Wydanie: PRESS 09/2016

Dama

Janina Paradowska była opętana dziennikarstwem i polityką. Można się było z nią nie zgadzać, ale nie można było jej ignorować.

Zazwyczaj przychodziła przed szóstą rano, więc kiedy o szóstej jeszcze jej nie było, w redakcji Tok FM zaczęto się niepokoić.

O 6.15 wydawca poranka Karolina Opolska była już pełna obaw. Wydzwaniała do Janiny Paradowskiej na komórkę, ale dziennikarka nie odbierała.

Nie mogła zapomnieć, że w środę 29 czerwca wzięła zastępstwo za Piotra Kraśkę, bo nigdy nie zapominała.

Nie mogła się spóźnić na program, bo nigdy się nie spóźniała.

Nie mogła nie odebrać telefonu, bo pozwalała sobie na to tylko wtedy, gdy była w teatrze albo u manikiurzystki.

Coś się musiało stać.

Warszawa, rondo „Radosława”. 29 czerwca 2016

Dariusz Zalewski był akurat w newsroomie Tok FM, a ponieważ koledzy w „Polityce” też nie wiedzieli, co się stało, wsiadł na motocykl i pojechał do mieszkania dziennikarki przy rondzie „Radosława”. Było już po siódmej. Domofonu nikt nie odbierał. Zalewski okrążył budynek. Od ochroniarza dowiedział się, że jakiś młody człowiek już pytał o Janinę Paradowską. Zadzwonił ponownie i tym razem ktoś go wpuścił. Wchodząc do mieszkania, Zalewski zobaczył, jak młody mężczyzna podejmuje próbę reanimacji. To był Antoni Paradowski, najmłodszy bratanek Janiny. Mieszka niedaleko, na Żoliborzu, i zaniepokoił się, nie słysząc w radiu znajomego głosu.

– Wezwaliśmy pogotowie, ale nie było już szansy, żeby pomóc – opowiada Zalewski. Wpuścił załogę karetki i taktownie wycofał się z mieszkania.

Pogotowie stwierdziło zgon.

Zalewski zadzwonił do Toku.

Redakcja radia zawiadomiła „Politykę”.

Jerzy Baczyński zaczął obdzwaniać rodzinę i redakcyjnych kolegów Paradowskiej.

Informację o śmierci znanej dziennikarki podano w Tok FM w serwisie o godz. 9, gdy jej bliscy już wiedzieli.

– Prawdopodobnie przyczyną była niewydolność krążenia – mówi Paweł Paradowski, starszy bratanek Janiny.

Zmarła w nocy. Zdążyła jeszcze zdjąć blokadę z drzwi mieszkania. Dzwoniła na pogotowie, ale za pierwszym razem źle wpisała numer Falcka, a drugiego połączenia nie zdołała już wykonać. Osunęła się na stół. Tak znalazł ją Antoni.

Warszawa, ul. Czerska. 29 czerwca 2016

Kiedy Dariusz Zalewski uruchamiał swój motocykl, przed mikrofonem Tok FM usiadł Maciej Głogowski. – Mieliśmy świadomość, że stało się coś niepokojącego. Ale poranek musiał iść, więc go poprowadziłem – półtora miesiąca później Głogowski wciąż mówi o tym z trudem.

Karolina Opolska pamięta, że jeszcze we wtorek wczesnym wieczorem omawiała z Janiną Paradowską program na środę 29 czerwca. – To była krótka, pogodna rozmowa – relacjonuje. – Powiedziałam pani Janinie, że goście są potwierdzeni. O następnym, czwartkowym poranku miałyśmy porozmawiać w środę po audycji. Dzwoniłam z placu zabaw, słyszała w tle moją córeczkę Klarę i prosiła, żeby ją pozdrowić – dodaje Opolska.

Od dziewięciu lat wydaje „Poranek radia Tok FM” (rozgłośnia Agory i Polityki). Paradowska – która prowadziła program od 2003 roku, najpierw w poniedziałki, potem w czwartki – nigdy się nie spóźniała. Raz zdarzyło się, że dzień przed audycją zadzwoniła rano i powiedziała, że jest zbyt chora, żeby przyjść. O wyjazdach informowała z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem.

Poranek trwa od siódmej do dziewiątej. Paradowska wstawała o 4.30 i w radiu zjawiała się przed szóstą. Przeglądała gazety, wybierała najciekawsze fragmenty, notowała. Przed siódmą prosiła o mocną, gorzką herbatę – i wchodziła na antenę. – Zawsze była świetnie merytorycznie przygotowana. Miała niesamowitą pamięć, politycy nie mogli jej oszukać, bo bez trudu wyciągała im, co mówili 20 lat temu – opowiada Karolina Opolska. Goście do audycji Paradowskiej musieli być umówieni najpóźniej do popołudnia poprzedniego dnia (standardem jest raczej wieczór). Była wymagająca, ale zespół poranka traktowała jak swoje radiowe dzieci. – Była serdeczna, troskliwa. Pamiętała o rocznicach, o urodzinach mojej córeczki. Przynosiła ciasta, faworki, torty. Wybrałyśmy się kiedyś na kawę, ale nie miałam odwagi przejść z nią na ty – mówi Opolska.

