, część z nich wybiera politykę. Szczególnie gdy u władzy jest opcja, z którą sympatyzują.

Gdy w grudniu 2015 roku Bartosz Marczuk odszedł z funkcji wicenaczelnego „Wprost” i przyjął stanowisko wiceministra rodziny, pracy i polityki społecznej w rządzie PiS, nie wywołało to zaskoczenia wśród dziennikarzy. Przez lata – jako dziennikarz i kierownik działu w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, wicenaczelny „Rzeczpospolitej”, a potem „Wprost” – Marczuk specjalizował się właśnie w tej tematyce. Skończył studia doktoranckie w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych. Jako dziennikarz za pierwszych rządów PiS był społecznym doradcą ministra i współtwórcą Rządowego Programu Polityki Rodzinnej 2006–2007. Udzielał się jako ekspert z zakresu polityki społecznej w Instytucie Sobieskiego i w Związku Dużych Rodzin 3+.

– Dostałem szansę, żeby nie tylko opisywać rzeczywistość, ale też kreować politykę społeczną, działać na rzecz wspólnoty. Ważna jest dla mnie możliwość zobaczenia od środka, jak działa państwo – mówi Bartosz Marczuk. Zdaje sobie sprawę, że jako polityk łatwo może wpaść na minę, zwłaszcza że działania jego resortu dotyczą wrażliwej materii. Stara się wypowiadać tylko o tym, na czym się zna. – Jako urzędnik państwowy muszę też powściągać swoją duszę publicysty i komentatora – przyznaje.

Zdaniem Marczuka w polityce najłatwiej odnajdą się dziennikarze z dużą wiedzą specjalistyczną oraz funkcyjni, którzy, robiąc gazetę, nauczyli się pracować w dużym tempie, w stresie, pod presją czasu i reagować na zmiany. – A ponadto, w czasach postpolityki, nie wystarczy coś zrobić, lecz trzeba umieć także o tym opowiedzieć, opisać to czy wytłumaczyć. Tu umiejętności dziennikarza są nie do przecenienia – twierdzi Bartosz Marczuk.

– Moje doświadczenie dziennikarskie okazało się w polityce wręcz bezcenne – opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska, obecnie posłanka PO, wcześniej PiS i partii Polska Jest Najważniejsza (była m.in. ministrem pracy i polityki społecznej, szefową resortu edukacji). Jako dziennikarka pracowała m.in. w „Tygodniku Solidarność”, „Expressie Wieczornym”, „Wprost”, „Nowym Państwie”, „Przyjaciółce”. – Przydały mi się zwłaszcza cechy, które powinien mieć dziennikarz: umieć słuchać ludzi i wiedzieć, gdzie szukać informacji. Nigdy nie miałam problemu z tym, żeby pytać o zdanie organizacje pozarządowe czy podległych mi urzędników, którzy znali szczegóły sprawy. A wiem, że niektórzy politycy mają z tym kłopoty – tłumaczy Kluzik-Rostkowska.

DYPLOMACJA DLA SWOICH

– Zawsze uważałem i pisałem, że polityka rodzinna jest polską racją stanu, a wydatki na nią nie są żadnymi wydatkami socjalnymi, tylko inwestycyjnymi. To samo mówię obecnie jako wiceminister, wcielając poglądy w życie – podkreśla Bartosz Marczuk.

W innej sytuacji znalazł się Marek Magierowski, były dziennikarz m.in. „Gazety Wyborczej”, „Newsweek Polska”, „Forum” czy „Rzeczpospolitej”. Gdy – będąc rzecznikiem prezydenta Andrzeja Dudy – zachwalał inicjatywę PiS „500+”, przypominano mu, że jako publicysta pisał: „Nie chcę 500 zł jałmużny od prezesa Kaczyńskiego na drugie dziecko. Chcę, aby państwo obniżyło podatki o 500 zł”.

