Wydanie: PRESS 04/2007

Jestem snobem

Kpiarska formuła „Antylisty” to pomysł Pana czy Kuby Wojewódzkiego? Ja stworzyłem pomysł na formułę audycji, czyli listę przebojów podsumowującą wydarzenia społeczno-obyczajowo-polityczne. Dalszy jej sukces to efekt naszej wspólnej ciężkiej pracy z Kubą. Jednak mam świadomość, że gdyby nie udział Wojewódzkiego w programie, wiele osób nie zwróciłoby na niego uwagi. Czasem odnoszę jednak wrażenie, że Pana żarty są odbiciem sposobu bycia i poczucia humoru Wojewódzkiego. Po prostu mamy podobne poczucie humoru i brak zahamowań moralno-werbalnych i to pozwoliło nam stworzyć dobry duet i audycję. Mnie też zawsze pociągało łamanie kanonów i naruszanie świętości. W Rozgłośni Harcerskiej, moim pierwszym radiu, zaprosiłem do audycji prostytutkę, chyba pierwszy raz w historii polskiej radiofonii. W Radiu Kolor często zdarzało mi się naginać język prezenterski, na przykład elaboratem na temat wulgaryzmów, z których część zacytowałem. W RMF-ie miałem problemy z wytwórnią Magic Records, która zaprotestowała przeciwko moim kpinom z Enrique Iglesiasa. Gdy zaczynałem pracę w Antyradiu – wówczas było to Radio 94 – zapowiadałem, że zrobię z niego anarchistyczne, rockandrollowe radio, a poranny program będzie się nazywał „Wzwód poranny” i będziemy mówili dużo o seksie. Myślałem, że tak się wywołuje kontrowersje. Od tamtego czasu wydoroślałem. Chyba nie w „Antyliście”. Ostatnio udawał Pan umierającego Witolda Pyrkosza, a o Aleksandrze Kwaśniewskim powiedział Pan, że ludzie wybrali go na drugą kadencję tylko dlatego, że jest pijakiem. Nie ma Pan poczucia, że w „Antyliście” czasem przeginacie? Oczywiście, dla niektórych słuchaczy nasze dowcipy – na przykład o naszych nieżyjących ojcach – są na pewno szokujące i niedopuszczalne. Inni uważają to za strzał w dziesiątkę, bo wcześniej nikt się na to nie odważył, nikt o tym tak nie mówił. Obyczajowość i moralność są jak guma arabska. Człowiek inteligentny po pięciu minutach słuchania „Antylisty” zorientuje się, że to program satyryczno-sarkastyczny. Najmniej dystansu do siebie mają ci, którzy tak naprawdę nie spełnili się zawodowo. Tomek Kammel, który jest gwiazdą, nie ma żadnych problemów z tym, że drwimy z niego na antenie. Co więcej, czasami wysyła SMS-y: „Chłopaki, bawię się świetnie”. Jest jednak grupa artystów tak bardzo niepewnych siebie, że każdą naszą wypowiedź o nich w Antyradiu odbierają jako próbę zdyskredytowania. Jednak naśmiewał się Pan z Ivana Komarenki, że jest gejem. „Super Express”, który nagłośnił tę sprawę, wyrwał fragment z kontekstu. Nie napisał, że w tej samej audycji powiedziałem, iż jestem gejem, Kuba Wojewódzki jest gejem, nasi ojcowie byli gejami i nasze matki są gejami, jak również Chajzer, Kammel i wielu innych. Dopiero gdzieś na końcu tego łańcucha pojawił się Ivan. „Superak” uznał, że najcenniejszym nazwiskiem jest Komarenko. To zmieniło kontekst i teraz nazywają mnie homofobem. Gdyby informacja była podana rzetelnie, nikt nie miałby wątpliwości, że robiłem sobie żarty, których celem było osiągnięcie wręcz odwrotnego efektu: zdyskredytowanie tych, którzy słowa „gej” albo „pedał” używają jako inwektywy. Zadzwoniłem do Ivana zaraz po tym, gdy ukazał się artykuł w „Super Expressie”. Opowiedziałem, jak wyglądała ta audycja. Zrozumiał, że nie chciałem mu