Warszawa, ul. Słupecka. Sierpień 2016

W sierpniu biurko Janiny Paradowskiej w redakcji „Polityki” wygląda tak, jak je zostawiła w poniedziałek 27 czerwca 2016 roku. Książki „Wowa, Wołodia, Władimir” nie wzięła do domu, bo ciężka: 784 strony w twardej oprawie. Leży obok telefonu stacjonarnego, przy niedużym stosiku innych książek i wydruków w koszulkach. Na płycie oddzielającej biurko od regału z książkami wiszą karteczki z numerami telefonów: żółte, zielone, różowe, niebieskie. Z przodu przyczepiona do blatu kopia przedwojennego plakatu Ligi Morskiej i Kolonialnej: „Żądamy kolonij dla Polski”. W jednym rogu biurka niepotrzebna lampka, w drugim kilka teczek i szara koperta, do której od tygodni nikt nie zajrzał i na razie nie zajrzy.

– Jeszcze niczego tu nie ruszaliśmy. Zabierzemy się do tego po wakacjach – mówi Wiesław Władyka, publicysta „Polityki” i członek zarządu wydawnictwa Polityka. W pokoju na drugim piętrze redakcji przy ul. Słupeckiej w Warszawie jego biurko stoi po przekątnej do miejsca Janiny Paradowskiej. Naprzeciwko Władyki siedzi Jacek Żakowski, a za nim, przy oknie, Adam Krzemiński. Zsunięte biurka Władyki i Żakowskiego obłożone są książkami ułożonymi w krzywe stosy grożące zawaleniem. Na stole Krzemińskiego rzeczy leżą równo jak spod linijki. – Niemiecki porządek – rzuca Władyka.

Ład na biurku Paradowskiej jest porządkiem nieobecności. Nie używała go do pracy: nie pisała tutaj, nawet nie miała w redakcji komputera. Traktowała to miejsce jak kawiarnię. Przychodziła parę razy w tygodniu: podyskutować z kolegami, wziąć udział w zebraniu. Ostatnio bywała przy Słupeckiej rzadziej, opuszczała kolegia. – Czasami zaglądała do nas w piątki, kiedy wracaliśmy z Żakowskim po „Poranku” w Toku. „Aleście głupot naopowiadali”, mówiła. Lubiła pogadać. O książkach, o polityce. Wchodziła i od razu pytała, co słychać, co się dzieje. A my czekaliśmy, co powie; jej pochwała była bardzo cenna – opowiada Władyka.

29 czerwca w swoim mieszkaniu włączył radio przed siódmą, żeby posłuchać Piotra Kraśki. – Ale zaraz sobie przypomniałem, że Kraśko na urlopie i dziś będzie Janka. Kiedy usłyszałem Głogowskiego, moim pierwszym wrażeniem było, że dobrze sobie daje radę, a przecież musiał być tym zastępstwem zaskoczony. Potem druga myśl: „Co z Janką?!” – opowiada Władyka. Niedługo później zadzwonił do niego Jerzy Baczyński. Od naczelnego dowiedział się też Jacek Żakowski: – Po takich osobach jak ona zostaje w człowieku dziura – mówi.

Spierali się, a jakże. – Ja jestem lewicowy, Janka była liberalno-konserwatywna. Ja widzę w ekonomii procesy społeczne, ona finanse państwa. Zawsze różniliśmy się w przyjaznej atmosferze, ale jak się czasem wszyscy tutaj zeszliśmy, można było robić transmisje – mówi Żakowski. Popielniczka na biurku Paradowskiej, dziś nieskazitelnie czysta, szybko się wtedy zapełniała. Palić w redakcji właściwie nie wolno, ale ona paliła, palił też Żakowski. – Ja kopcę jak zwierzę, ona paliła jak dama. Gdy jeszcze do tego Władyka zapalał fajkę, a niepalący Krzemiński podbierał nam papierosy, robiła się w pokoju komora gazowa i przybiegały młodsze koleżanki z pretensjami, że je trujemy – opowiada Żakowski.

Jeśli temperatura dyskusji podnosiła się do niebezpiecznego poziomu, Żakowski rozładowywał sytuację. – Mówił: „Janka, jaką masz ładną torebkę”. Na co ona, rozpromieniona, otwierała torebkę: „A zobacz, jaka fajna podszewka” – przytacza Władyka. Paradowska dbała o swój wygląd i lubiła, gdy to dostrzegano. Na zebraniach redakcyjnych jej torebka zajmowała osobne krzesło przy właścicielce. A właścicielka polemizowała z każdym na każdy temat, od polityki po kulturę. Jak była w dobrej formie, zgłaszała 20 kontropinii podczas jednego planowania – wspominał po jej śmierci Jerzy Baczyński w Tok FM.

– Janka nie ułatwiała kontaktu. Była dość wyniosła, zachowywała dystans. Niektórzy się jej bali – przyznaje Władyka. – Ale była dobrym człowiekiem, pomagała w potrzebie. Akurat mnie to dotyczy osobiście: miałem domową tragedię i ona ze swoim mężem dyskretnie mi wtedy pomogła. A potem nie chciała o tym rozmawiać.

W końcu czerwca br. Paradowska była w świetnej formie. Planowała tygodniowy wyjazd do Sopotu. Półtora tygodnia przed śmiercią była w Tarnobrzegu u swojego bratanka, Pawła Paradowskiego. – Tryskała energią. Mówiła, że czuje się dobrze, tylko lekarz kazał jej codziennie mierzyć ciśnienie – opowiada Paradowski.

Polska. XXI wiek

Na imieniny (24 czerwca) przysyłano jej do redakcji kosze kwiatów.