Przypadek Magierowskiego to najgłośniejszy w ostatnich latach transfer z mediów do polityki. W pierwszym kroku mało udany, pełen wpadek i niezręczności. Wielu dziwiło się, że ambitny, poważny dziennikarz, znający kilka języków, mający własne zdanie i dorobek oraz dużą wiedzę, zwłaszcza w kwestiach międzynarodowych, zdecydował się we wrześniu 2015 roku przejść do kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy. Najpierw był ekspertem ds. dyplomacji publicznej, potem dyrektorem biura prasowego i rzecznikiem prezydenta. Wytrwał do maja 2017 roku, po czym szybko został wiceministrem spraw zagranicznych. Od kilku miesięcy jest polskim ambasadorem w Izraelu.

I wygląda na to, że ten drugi etap politycznej kariery jest bardziej skrojony pod jego talenty i umiejętności. Na prośbę o rozmowę odpisuje w e-mailu: „Dziękuję za zainteresowanie moją ścieżką kariery, ale z racji pełnionej obecnie funkcji nie odpowiem niestety na pytania”.

– Marek Magierowski trafił na najtrudniejszy odcinek dla rozpoczynającego przygodę z polityką: nie mając wówczas jeszcze doświadczenia politycznego, został użyty jako zderzak do wymiany – ocenia Michał Kobosko, były naczelny kilku tygodników opinii. Według niego jako ambasador Magierowski się sprawdzi.

Dyplomacja to atrakcyjne miejsce pracy dla dziennikarzy – o ile zdają sobie sprawę z tego, że po zmianie władzy mogą stracić posadę.

Tak jak były dziennikarz „Gazety Wyborczej” Marcin Bosacki. Odszedł z „GW” w 2010 roku, najpierw na rzecznika prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a w 2013 został ambasadorem w Kanadzie. Lecz władza PiS w 2016 roku odwołała go z tej placówki, a Bosacki złożył rezygnację z pracy w służbie zagranicznej.

Jego następca na stanowisku rzecznika MSZ (2013–2015) Marcin Wojciechowski, który do dyplomacji także odszedł z „GW”, w sierpniu 2015 roku dostał od prezydenta Komorowskiego nominację na ambasadora w Kijowie – lecz nim zdążył wyjechać, nowy prezydent cofnął tę decyzję. Wojciechowski w końcu wylądował w ambasadzie w Mińsku, na stanowisku kierownika referatu ds. politycznych. Od lipca br. jest zastępcą ambasadora.

W miejsce odwołanych ekipa tzw. dobrej zmiany wysyła swoich ambasadorów, w tym również byłych dziennikarzy, m.in. na Ukrainę Jana Piekłę (zaczynał karierę w „Gazecie Krakowskiej”), do Szwajcarii i Lichtensteinu – Jakuba Kumocha (PAP, „Przekrój”, „Dziennik”), do Czarnogóry – Artura Dmochowskiego („Gazeta Polska”, TVP, PAP). Można przypuszczać, że gdy zmieni się władza, karuzela personalna znów ruszy.

– Przy obecnej pauperyzacji i tabloidyzacji mediów nie dziwią odejścia do innych zawodów, także do służby zagranicznej. Nie chodzi tylko o kwestie finansowe, ale też o satysfakcję z tego, co się robi – tłumaczy Marcin Bosacki. Bo gdy był korespondentem „GW” w USA, z powodu cięć budżetowych wydawcy w ostatnim roku pracy ani razu nie mógł wyjechać służbowo poza Waszyngton.

Zdaniem Bosackiego dziennikarze znający świat i języki obce są dobrymi kandydatami na dyplomatów: – Służbie zagranicznej przydają się cechy wykształcone w mediach: sprawność językowa, umiejętność rozmowy z ludźmi, nawyk szybkiej pracy w stresie.

W POLITYCE JAK W KORPORACJI

– Nie ma prostej reguły, że odchodząc z dziennikarstwa do sfery polityki, traci się niezależność. Można ją zachować, będąc nawet działaczem partyjnym. Z kolei dziennikarz może być partyjnym cynglem – uważa Jarosław Makowski, filozof i teolog, były dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, przez kilka lat organizator i szef Instytutu Obywatelskiego – think tanku Platformy Obywatelskiej. – Mimo zaangażowania w politykę i aktywność społeczną moja publicystyka się nie zmienia. Wciąż hołduję takim wartościom jak wolność, równość, tolerancja – podkreśla.