dopiec. Sytuacja z Ivanem Komarenką kolejny raz uświadomiła mi powagę sytuacji, czyli odpowiedzialność za własne słowa. Potrafi Pan przeprosić za niewybredny żart? Tak było w przypadku Ivana. W pozostałych staram się wyjaśnić okoliczności, jeśli ktoś czuje się urażony i zgłasza pretensje. Nie mam problemów z powiedzeniem „przepraszam”. Są tematy, z których nigdy nie będziecie z Kubą Wojewódzkim szydzić na antenie? Oczywiście, że jest autocenzura. Są sprawy, których nie tykamy. Nie ze względu na limity mentalne, tylko na dobro tego programu i tej stacji. Mam świadomość, że w naszym kraju nie powinno się żartować na przykład z Karola Wojtyły, mimo że istnieją setki dowcipów o nim. Jednak nie odważyłbym się opowiedzieć żadnego na antenie, bo jestem też szefem tej stacji i muszę dbać o jej wizerunek. Czyli niegrzeczność Antyradia jest wyrachowana? Jak można mówić o wyrachowaniu, skoro wszystko się dzieje na żywo? Nie planujemy z Kubą niczego wcześniej, idziemy na żywioł. Pierwsze wejście mam o 7.09 i wtedy wygłaszam refleksję, nad którą myślę w drodze do radia. Do ósmej, gdy przychodzi Kuba, wiem już, co zaproponuję mu jako temat przewodni. Zdarza się, że on przychodzi z asem w rękawie lub robimy krótką burzę mózgów, o czym danego dnia będziemy mówić. Wtedy dopiero zaczynamy planować audycję i wymyślamy, do kogo zadzwonimy. Pracował Pan w dwóch ogólnopolskich stacjach: RMF-ie i Radiu Zet. Jak wypada porównanie? Przyszedłem do Zetki kilka tygodni po śmierci Andrzeja Woyciechowskiego w 1995 roku. Pracowałem w Radiu Zet ponad rok. Zawsze miałem niewyparzony język, co za sprawą „życzliwych” dotarło dalej, niż bym sobie tego życzył. Wyrzucono mnie pod pretekstem, że się upiłem na imprezie okolicznościowej. Ale Zetka to było moje pierwsze profesjonalne radio, szkoła życia. Musiałem się nauczyć obsługi stołu i komputera. Poznałem też styl pracy w przedsiębiorstwie, w którym trzeba było uważać nie tylko na to, co się mówi na antenie, ale też poza nią. W Zetce miałem na początku wielu przyjaciół, z których pozostało kilku. Natomiast RMF był jak wielka rodzina. Tyle że mnie trudno było do niej wejść. Bo przyjechałem na kopiec w blond włosach, wypasionym czarnym sportowym samochodem, z głośno puszczoną muzyką. Zrobiłem tragiczne wrażenie. Przez rok przechodziłem wojskową falę, nikt ze mną nie rozmawiał, wielu obchodziło mnie szerokim łukiem, zwracając się do mnie per warszawiak albo krawaciarz. Musiałem się nauczyć skromności i udowodnić, że jestem więcej wart niż blond czupryna. Z czasem zyskałem zaufanie i naprawdę wielu przyjaciół. Po takich negatywnych doświadczeniach z zespołem nie obawiał się Pan objąć kierownictwa nad Radiem 94? Nie wiedziałem, jakim będę menedżerem. Ale podchodziłem do tej propozycji jak ktoś, kto kocha radio, 10 lat w nim przepracował, no i kocha rocka. A w Radiu 94 nie słyszałem wtedy ani dobrego radia, ani dobrego rocka. Zanim zaproponowano mi tę robotę, na kilku spotkaniach z prezesem Ryszardem Wojciechowskim przedstawiałem plan rozwoju stacji. Przez całe wakacje obmyślałem ramówkę, kogo przyjąć, za jakie pieniądze. To był precyzyjny plan. I zakładał zwolnienie prawie całej ekipy? Niewielu było w tym radiu, których chętnie bym słuchał. Z kolei zewsząd słyszałem narzekania, że nie ma już w Polsce takich audycji jak Wojciecha Manna albo Alicji