– Ze swoją pozycją, charyzmą, pracowitością i staroświeckim podejściem do dziennikarstwa Janka była jedyna i nie do zastąpienia – mówi Katarzyna Kolenda-Zaleska z TVN. – Była państwowcem. Fundament jej poglądów stanowiło demokratyczne państwo prawa. I była dziennikarką z krwi i kości. Każdy temat drążyła do końca. Miała ogromną wiedzę: przytaczała z pamięci fakty, wypowiedzi polityków czy orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego sprzed lat. Nie zadowalała się oglądaniem TVN 24, tylko sama jeździła do Sejmu. Czytając jej teksty, miało się pewność, że są solidnie przemyślane i przegadane – podkreśla dziennikarka TVN.

Była celebrytką. Joanna Solska wspominała w Tok FM, że gdy chodziły razem do teatru czy opery, wszyscy Paradowską fotografowali. A ona „zachowywała się jak królowa angielska”: nie okazując zdziwienia, pozwalała robić sobie zdjęcia i rozdawała autografy.

Ostatni „Tydzień w polityce według Paradowskiej” ukazał się w dniu jej śmierci. Przez lata pisała do tygodnika duże analityczne teksty, robiła wywiady, wymyśliła i prowadziła coroczny Ranking Posłów „Polityki”. Pracowała też w Superstacji: od 2007 roku w niedziele po południu prowadziła tam „Puszkę Paradowskiej”, a później od poniedziałku do czwartku także wieczorną „Rozmowę dnia”.

Do „Puszki Paradowskiej” przekonał ją założyciel kanału Ryszard Krajewski. Mieszkając w USA, lubił program „The McLaughlin Group” (John McLaughlin prowadził go od 1982 roku do śmierci w sierpniu br.). – McLaughlin miał zdecydowane poglądy. Nie był tylko moderatorem, lecz czynnym uczestnikiem dyskusji i wykłócał się ze wszystkimi gośćmi. Coś takiego chciałem wprowadzić w Superstacji – opowiada Krajewski. Nie wiedział tylko, kto ten program poprowadzi. To musiała być osobowość. Pewnego dnia zobaczył w telewizji uczestniczącą w jakiejś rozmowie Janinę Paradowską. – Wtedy mnie olśniło – mówi Krajewski. Umówili się w restauracji, wyłożył swój pomysł, a Paradowska obiecała, że się zastanowi. Namawiał ją ze trzy miesiące.

– Czasami zżymała się na niedociągnięcia w Superstacji, ale ceniła entuzjazm tych młodych ludzi. Mówiła, że dopóki może im swoim nazwiskiem pomóc, nie zrezygnuje z programu – opowiada Paweł Paradowski.

– Pisała też felietony do prasy regionalnej – przypomina Wiesław Władyka. Ponadto wykładała na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Collegium Civitas. Prowadziła panele dyskusyjne i debaty Salonu „Polityki”. Biegała do Sejmu, spotykała się z politykami. Była na wszystkich wartych uwagi spektaklach teatralnych w kraju. Zasiadała w jury Nagrody Wielkiego Kalibru dla książek kryminalnych. Działała w Fundacji Charytatywny Bal Dziennikarzy. Nie dawała sobie taryfy ulgowej. Władyka pamięta, że nawet gdy przeszła niewielką operację, na drugi dzień przyniosła tekst do numeru.

Tczyca–Zabrze–Kraków. 1942–1967

Urodziła się w Miechowie, bo do tamtejszego szpitala zawieziono z Tczycy jej matkę z komplikacjami przy porodzie. Był 2 maja 1942 roku. We wsi Tczyca jej rodzina mieszkała do pierwszych lat powojennych. W wywiadzie rzece przeprowadzonym przez Martę Stremecką „A chciałam być aktorką...” (Wydawnictwo Czerwone i Czarne) Janina Paradowska wspomina, że pomagała przy żniwach i pasała krowy. Ojciec był przedwojennym pracownikiem administracji państwowej i sekretarzem gminy. Matka „przy mężu” zajmowała się ogrodem, „uczyła miejscowe dziewczyny szycia” i łaciny.

W 1947 roku Paradowscy z trojgiem dzieci – najstarszym Piotrem Cezarym, Janką i najmłodszą Ewą – przenieśli się do Zabrza, a niedługo potem do Krakowa, gdzie zamieszkali w dwóch izbach w oficynie na parterze kamienicy przy Garbarskiej 14. Bez łazienki, z kuchnią węglową, piecem kaflowym i ubikacją na półpiętrze. W wywiadzie rzece Paradowska opowiada, że mieszkająca z nimi babcia spała w trzydrzwiowej szafie. „Wieczorem otwierało się drzwi, na dole, pod rzeczami, babcia miała posłanie i tam się kładła. W dzień szafę się zamykało”.

Ojciec chory na stwardnienie rozsiane zmarł w wieku 52 lat. Janka miała wtedy 14. Matka pracowała jako rejestratorka w przychodni i dorabiała chałupniczym szyciem dziecięcych bluzeczek, do których Janka przyszywała guziki.

W szkole była prymuską. Chciała zostać aktorką. Jako licealistka zagrała Marię Stuart w młodzieżowym domu kultury. Na zdjęciu z tego spektaklu stoi obok niej inny debiutant – Kazimierz Kaczor. O tym, dlaczego nie poszła do szkoły teatralnej, opowiadała po latach z autoironią: nauczycielka zniechęciła ją, mówiąc, że wygląd predestynuje ją do ról heroin, ale głos – do ról komediowych.

Poszła na polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, licząc, że zostanie recenzentką teatralną. Po studiach już takich złudzeń nie miała. „Nie było łatwo wedrzeć się do krakowskiego towarzystwa, które w gazetach obsadziło takie funkcje” – mówiła Marcie Stremeckiej. Zdecydowała się na podyplomowe studium dziennikarskie w Warszawie. Chciała mieć zawód, „w którym nie trzeba rano wstawać”.