Makowski od 2014 roku jest radnym wojewódzkim na Śląsku, założycielem Stowarzyszenia BoMiasto, które zabiega o rozwój lokalny, a od listopada 2017 roku – szefem PO w Katowicach. W ostatniej kampanii samorządowej zdecydował się być kandydatem na prezydenta Katowic – z poparciem Koalicji Obywatelskiej PO i Nowoczesnej. Łączy politykę, działalność samorządową, stanowisko kierownika promocji Instytucji Filmowej Silesia-Film (w kampanii wziął urlop bezpłatny) i pisanie książek z uprawianiem publicystyki – m.in. w „Newsweek Polska”, „Polityce”, „GW”.

Następcą Makowskiego w think tanku PO jest Konrad Niklewicz, dawniej dziennikarz „GW” specjalizujący się w gospodarce i sprawach Unii Europejskiej, korespondent gazety w Paryżu i Brukseli. W 2011 roku został rzecznikiem polskiej prezydencji w UE. Doświadczenia z tej pracy zaowocowały doktoratem obronionym w 2013 roku na Uniwersytecie Warszawskim. Gdy polska prezydencja dobiegła końca, został w służbie państwowej. A od 2015 roku Niklewicz jest dyrektorem zarządzającym Instytutu Obywatelskiego.

– Nie odczuwam braku swobody myśli, bo na szczęście pracuję dla partii, która wyznaje taki sam jak mój liberalny światopogląd. Oczywiście są pewne zależności korporacyjne, ale tak samo jest w dużych firmach i redakcjach – stwierdza Niklewicz.

Pracuje dla polityków, ale za polityka się nie uważa. Nie startuje w wyborach. – Nie jestem ulepiony z tej gliny co politycy, którzy muszą umieć przekonywać, mieć wysoki poziom empatii, wypracowywać kompromisy. Lepiej wypadam w analizach niż w debacie politycznej – tłumaczy Niklewicz. Spotykając się ze studentami i licealistami, mówi im wprost, że choć dziennikarstwo jest świetnym zawodem, powinni ukończyć jednak także studia z innej branży, by mieć szerszą wiedzę i lepiej się odnaleźć na rynku, gdy rozczarują się pracą w mediach lub będą musieli z nich odejść.

KOMFORT PRACY

Dziennikarze specjaliści z jakiejś dziedziny są chętnie widziani w instytucjach publicznych i państwowej administracji. Na przykład świetna dziennikarka śledcza Anna Marszałek z „Rzeczpospolitej” i „Dziennika” oraz doskonały dziennikarz sądowy Bogdan Wróblewski z „Gazety Wyborczej” przeszli do Najwyższej Izby Kontroli. Znany i nagradzany sprawozdawca sądowy Polskiej Agencji Prasowej Łukasz Starzewski po 26 latach odszedł niedawno z agencji – na podobnych warunkach finansowych – do zespołu kontaktów z mediami i komunikacji społecznej Biura Rzecznika Praw Obywatelskich.

– Robię podobne rzeczy jak w agencji: opracowuję komunikaty na temat spraw sądowych, do których przyłączył się rzecznik praw obywatelskich; staram się, by były zrozumiałe dla przeciętnego obywatela. Pracuję jednak spokojniej, nad poważnymi tekstami o poważnych sprawach, nie kierując się tematycznymi priorytetami agencji i jej odbiorców – opowiada Starzewski.

Dziennikarski background ma też Marek Niechciał, w latach 2006–2007 i ponownie od 2016 roku prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. W życiorysie na stronie UOKiK podano, że „był także dziennikarzem specjalizującym się w tematyce ekonomicznej” – ale przemilczając, że pracował w niemiłej obecnej władzy „Gazecie Wyborczej”.

