Wydanie: PRESS 03/2006

Ziółko

Po styczniowym debiucie w programie „Pytanie na śniadanie” w TVP 2, gdzie wystąpił Pan z Anną Popek, prasa pisała o Panu: „król poranka”. A o Popek, że nie panowała nad tym, co się działo w studiu, próbowała ucinać puenty. Chciał Pan ją zniszczyć? Wcale nie. Starałem się zrobić wszystko, żeby wystąpienie w programie nie było obciachowe. Pomyślałem, że skoro Anna Popek była dotychczas taka zaangażowana, to wszystko podważę, będę polaryzował. Chciałem być dla niej przeciwwagą – Ania wyciąga wnioski, podsumowuje dyskusję, a ja staram się to zakwestionować. Wówczas widz ma się wobec czego ustosunkować. Miała do Pana żal po programie? Nie. Ona mnie zna. Wiedziała, na co się zanosi. To nie ja zapraszałem gości i nie ja pisałem scenariusz, ale w końcu w przewidywalnym, poradnikowym programie pojawiły się obok siebie dwie różne osobowości. Maile, które pokazywała mi góra, były tak krytyczne, że aż nienawistne. Widać zburzyłem ich ład i porządek. Tylko jedna pani napisała mi superciepłe słowa. Dla niej warto było robić ten program. Znajomi się cieszyli: w końcu człowiek z bandy w telewizyjnym molochu. W programie na żywo przeszedłem chrzest. Zdecydowanie najważniejsza były krytyka pani Joanny Luboń – logopedki ludzi mediów. Przy całym szacunku i sympatii dla mojej osoby powiedziała: „Tomek, dwója, dwója, dwója”. Już od następnego programu było jednak lepiej. Ale z Anną Popek już Pan nie wystąpi? Teraz program prowadzę z Dorotą Szelągowską. Bernadetta Bieszczanin, producentka „Pytania”, uznała, że nie pasujemy do siebie z Anią Popek. Lubi Pan się powoływać na znajomość z nestorami polskiego radia – Ksawerym Jasieńskim czy Michałem Sumińskim. Tylko że oni nie przeklinają na antenie tak jak Pan. Jeśli mocny wyraz jest tylko przecinkiem, podpórką – nie ma żadnej mocy na antenie, może drażnić. Jeśli jednak staje się mocną puentą, to czemu nie? Gdy rozmawiam o estetyce z Markiem Kondratem i on mi leci Adasiem Miauczyńskim, mówiąc: „Jesus, k.., ja p...”, czy to nie jest piękne? Jeśli Stanisława Ryster zaklnie na antenie, to sprawi, że stanie się dla ludzi kobietą z krwi i kości, a nie tylko panią, która od czterdziestu lat włącza dwa przyciski. Mam świadomość, że słuchają mnie ludzie inteligentni, którzy mają swój kręgosłup moralny, i ja nimi nie zachwieję. Skąd pewność, że słucha Pana tylko elita? Ludzie szukający czegoś w mediach muszą być inteligentni. Nie słuchają mnie tylko dlatego, że przeklinam. Ludzie często mają wyobrażenie o kimś znanym, że całe życie nosi garnitur albo łowi ryby. A to zaledwie jedna setna osobowości. Ja chcę pokazać resztę. Jeśli mogę udowodnić, że ludzie publiczni nie są sztywni, przeintelektualizowani i mogą to pokazać w moim programie, czuję się dziennikarzem spełnionym. A jeśli mam się wydurniać, chciałbym to robić z Michałem Sumińskim (70 lat na antenie) czy Ksawerym Jasieńskim, i słuchać historii, których nikt nie słyszał. Chcę podważać, burzyć stereotypy, zadawać kłam uznanym racjom. Jakiej racji może Pan zadać kłam w „Pytaniu na śniadanie”? Przecież każdy program ewoluuje, ten też. Sławomir Zieliński, były dyrektor TVP 1, powiedział mi na antenie, że Telewizja Polska to jest wielki transatlantyk, który nie zmienia kursu z dnia na dzień ani z tygodnia na tydzień, ale z roku na rok. Jest jeszcze czas. Jeśli spuszczą mnie na szalupie, dopłynę sobie na jakąś wysepkę i na pewno przeżyję. Raz już Pana spuszczono. Po niecałym roku prowadzenia z Sylwestrem Latkowskim w TVP 2 „Nakręconej nocy” program Panów zniknął w 2005 roku z anteny. Ale tam nauczyłem się telewizji od kuchni. Tamten program miał być kulturalno-obyczajowy, dlatego bardzo mi pasował. Tylko że dla telewizji było to niechciane dziecko. A przecież nieraz poruszaliśmy tematy, które nigdzie indziej się nie pojawiały, np. rewelacyjny program o