Aktorstwo wróciło do niej po latach, za sprawą sukcesu w dziennikarstwie. Jako Dziennikarzowi Roku 2002 redakcja „Press” na 10-lecie tego konkursu sprezentowała Paradowskiej w 2007 roku rolę w sztuce „Nie teraz, kochanie” w warszawskim Teatrze Kwadrat. Zastąpiła w obsadzie Barbarę Rylską, a jej partnerem był dyrektor teatru Edmund Karwański. Na tydzień zapomniała o polityce. Bilety na oba styczniowe spektakle wyprzedano na pniu i na życzenie publiczności Paradowska zagrała jeszcze w lutym. Była uszczęśliwiona. Martwiło ją tylko, że gazety chętniej pisały o jej długich nogach, niż o tym jak zagrała.

„Kurier”, „Przyjaciółka”, „Kurier”. 1967–1983

Przy pierwszym podejściu do studium dziennikarskiego odprawiono ją z kwitkiem, podjęła więc pracę barmanki w krakowskim klubie Pod Jaszczurami i po roku spróbowała ponownie. W Warszawie zamieszkała najpierw w akademiku przy ul. Madalińskiego. Studiów, na które się za drugim razem dostała, nie skończyła. W 1967 roku poszła na staż do „Kuriera Polskiego” (było to pismo Stronnictwa Demokratycznego) i już tam została, bo uznała, że tylko tak nauczy się zawodu. Robiła wszystko: pracowała w zecerni, była gońcem, opracowywała depesze PAP. Dyżury depeszowe zaczynały się o szóstej, więc nie bardzo jej wyszło unikanie wczesnego wstawania. Jak wspominała w „Press”, jej pierwsze samodzielne zadanie w dziale miejskim polegało na sprawdzeniu cen na warzywnych stoiskach na Mokotowie, z czego powstała informacja na dwie szpalty na ostatniej kolumnie gazety.

Politycznie Janina Paradowska była wtedy całkiem zielona.

– Opowiadała o swoim zagubieniu w tych latach. Nie rozumiała tego, co się działo wokół niej. Miły pan z redakcji nagle opluwał na łamach połowę polskiej inteligencji – mówi Wiesław Władyka. W 1968 roku Polaków żydowskiego pochodzenia zaszczuwano, wielu wyjechało za granicę.

Paradowska na pewien czas przeszła wtedy do „Przyjaciółki”, która dała jej etat i umożliwiła zdobycie mieszkania na Osiedlu za Żelazną Bramą. W tej redakcji napisała tekst, którego się potem wstydziła. Jak wspominała w wywiadzie rzece, z grupą dziennikarzy poleciała w 1968 roku do Czechosłowacji, gdzie polscy żołnierze brali udział w tłumieniu praskiej wiosny. Po powrocie napisała o tych żołnierzach tekst. „Nie pamiętam, o czym był, pewnie o prowiancie, radiostacji i dobrym samopoczuciu żołnierzy”, opowiadała w książce. Jako zakończenia i zarazem tytułu użyła słów piosenki z żołnierskiego festiwalu w Kołobrzegu: „Za nasz spokojny dom”. „To było obrzydliwe, a jeszcze gorzej, że głupie” – przyznała, dodając, że był to jej największy błąd w dziennikarstwie.

W karnawale „Solidarności” w „Kurierze” strajkowano i opisywano, jak ten związek powstaje w terenie. Paradowska została przewodniczącą „S” w redakcji. Ale legitymację PZPR oddała dopiero 13 grudnia 1981 roku. Od ogłoszenia stanu wojennego zmieniło się w jej życiu coś jeszcze: zasypiała już tylko po proszkach. Gdy stanęła przed komisją weryfikującą dziennikarzy, instynkt samozachowawczy – jak potem mówiła w „Press” – powstrzymał ją przed rewolucyjnymi wypowiedziami. Nie wyrzucono jej z „Kuriera”, została tylko zawieszona, a po dwóch miesiącach usłyszała od prezesa wydawnictwa, że SB ją odwiesza. Wróciła do pracy.

„Życie Warszawy”. 1983–1991

Przejście do „Życia Warszawy” załatwili jej koledzy z „Kuriera”, bo im zawadzała, gdy chcieli założyć nowe związki. Za ich namową do Paradowskiej zadzwoniła redaktor „ŻW” Iwona Jacyna. „Słyszałam, że pani szuka pracy. Może przyszłaby pani do »Życia Warszawy«?” – po latach relacjonowała tę rozmowę w wywiadzie dla „Press”. W nowej redakcji jej działką była nauka i oświata. Niby boczna uliczka, ale trwały właśnie boje o zmianę ustawy i Paradowska zaangażowała się w obronę autonomii wyższych uczelni. „Bywało, że zanim wróciłam do redakcji z posiedzenia Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by napisać relację, do naczelnego już dzwoniono, żeby nie publikował mojego tekstu” – wspominała w „Press”.

W 1989 roku najpierw obsługiwała dla „ŻW” Okrągły Stół, a po wyborach 4 czerwca, które pogrzebały PRL, została korespondentką sejmową. Od tego czasu była dziennikarką polityczną.