Przechodzący na rządowe i partyjne pensje dziennikarze zazwyczaj tłumaczą, że finanse nie są jedynym powodem transferu. Liczy się prestiż, zaspokojenie ambicji lub komfort pracy. Biorąc jednak pod uwagę zarobki znanych dziennikarzy lub redaktorów, przynajmniej na początku mogą mieć oni mniejsze dochody na posadzie państwowej.

– W ostatnim moim miejscu pracy w mediach, jako zastępca naczelnej „Przyjaciółki”, zarabiałam w 2004 roku około 12 tysięcy złotych. Idąc najpierw do biura prasowego Urzędu Miasta Warszawy, dostałam 6700 złotych. A później tylko jako minister przekroczyłam pułap zarobków w „Przyjaciółce” – opowiada Joanna Kluzik-Rostkowska.

Zarobki polityków łatwo sprawdzić w ich oświadczeniach majątkowych. Nie czekając, aż napiszą o tym gazety, wiceminister Bartosz Marczuk ujawnił, że w 2016 roku zarabiał łącznie z nagrodami 8744 zł netto miesięcznie. Gdy był poza rządem, miał ponad dwa razy więcej: ok. 16,5 tys. zł netto miesięcznie. Z oświadczenia majątkowego za rok 2017 wynika, że jego miesięczne zarobki wzrosły do 10,4 tys. zł.

Jak wyliczył portal Gazeta.pl, wśród rządowych resortów najlepiej zatrudnić się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, gdzie średnie zarobki wraz z dodatkami wynoszą ok. 9 tys. zł. W resorcie finansów pensje wynoszą 7358 zł, środowiska – 7234 zł, nauki – 7026 zł, kultury – 7010 zł, a cyfryzacji – 7101 zł. Najniższe wynagrodzenie otrzymują pracownicy Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej – 4983 zł.

– Irytują mnie ci, którzy płaczą, jak mało zarabiają, wchodząc do polityki. Mówię im: „To nie idź! Ale nie płacz! Będziesz zarabiał jak polityk na Zachodzie, jeśli pielęgniarka w Polsce dostanie tu tyle, co jej koleżanka w Niemczech” – argumentuje Jarosław Makowski.

BRONIĄ THINK TANKÓW

O Michale Kobosko i Tomaszu Wróblewskim krąży wśród dziennikarzy złośliwa anegdota, że musieli wyjść poza media do branży think tanków, bo zabrakło już dla nich w Polsce poważnych gazet, w których mogliby zostać naczelnymi.

Faktycznie, Kobosko był naczelnym (lub wice) w pismach: „Puls Biznesu”, „BusinessWeek”, „Forbes”, „Newsweek Polska”, „Dziennik”, „Dziennik Gazeta Prawna”, „Bloomberg Businessweek”, „Wprost”. A także wydawcą „Newsweek Polska” i „Forbesa”.

Tomasz Wróblewski ma w kolekcji tytuły: „Newsweek Polska”, „Profit”, „Dziennik Gazeta Prawna”, „Rzeczpospolita”, „Wprost”; był też dyrektorem programowym RMF FM, wicenaczelnym „Życia”, wiceprezesem Polskapresse.

Dla obu ostatnim przystankiem okazał się „Wprost”.
– Gdy rozchodziły się moje drogi z wydawcą tego tygodnika, pomyślałem, że to dobry moment na zastanowienie się, co dalej – opowiada Michał Kobosko. – Rozważałem kilka opcji: public relations, lobbing, treningi medialne, wystąpienia publiczne. W każdej z nich widziałem dla siebie rolę i wolne miejsce do zagospodarowania. Do przejścia w sferę think tanków namówił mnie Frederick Kempe, prezydent Atlantic Council, również były dziennikarz, między innymi redaktor naczelny „Wall Street Journal Europe” – wyjaśnia.