Resich-Modlińskiej. Mówiło się o potrzebie autorskiego radia, ale takiego nie było. Nawet Trójka przeniosła wtedy audycje autorskie na noce. Pierwsze pół roku mojego kierowania było bardzo trudne dla Radia 94 i dla mnie samego. Ciągle słyszałem od szefów: „Pan tu wszystko zepsuł, a jeszcze niczego nie naprawił”. Największa porażka? Oczywiście pierwsze badania po wprowadzonych zmianach w Radiu 94. Poza tym żałuję bardzo, że musiałem zdjąć „Gejzer”. Trzy lata temu wymyśliłem, że zrobimy pierwszą w historii polskiego radia audycję dla homoseksualistów, której matką chrzestną była Kazia Szczuka. Program był prowadzony przez homoseksualistów. Niestety, dostałem polecenie, by zdjąć go z anteny. Ja też mam swoich przełożonych. Skąd wziął się pomysł na telewizję TV Nieruchomości? Z tym projektem wiązałem duże nadzieje. Ale Krajowa Rada nie przyznała nam koncesji. Projekt dojrzewa więc na półce. Z telewizją jednak współpracuję. Zostałem producentem i reżyserem programu „Czułe dranie” w TV 4, który prowadzą między innymi prezenterzy Antyradia. Jest to rodzaj talk-show, staramy się przenieść na antenę telewizji atmosferę, która panuje w naszym radiu. Sam jednak nie będę występował, bo pomimo licznych prób nie odnajduję się w roli prezentera. W telewizyjnej kampanii Tak Taka jednak Pan wystąpił. Oczywiście wszystko, co powiem, zostanie odebrane jako próba rozgrzeszenia się i dorobienia ideologii do zwykłej chciwości. Na początku partnerem Kuby miał być Robert Leszczyński. Jednak nie dogadał się z Erą, ja byłem drugim kandydatem. Wraz z Kubą zaczynaliśmy być wówczas rozpoznawalni jako duet z „Antylisty”. Miałem nadzieję, że nasz duet – dwóch wariatów, którzy bawią się konwencją reklamy – zostanie pozytywnie odebrany, a reklama umocni nasz wizerunek jako prześmiewców. Jednym z warunków kontraktu z Erą była dowolność w kształtowaniu scenariuszy reklamówek. Na to nałożyła się intratna propozycja finansowa. Jak intratna? Bardzo. Te pieniądze zostały dobrze zainwestowane i pozwoliły mi osiągnąć absolutny spokój zawodowy. Mam 33 lata i nie czuję presji, że muszę gdzieś się sprzedać, żeby utrzymać rodzinę. Dzięki nim mam gdzie mieszkać, czym jeździć, w co się ubrać, podobnie moja rodzina. To była dobra decyzja. Nie obawia się Pan, że dziennikarz, którego można kupić, traci wiarygodność? To prawda, ale mam też świadomość hipokryzji panującej w branży. Mówi się o wiarygodności, ale kiedy ktoś już dostaje propozycję udziału w reklamie, rzadko kiedy odmawia. Przykładem są choćby Kuba Wojewódzki, Tomasz Zubilewicz, Zygmunt Chajzer, Martyna Wojciechowska. Chapeau bas! dla Szymona Majewskiego, który nigdy nie sprzedał się do żadnej reklamy. Bo to ogromna pokusa, szczególnie gdy pada konkretna kwota. Jednak na pewno nie wziąłbym udziału w reklamie, gdybym był dziennikarzem informacyjnym. Oprócz naczelnego w Antyradiu jestem radiowym showmanem. Mój wizerunek nie jest kojarzony z podawaniem wiarygodnej informacji. A sesja do katalogu Lee – to też było z Pana strony przemyślane działanie wizerunkowe? Sama sesja ze sceną gwałtu, ociekająca krwią i pełna siniaków, była bardzo udana i po mojej myśli. To było coś innego niż sztampa: „To teraz ładnie pana wystylizujemy, uczeszemy i pokażemy z pańską sofą w tle...”