Wydawcą „ŻW”, jak prawie wszystkich gazet w PRL, było RSW Prasa – Książka – Ruch. Po wyborach w 1989 roku miało się to zmienić. Paradowska zaczęła przekonywać posłów Sejmu kontraktowego do przyspieszenia likwidacji RSW, by najlepsze tytuły nie trafiły do nomenklaturowych spółek. „Pamiętam, jak kolaborowałam wtedy z posłanką Teresą Liszcz, która była z PSL, ale popierała ją »Solidarność«, i z posłem Tadeuszem Dziubą, wtedy ze Stronnictwa Demokratycznego (dziś oboje są w PiS)” – wspominała w „Press”. „Wtedy w walce o nowe media bardziej chyba uprawialiśmy działalność polityczną niż dziennikarską” – przyznała.

Ustawę o likwidacji RSW uchwalono w 1990 roku. Artura Howzana na stanowisku naczelnego „ŻW” zastąpił Kazimierz Wóycicki, który przyszedł do redakcji z Tomaszem Wołkiem jako zastępcą. Paradowska była wtedy szefową działu politycznego. Wkrótce odbył się przetarg na „ŻW”, który, jej zdaniem, okazał się „czysto polityczny”. Kiedy w 1991 roku Wóycicki i Wołek do spółki z Nicolą Grauso kupili gazetę, Paradowska w proteście odeszła. W wywiadzie rzece mówiła, że i tak by ją wyrzucili. – Te słowa musiała podyktować jakaś emocja – mówi dziś Tomasz Wołek. – Do głowy by mi nie przyszło ją zwalniać. „Życie Warszawy”, jak na warunki PRL, było przyzwoitym pismem z wieloma przyzwoitymi dziennikarzami, do których zaliczała się Janina Paradowska. Odeszła, bo dostała dobrą ofertę z „Polityki”. A co do przetargu, to legalnie zabiegaliśmy o poparcie różnych środowisk, także politycznych, ale decydowały pieniądze i biznesplan – twierdzi Wołek.

Po drodze do „Polityki” Paradowska dostała jeszcze propozycję rzecznikowania rządowi Jana Olszewskiego, ale odmówiła.

„Polityka”. 1992–2016

Pracując w „Kurierze”, o „Polityce” nawet nie śmiała marzyć. Teraz siedziała w pokoju działu politycznego tygodnika z Wiesławem Władyką i Mariuszem Janickim: najpierw szefową była Paradowska, potem Władyka, potem Janicki. – Jak byłem jej szefem, honorowała to, rozumiała, że nie ma co utrudniać – wspomina Wiesław Władyka. – U nas w tekstach dużo się zmienia, naczelny też lubi grzebać. Trzeba się przyzwyczaić, tekst na tym nie przegrywa – dodaje. Paradowska też była poprawiana, uzupełniana, skracano jej długie zdania.

Na początku lat 90. zaczęła przepytywać gości programu „Godzina szczerości” emitowanego w TVP 2 w niedziele o 20. Współpracę przy tym programie zaproponował jej Krzysztof Turowski. Zanim program po stu odcinkach spadł z ramówki, Paradowska zyskała rozpoznawalność.

Ćwierćwiecze przepracowane w „Polityce” było jej najlepszym okresem zawodowym, co potwierdza tytuł Dziennikarza Roku, który zdobyła w 2002 roku w plebiscycie polskich redakcji. Kiedy w latach 60. przeprowadziła się do Warszawy, by zostać dziennikarką, nie znała tu nikogo. Teraz wszyscy ją znali.

Wśród znajomych byli i politycy. „W latach 90. na kongresach Unii Demokratycznej na Paradowską czekało krzesło – nie wśród dziennikarzy, ale honorowych gości. Potem, gdy nastał czas SLD, tłum dziennikarzy czekał na Rozbrat na ukazanie się Leszka Millera, a ona ukazywała się wraz z nim, po drugiej stronie wcześniej zaryglowanej kraty” – pisał w „Uważam Rze” Piotr Zaremba w 2011 roku, recenzując wywiad rzekę z Janiną Paradowską. Nie omieszkał jej wytknąć, że na promocję książki przyszła „czołówka PO” z Donaldem Tuskiem, „który znalazł na to czas podczas kampanii”.

Mocniej zaatakował Paradowską po jej pogrzebie. „Możliwe, że kogoś tam lubiła, komuś pomagała, dla kogoś była miła. Dla mnie będzie synonimem pychy środowiska, którego wpływy bardzo ostatnio zmalały” – napisał w serwisie wPolityce.pl, zarzucając, że „zawsze była po stronie silnych, wpływowych i bogatych”. Atak był, jak napisał Zaremba, odpowiedzią na pogrzebową mowę Donalda Tuska. Przewodniczący Rady Europejskiej porównał bowiem Paradowską do postaci z filmów Wajdy i powieści Żeromskiego.

– Można jej zarzucić, że była po jednej stronie, ale nie robiła tego, żeby założyć spółkę z jakimś politykiem albo osiągnąć inne korzyści – broni Paradowskiej Katarzyna Kolenda-Zaleska. – Nie miała ukrytych motywów. Janka była spoza układów i układzików. Potrafiła schłostać i skrytykować także tych polityków, za którymi się opowiadała. A jak chodziła z nimi na imprezy, to po to, żeby się więcej dowiedzieć. Widziałam ją kiedyś z politykiem w operze: omawiali jakąś ustawę – mówi Kolenda-Zaleska.

Nie tylko zawzięci na Paradowską prawicowi dziennikarze krytykowali jej bliskie kontakty z politykami. W grudniu 2014 roku ona i naczelny „Polski The Times” Paweł Siennicki poszli na urodzinowo-pożegnalne przyjęcie byłego ministra transportu Sławomira Nowaka. Jerzy Jurecki z „Tygodnika Podhalańskiego” ubolewał nad tym w rozmowie z nami: „Powinniśmy się trzymać z dala od polityków. Dzieli nas mur, przez który się nie przechodzi”. Paradowska skwitowała: „Nie obchodzi mnie, jak dziennikarze to komentują”.