Od pięciu lat Kobosko reprezentuje ten amerykański think tank w Polsce. Nie ma on do dyspozycji żadnego zespołu, do prowadzonych projektów i organizacji konferencji (m.in. Wrocław Global Forum) zatrudniani są na umowy potrzebni specjaliści i agencje.

– W redakcji podlegało mi czasem po kilkuset pracowników i to do mnie przychodzili ludzie, by coś załatwić. W nowej rzeczywistości to ja musiałem nauczyć się na przykład fundraisingu, czyli wykorzystywania posiadanych kontaktów w świecie polityki i biznesu, by pozyskać sponsorów, darczyńców, załatwić fundusze na programy i konferencje – opowiada Kobosko. Czy to oznacza kompromisy z politykami lub biznesem? – Mam swoje poglądy, ale nigdy nie byłem żołnierzem żadnej partii. Uznaję się za człowieka kompromisu, nie postrzegam świata w kategoriach czarno-białych. A rolą think tanków jest właśnie wchodzenie w kontakty z politykami, biznesem, bycie pomostem i mediatorem w trudnych relacjach wewnątrzkrajowych i międzynarodowych, zwłaszcza kryzysowych – wyjaśnia Kobosko.

W nowej pracy znalazł psychiczny oddech. – To jasne, że na początku straciłem finansowo, lecz Atlantic Council daje mi swobodę, że obok pracy dla nich mogę, jeśli nie ma konfliktu interesów, występować jako ekspert, w ramach działalności gospodarczej być moderatorem na konferencjach i kongresach, co robię i lubię, oraz pisać książki czy teksty do mediów – wyjaśnia Kobosko.

Czy myśli o powrocie na redakcyjne stanowisko? – Śmieszą mnie ci, którzy kategorycznie zapewniają publicznie, że „już nigdy w życiu” – a potem grawitacyjnie wracają do mediów. Ja takich kategorycznych deklaracji nie składałem, co nie znaczy, że czekam nerwowo, aż otworzy się jakaś możliwość w mediach. Lubię to, co robię. Działalność w think tankach daje możliwość udziału w wydarzeniach, które dziennikarze mogą tylko obserwować z zewnątrz, albo nawet nic o nich nie wiedzą – tłumaczy Kobosko.

Podobnie deklaruje Tomasz Wróblewski, od trzech lat prezes Warsaw Enterprise Institute: – Nigdzie się nie wybieram. To jest dziś moje miejsce. Każdemu życzę czegoś takiego po intensywnej pracy w mediach. Jestem zachwycony.

WEI to fundacja będąca zapleczem eksperckim i intelektualnym Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Wróblewski, odchodząc z „Wprost”, po prostu objął funkcję prezesa fundacji, której był współzałożycielem w 2013 roku. Miał zgodę zatrudniających go wydawców, żeby równolegle być dyrektorem WEI ds. relacji publicznych.

Oprócz Wróblewskiego WEI kierują cztery osoby, a do konkretnych projektów zatrudniani są na umowy eksperci, w tym także wywodzący się z mediów: Andrzej Talaga, Aleksandra Fandrejewska-Tomczyk, Artur Kiełbasiński, Sławomir Jastrzębowski, Dariusz Matuszak, Jerzy Wysocki i Marek Budzisz. – Szukamy ludzi z konserwatywnym systemem wartości, którzy gotowi są do pracy długoterminowej, wgłębiania się w temat, mozolnej pracy, bo nasze raporty powstają w ciągu kilku miesięcy. Mieliśmy dziennikarzy, którzy nie nadawali się do tej pracy ze względu na powierzchowność tak typową dla obecnych mediów – wyjaśnia Tomasz Wróblewski.