. Tyle że forma dystrybucji tych zdjęć nie została ze mną jasno ustalona. Miał być happening, a wyszedł marketing. Jestem w trakcie wyjaśniania tej sprawy. Wyczuwając sugestię w pytaniu, odpowiem wprost: nie jestem dziwką na sprzedaż. Myślę, że z reklamy można wyciągnąć coś więcej niż pieniądze, pod warunkiem że robi się to z głową i z pewną klasą. Reklama kawy Pedro’s z Januszem Gajosem jest tego najlepszym przykładem. Po kampanii Tak Taka miałem kilka innych propozycji udziału w reklamie, ale odrzuciłem je, bo nie dawały mi takiej wolności twórczej jak Era albo – jak w tym przypadku – możliwości umacniania wizerunku duetu Wojewódzki i Figurski. Duetu, który do niedawna był znany tylko na rynku warszawskim. Tak, czytałem o sobie w gazecie: „Kuba i jego nikomu nieznany kolega”. Zdaję sobie sprawę, że jestem VIP-em trzeciej kategorii. Jeśli w jakiejś redakcji zastanawiają się, kogo zaprosić, mają pewną listę gości. Gdy ta lista się kończy, pojawiają się tak zwane ogony. Eksponując się w mediach, automatycznie jestem zaliczany do tych ogonów, ale mam nadzieję, że moje zachowanie plasuje mnie w innym kluczu doboru gości. Wracając do aktywności promocyjnej: koledzy nie szydzą z Pana jako ambasadora marki Ssang Yong? A czy zadałby mi pan to pytanie, gdybym był ambasadorem Dodge’a lub Toyoty? Oczywiście. Długo się zastanawiałem nad przyjęciem tej propozycji. Wiedziałem, że będzie to powód do szyderstw. Dostałem do testów samochód i naprawdę mi się spodobał. To nie jest puszka sardynek na kółkach, tylko naprawdę luksusowa marka terenowych samochodów. Jestem snobem, wcześniej jeździłem nissanem i alfą romeo. Ten deal nie polegał na ordynarnym reklamowaniu auta albo na prowadzeniu imprez promocyjnych. Samochód, który mi podarowano, nie jest oklejony napisami „Michał Figurski jeździ Ssang Yong”. Nie zrobiłem tego wbrew sobie. Marka nie kojarzy mi się z obciachem, a moje zaangażowanie jest nieduże. Reklamy Ssang Yong w Antyradiu są elementem dealu? Nie, Ssang Yong reklamuje się w Antyradiu na normalnych zasadach. Tak samo jak Era wykupiła reklamę w „Antyliście”, gdy byliśmy twarzami kampanii Tak Taka. Nigdy nie pośredniczyłem we wprowadzaniu jakiejś marki reklamowo na antenę Antyradia. Działanie poprzez skandal to Pana podstawowy pomysł na siebie i radio? Jeśli mam się określić w sensie samorozwoju, to skandal w tak przeczulonym obyczajowo kraju jak Polska bardzo mi odpowiada jako środek wyrazu. Najbardziej cieszą mnie te pomysły, które spotykają się z reakcją zespołu: „No, tym razem to przegiąłeś”. Liczył Pan na to, dając audycję Piotrowi Gembarowskiemu i nazywając ją „Prawdomówność”? Piotr Gembarowski sam zgłosił się do mnie po pracę. Z początku pomyślałem, że to absurd, ale jadąc na spotkanie, coraz bardziej przekonywałem się do tego pomysłu. Wszyscy mówią o nim „komuch”, tylko że poza tym absurdalnym zarzutem jakoś trudno zaprzeczyć, że to sprawny i doświadczony dziennikarz. Oglądałem jego wywiad z Krzaklewskim i jak każdy widziałem jego kompromitację, ale minęło naprawdę wiele lat. Ten człowiek został za nią ukarany – przeszedł wszelkie możliwe upokorzenia. Nie miałem problemu z tym, by jako pierwszy wyciągnąć do niego rękę. Bardziej interesuje mnie igranie z ogniem niż krytyczne wobec wszystkiego bumelanctwo i bezpieczna stagnacja. Rozmawiał Krzysztof Głowiński

...

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.