Jej postawa „nie obchodzi mnie” była nieraz odczytywana jako wyniosłość i przysparzała Paradowskiej krytyków, zwłaszcza gdy dotyczyła jej zażyłości z politykami. Ona sama starała się nie przejmować hejtem wylewającym się z prawicowych łamów i forów. Jerzy Baczyński po jej śmierci mówił w Tok FM, że Paradowska była „ikonicznym przeciwnikiem radykalizującej się prawicy”.

– Gdy pisała o niej prasa prawicowa, nie chciała ani tego czytać, ani nawet nie była ciekawa, kto jest autorem – mówi Wiesław Władyka. Może tylko trzymała fason.

Jako skutek komitywy z politykami wielokrotnie wypominano jej, że we wrześniu 2002 roku wyrzuciła z wywiadu z Leszkiem Millerem pytanie o aferę Rywina, jeszcze wtedy nieujawnioną. Rzecz wyszła na jaw, gdy korupcyjną propozycją producenta filmowego dla Agory zajęła się sejmowa komisja śledcza.

Z ówczesnym premierem rozmawiali we dwoje z Władyką. Nie przygotowali pytania o Rywina, ale pod koniec Paradowska poruszyła ten temat, mówiąc, że krąży plotka, iż „przyszedł Rywin z taką propozycją do Michnika, że ten zwrócił się do pana, i o co właściwie w tym wszystkim chodzi”. Premier odpowiedział wymijająco, na co Paradowska zaproponowała, żeby się jeszcze zastanowił i „dopisał coś bardziej konkretnego podczas autoryzacji”. – Pamiętam po fizyce ciała, że Miller miał z tym pytaniem kłopot – wspomina Władyka.

O propozycji Lwa Rywina, że za 17,5 mln dol. załatwi ustawę medialną umożliwiającą Agorze kupienie Polsatu, Paradowska dowiedziała się późnym latem 2002 roku na spotkaniu kobiecego Klubu 22. Klub gościł wtedy Wandę Rapaczyńską, prezes Agory, która opowiedziała, co się wydarzyło i jak Michnik nagrał Rywina. „W ciągu następnych dni rozmawiałam na ten temat z wieloma osobami i okazało się, że wszyscy znają sprawę. O tym się mówiło w Sejmie, o tym mówiła większość środowiska dziennikarskiego”, zapewniała w wywiadzie rzece Paradowska.

Kiedy Miller dostał z „Polityki” wywiad do autoryzacji, do Paradowskiej zadzwonił Michnik z zaproszeniem do Agory na Czerską. Pojechała. Michnik poprosił o usunięcie pytania dotyczącego Rywina. „Jego główną przesłanką był grudniowy szczyt Unii Europejskiej” dotyczący warunków przystąpienia Polski do UE, opowiadała w 2011 roku Marcie Stremeckiej. Paradowską to przekonało. „Dla mnie, tak jak i dla Adama, nie było ważniejszej sprawy niż wejście Polski do Unii”, stwierdziła. Drugi argument był taki, że to temat „Wyborczej”. Prośbę Michnika przedstawiła na kolegium „Polityki”, mówiąc, że ona usunęłaby pytanie. Po dyskusji zapadła taka właśnie decyzja.

Jacek Żakowski: – Wtedy nie rozumieliśmy, jaki dynamit jest w tej historii. Janka uważała, że sprawa Rywina to spór między znajomymi, którym nie warto się zajmować. To był błąd w ocenie sytuacji. Tak bywa, że zdarzenia drugorzędne nieoczekiwanie nabierają pierwszorzędnego znaczenia – stwierdza. – Byłbym zdziwiony, gdyby się okazało, że było to jedyne pytanie usunięte z wywiadu prasowego przy autoryzacji – dodaje.

„Każdy mi morały prawił, od Tomasza Lisa po Piotra Semkę. Tylko pozwolę sobie zapytać: a czemuś ty, chłopcze, nie zadał Millerowi tego pytania?” – odgryzła się Paradowska w wywiadzie rzece na wspomnienie tamtej sytuacji.

Jurek. 1989–2007

Poznała go w Sejmie w 1989 roku. Był posłem OKP, później został wiceministrem spraw wewnętrznych – w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a potem kilku kolejnych. „Przez miesiąc czy dwa spotykaliśmy się na korytarzach sejmowych, a ja witałam go: »O, mój kochany minister Zimowski«. A potem kiedyś zaprosił mnie na szparagi i jak zaczęliśmy rozmawiać, okazało się, że wiele nas łączy” – opowiadała Krystynie Pytlakowskiej w „Vivie!” w 2009 roku. „Nawet nie wiem, co go we mnie przyciągnęło, bo wyglądałam okropnie” – przyznała. Nie była jeszcze wtedy Paradowską elegantką: włosy w kucyk, zły makijaż. „Ale jego mój wygląd nie odstraszył, chociaż chyba to ja się oświadczyłam pierwsza” – stwierdziła.

Była już wtedy wdową. Pierwszy mąż, Tadeusz Stępień, zmarł w 1987 roku. Poznali się w „Kurierze”. „Było parę lat fantastycznych i długie lata kompletnej degrengolady” – podsumowała to małżeństwo w „Wysokich Obcasach Extra”. Tadeusz Stępień był alkoholikiem. Chodziła z nim na terapię, ale to nie pomogło. Przeżył dwa zawały. Po trzecim znalazła go martwego w łazience.