W FUNDACJI SPOKÓJ I POKÓJ

Za najlepsze – finansowane z budżetu państwa – instytucje analityczne uchodzą Ośrodek Studiów Wschodnich i Polski Instytut Spraw Międzynarodowych. Do tego drugiego trafił w 2012 roku dziennikarz „Rzeczpospolitej” Wojciech Lorenz. – Jest to miejsce, gdzie można inwestować w siebie, pogłębić wiedzę i wspierać polską politykę zagraniczną, ale też mieć poczucie, że dobra analiza jest w cenie – opowiada. – Jako analityk mam lepszy komfort pracy, mogę zbierać informacje, analizować i pisać nie w tak szalonym tempie jak w dzienniku – dodaje Lorenz, który specjalizuje się w bezpieczeństwie międzynarodowym. Pracując już w PISM, zaczął pisać pracę doktorską; dostał urlop, by przez pół roku uczestniczyć w misji ISAF w Afganistanie na stanowisku cywilnego specjalisty, co dało mu nowe doświadczenia. – Przyjmując, że nie wszystko da się przeliczyć na pieniądze, mogę powiedzieć, że zyskałem, przechodząc do tego think tanku – zapewnia Lorenz.

Analitykiem w PISM w latach 2013–2017 był także Piotr Kościński, wcześniej długoletni dziennikarz „Rzeczpospolitej”, znawca problematyki wschodniej i korespondent tej gazety w Kijowie. – Musiałem pozbyć się publicystycznej maniery, lecz wiele się tu nauczyłem. Zdobyłem wiedzę, która pozwoliła mi obronić pracę doktorską o historii prasy polskojęzycznej w Związku Radzieckim w latach 1925–1936. No i jeszcze jeden plus: nie musiałem już pracować w newsroomie, tylko miałem osobny pokój – opowiada Kościński.

Gdy jednak w PISM pojawił się nowy dyrektor, rozstał się m.in. z nim. Od marca 2017 roku Kościński wykłada przedmioty z dziennikarstwa i stosunków międzynarodowych w Akademii Finansów i Biznesu Vistula. Współpracuje z pismem diecezji warszawsko-praskiej „Idziemy”, pisze w „Tygodniku do Rzeczy”, wkrótce ma się ukazać jego kolejna książka „Jak sfałszować wybory?” oparta m.in. na doświadczeniach ukraińskich i białoruskich.

Lecz Kościński jest jednocześnie społecznym prezesem założonej wiele lat temu Fundacji Lelewela zajmującej się głównie pomocą dla Polaków na Wschodzie. Stara się pozyskiwać granty i dofinansowania.

Tomasz Prusek, były wieloletni dziennikarz „Gazety Wyborczej”, jest od półtora roku prezesem Fundacji Przyjazny Kraj, założonej przez trzech prywatnych fundatorów ze środowiska rynku kapitałowego. – Staram się tu wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie analityczne dziennikarza finansowego, na co nie ma już dziś miejsca w mediach – tłumaczy Prusek. Organizuje i prowadzi panele dyskusyjne, opracowuje raporty i analizy. Planuje przemodelować fundację w think tank zajmujący się analizą rynku kapitałowego, energetyki i rynku pracy. Dziennikarsko Prusek realizuje się jeszcze, pisząc bloga na stronie fundacji. – Finansowo nie straciłem, a mam wiele swobody w wyborze tematów, o jakich chcę pisać i które chcę badać – zapewnia.

Michał Kobosko uważa, że organizacje typu analitycznego, jakimi są think tanki, mogą być wyjściem dla tych byłych dziennikarzy, którzy mają trudności w odnalezieniu się w działalności komercyjnej, jako specjaliści od PR, marketingu, promocji. – Think tanki pozwalają zachować prestiż; dają poczucie, że robi się rzeczy ważne, a nie tylko komercyjne – podkreśla Kobosko. Dziennikarze sprawdzają się w takiej robocie, bo mają w sobie ciekawość świata, pewną wiedzę, łatwość nawiązywania kontaktów, umiejętność pisania. – Tylko muszą powściągać swoje talenty literackie, bo nie tego się tam od nich oczekuje – podkreśla Kobosko.

Problemem jest jednak wciąż mała liczba think tanków w Polsce.

Jerzy Sadecki

Pozostałe tematy weekendowe

Leszek Miller objaśnia świat
Jak o PR mówią media? Najczęściej negatywnie
W... mnie Twoja szminka
* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.