dziennikarstwie śledczym. To miało być pojednanie ponad podziałami, właśnie w TVP. Przyszli dziennikarze z: TVN-u, Polsatu, „Gazety Wyborczej”, „Newsweek Polska” i „Polityki”. Pamiętam też program o skandalicznych warunkach na uczelniach i w akademikach w Polsce. Oj, wtedy to się działo. Ale to TVN, a nie TVP, robi dobry poranny program. Tak, bo to jest program lifestylowy, a nie poradnikowy. Jeśli uda mi się przemycić ten styl do Dwójki, uznam, że odniosłem sukces. Mamy trochę czasu, żeby wypracować własną formułę i odnaleźć się w lekkiej publicystyce kulturalno-obyczajowej. Zawarliśmy niepisany pakt, żeby tchnąć w ten program trochę młodszego, niepokornego ducha. Takie „Good morning Poland” byłoby super. Chcę być jak Larry King z CNN. Przeglądając rano stacje telewizyjne, żeby sprawdzić, co się zdarzyło na świecie, zatrzymuję się na nim. To jest właśnie taka telewizja i taki program, jakie chciałbym robić: „Larry King Live” – szczerość, naturalność, luz i swoboda. A przy tym erudycja. Tam ludzie cały czas dzwonią, dyskutują, nie ma tematów tabu. Nie ma sztafażu wyuczonych odpowiedzi, wszystko może się wydarzyć, można coś przedstawić w innym świetle, ludzie są siebie ciekawi. Możemy w programie spotkać się z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem, żeby podyskutować o kulturze, obyczajowości – tak freestylowo. Mnie interesuje właśnie obyczajowość, psychologia, kultura, socjologia. Kto w Polsce pochylił się nad nową falą polskiego komiksu, grafiki, malarstwa? Tego w naszej telewizji nie ma. A warto to robić. Oczywiście poranek w telewizji to nie to samo, co wieczorna rozmowa w radiu. Można go jednak prowadzić bardziej naturalnie, bez moralizowania. Nie lubię, kiedy ktoś w telewizji mnie poucza. To odpychające. Telewizja jest wyzwaniem. Poza tym lubię prowokować, wbijać szpile, wyciągać to, co ludzie chcieliby ukryć. Skoro tak, dlaczego nie poszedł Pan do MTV Polska czy 4fun.tv? Nie chodzi tylko o prowokację. Nie chcę jedynie pokazywać języka. Dziennikarz to ktoś, kto się nieustannie ściera, tak jak Michał Ogórek, Justyna Pochanke, Bogdan Rymanowski, jak Tomasz Sekielski i Andrzej Morozowski, jak Marek Niedźwiecki, Wojciech Mann, Monika Olejnik i Piotr Metz. Staram się z dziennikarstwa zrobić sztukę. Dziennikarstwo to szukanie czegoś nowego, jakaś kombinacja, ukucie nowej opinii – tak to rozumiem. Mogę być dziennikarzem dzięki innym: artystom, politykom, księgowym – tym wszystkim, z którymi rozmawiam. Cały czas zresztą noszę przy sobie dyktafon i cały czas kogoś nagrywam. Raz Leonarda Pietraszaka, raz panią w mięsnym. To taki mój pamiętnik. Kiedyś to wszystko spiszę i wydam. Można rano w telewizji być grzecznym chłopcem, a wieczorem w radiu prowokatorem? To trochę tak jak z byciem w towarzystwie. Idziesz do cioci na imieniny, zakładasz marynarkę, ale gdy spotykasz się ze znajomymi w pubie, możesz mieć plamę na T-shircie. Tak samo jest w mediach. To kwestia towarzystwa, miejsca, kultury i zasad. Nie jestem hipokrytą dlatego, że w radiu mówię, że jest na świecie zło i piętnuję tych, którzy nie potrafią się wysłowić, a w telewizji niczego nie wyśmiewam. Usiłujemy tylko czymś zainteresować, na coś zwrócić uwagę. Telewizja to jest miejsce... …zdobywania popularności? Wiarygodności. Wkurza mnie, kiedy po zapaleniu się czerwonej lampki wszyscy połykają kije od szczotek albo kokietują widzów. Wolę normalnie: „Dzień dobry państwu! Dziś będziemy dyskutowali o PRL-u, kuchni włoskiej i muzyce”. I zapraszamy gości, którzy mają w tych sprawach coś do powiedzenia. Nie trzymamy się krótkiej listy tych osób, które chodzą do różnych redakcji i wszędzie mówią o tym samym. Nie przypominam sobie, żeby ktoś wypromował się na telewizji porannej. Chcę być tym wyjątkiem. Mam w sobie taką bezczelność. Bo radio nie da Panu takiej sławy? Powtórzę się: chodzi mi o zdobycie