Z Jerzym Zimowskim była szczęśliwa. – Małżeństwo z Jurkiem to był dla Janki okres fantastycznego rozkwitu – uważa Paweł Paradowski, bratanek dziennikarki.

Wiesław Władyka: – Janka była dziennikarsko pobudzona: od rana do nocy w pracy. A Jerzy był autentycznym intelektualistą, erudytą, prawnikiem i państwowcem, znawcą muzyki poważnej. I on temu jej pospiesznemu dziennikarstwu przydał głębi.

Newsów z ministerstwa nie przynosił. „Był niezwykle dyskretny” – opowiadała Paradowska w wywiadzie rzece. W domu rozmawiali o książkach, filmach, a jeśli o polityce, to głównie o jej mechanizmach.

W tym małżeństwie Paradowska dopracowała się eleganckiego stylu, który stał się jej wizytówką. – Na początku pracy w „Polityce” ubierała się skromniej – wspomina Wiesław Władyka. Na początku lat 90. Paradowska została okrzyknięta „najgorzej ubraną sprawozdawczynią sejmową”. „Nie jestem pewna, czy wzięła to sobie do serca” – mówiła Joanna Solska w Tok FM – „ale z pewnością chciała przekornie zademonstrować, że równie dobrze może być najlepiej ubraną kobietą”.

Mieli z Jurkiem wspólne pasje: książki, opera, koncerty, kino, teatr. Chodzili na premiery i potem o nich dyskutowali. Kupili mieszkanie w Krakowie, żeby przenieść się tam na emeryturze. Dużo razem podróżowali. – Śmialiśmy się, że Janka i Jurek to para wzorowych niemieckich turystów – opowiada Paweł Paradowski. Mąż wyekwipowany w kamizelkę z mnóstwem kieszeni i wędkarski kapelusz. Żona w butach na obcasie. Z myślą o wyprawach turystycznych kupiła kiedyś adidasy, ale potem stwierdziła, że odpowiednio dobrane pantofle dadzą radę. Do każdej wyprawy solidnie się przygotowywali. – Gdy lecieli do Meksyku, to najpierw czytała odpowiednie książki, szykowała stroje, a po powrocie opowiadała nam, jak było – wspomina Wiesław Władyka.

Odessa. 15 sierpnia 2007

Latem 2007 roku wybrali się do Odessy. Ostatniego dnia przed powrotem poszli na plażę. Jerzy Zimowski umarł, pływając w Morzu Czarnym.

Obwiniała się potem, że zbagatelizowała jego dziwne pytanie, czy się opalił, które mogło być objawem choroby (siedzieli pod parasolem); że zachęciła go, by poszedł się wykąpać. „Starałam się nie mieć czasu, bo gdy go miałam, analizowałam, na ile jestem winna tej śmierci” – mówiła Krystynie Pytlakowskiej dwa lata później. „Popadłam w jakieś otępienie. Nie odczuwałam potrzeby płaczu, zwierzeń, rozklejania się. Dopiero po roku zaczęłam wpadać w histeryczne nastroje” – wyznała.

Paweł Paradowski: – Najpierw znacząco przygasła, potem się pozbierała i znów zaczęła funkcjonować. Ale zmieniła się.

Wiesław Władyka: – Po śmierci Jurka już tylko odliczała czas w drodze do niego.

Jerzy Baczyński, naczelny „Polityki”: – Do końca nosiła już pod skórą tę smugę cienia.

Uciekła w pracę i była „dzielną Janką”. „Janina Paradowska zawsze jest ubrana, umalowana, konkretna, pozbierana, przygotowana – no to byłam” – opowiadała Marcie Stremeckiej. „Wypić herbatę w kuchni, wziąć proszek nasenny i spać. Rano wstać, postawić się do pionu i znowu pracą zatłukiwać emocje”. W wywiadzie rzece mówiła też o samotności: że kupuje tyle ciuchów, żeby przy okazji porozmawiać z ekspedientkami. Bo nie chciała być dla nikogo kłopotem. „Każdy ma swoją rodzinę, swoje sprawy” – mówiła.

Ale ona też miała rodzinę: siostrę z mężem i bratanków. Brat Janiny Paradowskiej miał czterech synów: Pawła, Jana i Antoniego oraz Krzysztofa. – Zawsze byliśmy blisko. Janka zabierała mnie na wakacje jeszcze ze swoim pierwszym mężem, Tadeuszem – mówi Paweł Paradowski.

Po śmierci Jerzego Zimowskiego bratankowie Paradowskiej zrozumieli, że o ile praca jest dla niej ucieczką od myślenia o mężu, to oni są jej oparciem. – Czuliśmy się za Jankę odpowiedzialni. Każdy z nas telefonował dwa, trzy razy w tygodniu. Ona dzwoniła do nas. Uwielbiała nasze dzieci. Zależało nam, żeby wiedziała, że jest ktoś, kto o niej myśli. Janka nieraz mówiła, że mieszkanie bez Jurka nie jest dobrym miejscem do życia, a jednocześnie ciągle tam uciekała. Pod pozorem robienia zakupów jeździliśmy sprawdzić, jak sobie radzi – opowiada Paweł Paradowski (w Warszawie mieszka tylko Antoni). – Wiedzieliśmy, co robi, jak się czuje, na jaki spektakl wybiera się do teatru, a potem jak jej się podobał – dodaje Paradowski. Gdy żyli rodzice braci, rodzinne święta spędzano przeważnie w Krakowie, potem – w domu Pawła w Tarnobrzegu.

Kilka miesięcy przed śmiercią Janina Paradowska dostała infekcji dróg oddechowych. Długo się z tym męczyła i bardzo osłabła. Zawiesiła programy w Superstacji i Tok FM. – Naradzaliśmy się wtedy, czy nadal może mieszkać sama – mówi Paweł Paradowski. Rozważali różne scenariusze, ale żadnego nie wdrożyli. – Nie wchodziło w grę, żeby Janka dała się usidlić, przestała pracować i wyjechała z Warszawy – stwierdza Paradowski. Nadal czuwali więc na odległość. No i stale przychodziła do Paradowskiej gospodyni, pani Natalia.

Czasami Janka skarżyła się przez telefon, że nie ma siły nawet schylić się po płytę, która jej wypadła z ręki. – Jechało się wtedy spędzić z nią choć trochę czasu – opowiada Paweł Paradowski. Ale takie dni zdarzały jej się rzadko, a dolegliwości wieku znosiła dzielnie. Bratankowie mówili między sobą, że ma końskie zdrowie.

Warszawa. Ostatnie lata

Jarosław Kaczyński dwukrotnie wygrywał prowadzony przez Janinę Paradowską Ranking Posłów „Polityki”: w roku 2004 i 2005. – Pamiętam, że po 2010 roku długo zabiegała o rozmowę z nim – mówi Jerzy Baczyński. Bezskutecznie.

Odkąd w październiku ub.r. PiS wygrał wybory parlamentarne, jedynym przedstawicielem nowej władzy goszczącym u Paradowskiej w Tok FM była, w listopadzie ub.r., minister edukacji Anna Zalewska. – Dopóki rowy nie były zbyt głębokie, Janka przekraczała je i miała kontakty po obu stronach tego, co jest dziś przepaścią – mówi Baczyński. – Ale po Smoleńsku Janka, która mówiła, że nawet śmierć brata bliźniaka nie daje prawa do stosowania szantażu moralnego, brutalnej żądzy odwetu i miotania oskarżeń, nie była już dla tamtej strony dziennikarzem, tylko wrogiem – stwierdza.

Paradowska zbyt dobrze znała politykę, by nie rozumieć, jakie mechanizmy uformowały świat, w którym nie ma miejsca na szarości, a słowem „zdrajca” szafuje się wobec wszystkich niestojących w szeregu. – Wewnętrznie była tym jednak zdumiona i zniesmaczona. Podważanie 25-lecia, będącego sukcesem wszystkich formacji politycznych, i wystawianie na hazard losów 38-milionowego kraju odczuwała jako osobistą porażkę – dodaje Jerzy Baczyński.

Gdy 16 czerwca 2014 roku „Wprost” opublikował zapisy rozmów głównie polityków PO w restauracji Sowa i Przyjaciele, wybuchła tzw. afera podsłuchowa. Prokuratura i ABW weszły do redakcji tygodnika, szukając nośników z nagraniami, co oburzyło większość mediów. Nazajutrz na konferencji prasowej Monika Olejnik wygarnęła premierowi Donaldowi Tuskowi, że wejście do „Wprost” było kompromitacją. „Całe środowisko jest przeciwko panu” – wypaliła. Janinie Paradowskiej nie spodobało się to zachowanie. „Nie rozumiem, dlaczego doświadczona dziennikarka wpisuje się w tę karczmę obrzydliwości i ten wiec, który się tam dział” – skrytykowała ją w TVP Info. Potępiła chamstwo i agresję dziennikarzy (głównie prawicowych) na konferencji z Tuskiem i „wrzeszczenie na premiera”. „Jak się jest bardzo emocjonalnym, to się nie chodzi na takie konferencje” – skwitowała. Ta postawa przysporzyła jej krytyków wśród dziennikarzy.

Miała nadzieję, że dożyje końca rządów PiS. – Była bardzo ciekawa, co będzie dalej. Uważała, że może to i dobrze, iż doszło do takiego przesilenia jak rządy PiS; że ta wojna musi mieć jakiś finał – mówi Jerzy Baczyński.

W ostatnich latach życia zrezygnowała z części zajęć. Zarzuciła wykłady dla studentów, opuszczała kolegia w „Polityce”. Postanowiła brać mniej zastępstw w radiu. – Nie chodziło o to, że sobie nie radziła. Mówiła mi: „Paweł, mam ponad 70 lat, nie muszę już tyle pracować”. Nie rezygnowała z życia, chciała mieć więcej luzu – opowiada bratanek.

– W ostatnich dwóch, trzech latach nabrała dystansu, uspokoiła się. Mówiła, że już nic nie musi. Była damą i gwiazdą. Miała poczucie zawodowego szczęścia – mówi Wiesław Władyka. – Brakuje jej.

Nie chorowała, ale mówiła o umieraniu. Robiła to bez dramatyzmu i namaszczenia, nie uderzała w tony tragiczne. Jej „ja już tego nie dożyję”, rzucone w rozmowie, brzmiało jak naturalna kolej rzeczy. – Nadal pełniła swoją rolę, ale ze świadomością odchodzenia czy nawet, emocjonalnie, odejścia. Była w tym bardzo poukładana, jak to ona. Powoli zamykała swoje sprawy, jak pracownik w okresie wypowiedzenia. W tym sensie to była kronika zapowiedzianej śmierci. Janka do niej szła – mówi Jacek Żakowski.

Elżbieta Rutkowska

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.