wiarygodności. Długo się zastanawiałem nad przyjęciem tej propozycji. Przeciw było to, że będzie obciachowo, stracę coś, co wykułem w radiu, dam sobie przykleić uśmieszek, zrobić ładną fryzurę, i to wszystko. Ale pomyślałem, że jeśli ma się silną osobowość, można rzeczywistość dostosować do siebie. Jeśli pracujesz w telewizji, masz gębę, wiarygodność. Potem mogę ją wykorzystać i zrobić coś jeszcze ważniejszego. Nie skończył Pan studiów. Nie będzie Pan tego żałować? Teraz nadchodzi czas, kiedy mogę zwolnić. Nie muszę już udowadniać na każdym kroku, że jestem kumaty. Praca pozwoliła mi okrzepnąć i od września mogę wrócić na studia. Zostały mi dwa lata. Zrobię to wyłącznie dla siebie. Przedtem, kiedy mi mówiono, że jestem głupi, bo nie mam studiów ani nazwiska, mówiłem przekornie: „Nie! Będę pracował, coś osiągnę, a studia zrobię później”. Kiedy nie mam już tej presji, to wiem, że skończę tę swoją historię sztuki. Bo ją uwielbiam. Ale wiem, że to w moim życiu niczego nie zmieni. Dyplom będzie leżał w szufladzie. W ciągu siedmiu lat pięciokrotnie zmieniał Pan rozgłośnie. Grzegorz Miecugow powiedział mi kiedyś, że pracę powinno się zmieniać mniej więcej co cztery lata. Na razie mój rekord to rok i osiem miesięcy. Szukałem jakiegoś swojego świętego Graala. Ale to nie było tak, że gdzieś wpadałem, okazywałem się nieudacznikiem i mnie wywalali. Był taki smutny czas, że moja praca wyglądała mniej więcej tak: „Bum, bum, bum, oto premiera płyty, tym się zainteresujcie!”. Krótkie zdanie, krótka forma. Ale jeśli się widzi, że można zrobić coś więcej i ktoś daje zielone światło, dlaczego nie spróbować? Pierwsze zielone światło dostałem od Piotra Metza w RMF FM. Kazał robić swoje, wiedząc, jakie ze mnie ziółko. To najważniejsze, które pali się do dzisiaj, jest od Michała Figurskiego, który mało tego, że mnie wspiera, to każe być jeszcze bardziej niezłym ziółkiem. Takiej wolności i radiowego spełnienia nie czułem nigdzie. Dopiero w „Siedmiu grzechach głównych” Antyradia. W eterze dominują stacje szybkie, newsowe, grające popularną muzykę. Myśli Pan, że radio, które nie idzie z tym trendem, ma przyszłość? Najlepszym dowodem, że można robić radio inaczej, jest sukces Antyradia. To trzecia stacja w Warszawie. Na Śląsku też jesteśmy w czołówce. Ale jednak niszowe. Radio, które prowadzi dialog ze słuchaczami, jest wiarygodne. Prawdziwym medium jest rozgłośnia, gdzie można być dziennikarzem. Radio, które gra tylko muzykę, jest skazane wyłącznie na zysk. Jak z cytryny wyciska się z niego każdą złotówkę. To szafa grająca. Szukałem medium, przez które mógłbym komunikować się z ludźmi. Dlatego właśnie wybrałem Antyradio. Każdy dziennikarz jest z innej bajki. Kłócimy się i spieramy, ale na końcu pada wniosek, jakaś idea. Dla mnie ważne jest, jak na mój program czy pomysł zareagują koledzy. Wcześniej nie byłem w takiej redakcji, gdzie mogłem się podzielić swoimi wątpliwościami, okazać słabość. Mój świętej pamięci Ojciec zawsze mi powtarzał: „Nigdy nie pokazuj, że krwawisz i zawsze miej gotowy plan awaryjny”. Skąd ma Pan pewność, że Antyradio nie zacznie kopiować największych stacji komercyjnych? Bo to radio ma osobowości. Jak choćby Michał Figurski, który niesamowicie nas nakręca. Szkoda mi tylko, że wiele osób traktuje radio jako odskocznię do dalszej kariery. Boli, że Justyna Pochanke, Bogdan Rymanowski, Ewa Drzyzga, Krzysiek Skowroński i cała masa innych ludzi zostawiła radio dla telewizji. Pan też – i to dla porannego programu. Telewizja to dla mnie tylko suplement. Bo to radio jest moją największą miłością. Jestem chory, jeśli wieczorem nie włączę mikrofonu. To moje najtrudniejsze wyzwanie dziennikarskie. W telewizji można puścić oko, nadrobić coś gestem, a w radiu jestem tylko ja i mikrofon. Rozmawiała Anna Sarzyńska

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.