Wydanie: PRESS 10/2009

Znawca kodu

Gdyby nie Teferra Gebrewold, „wysoki, postawny Amhara, zwykle milczący i zamknięty”, Ryszard Kapuściński nie dotarłby do ukrywających się w pogrążonej w porewolucyjnym chaosie Addis Abebie byłych dworaków ekscesarza Etiopii Hajle Sellasje – i pewnie nie napisałby „Cesarza”. Gebrewold bowiem „znał wszystkich ludzi z otoczenia cesarza, a z niektórymi był spokrewniony”. Bez jego rekomendacji żaden z dawnych dworzan nie wpuściłby obcokrajowca. Tym sposobem Gebrewold został fikserem, który przeszedł do historii nie tylko polskiego dziennikarstwa. Fikserem, czyli przewodnikiem, tłumaczem i organizatorem spotkań zagranicznych dziennikarzy z bohaterami ich materiałów w danym kraju.

Poleceni bądź znajomi
Kapuściński poznał Gebrewolda na długo przed przewrotem z września 1974 roku, który obalił cesarza Etiopii. 11 lat wcześniej jako reporter Polskiej Agencji Prasowej relacjonował konferencję przywódców afrykańskich. Gebrewold był wówczas urzędnikiem Cesarskiego Ministerstwa Informacji i z tej racji opiekował się zagranicznymi dziennikarzami. Nawiązali bardzo dobry kontakt, a po latach zaprzyjaźnili się.
Dziś polskim dziennikarzom wysyłanym za granicę fikserów z reguły polecają inni dziennikarze, którzy już z ich usług skorzystali. – Na początku wojny w Iraku do hotelu Palestyna, w którym mieszkali zachodni dziennikarze, sami zgłaszali się Irakijczycy, którzy znali angielski. Jedna ekipa zdecydowała się z takim pracować, sprawdził się, to polecała go innym kolegom – opowiada Piotr Górecki, korespondent wojenny TVP.
Jeżeli sprawdzona osoba jest akurat zajęta przez inną ekipę, nowych fikserów trzeba weryfikować. – Trzeba mieć nosa, spisać dane, powiedzieć, że jedziemy do ambasady, udać, że znamy policję. Najczęściej po dwóch godzinach wspólnej jazdy już wiadomo, czy to ten człowiek, o którego chodziło, czy pomyłka – tłumaczy Górecki.

Pisarz, tłumacz, dziennikarz
Z usług fikserów korzystają zagraniczni dziennikarze pracujący w Polsce. Znajdują ich przez znajomych, ale też dzięki rekomendacjom kolegów dziennikarzy. Beata Chmiel pisuje dla dziennika „La Repubblica” i tygodnika „L’Espresso” i współpracuje jako fikser z dziennikarzami włoskich mediów, mimo że na co dzień nie ma nic wspólnego z dziennikarstwem, bo pracuje jako doradca strategiczny i menedżer kultury. We Włoszech wydała książkę o młodym pokoleniu Polaków.
Peter Johnsson, wieloletni korespondent szwedzkiego dziennika „Göteborgs Posten” w Warszawie, czasem staje się fikserem i tłumaczem dla dziennikarzy skandynawskich, którzy przyjeżdżają do Polski.
Pracę organizacyjną dla Hideji Takahashiego, japońskiego korespondenta na Europę agencji Kyodo News, wykonuje od czasu do czasu polski dziennikarz tej agencji Jerzy Krycki. Takahashi na stałe mieszka w Niemczech, ale bywa w Polsce. Ostatnio Krycki umawiał go na spotkanie z wiceministrem gospodarki, tłumaczył też rozmowę.
Kiedy w ub.r. stacja CNN realizowała program „Eye on Poland”, fikserem dla jej ekipy był poeta i pisarz, filozof, tłumacz literatury, który chce pozostać anonimowy. Natomiast korespondent niemieckiego dziennika „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Konrad Schuller znalazł fiksera w jednej z warszawskich kawiarni. – Świetnie mówił po niemiecku, bo był tłumaczem tego języka. Przy okazji był bardzo sympatyczny, a dobry kontakt osobisty jest ważny – uważa Schuller. – Stał się moim asystentem: przychodził codziennie, na początku załatwiał wszystkie techniczne sprawy, takie jak zameldowanie, założenie Internetu. Tłumaczył mi gazety i wiadomości telewizyjne, organizował spotkania – opowiada niemiecki dziennikarz.
I dodaje: – Kiedy podróżujemy po kraju, by realizować materiał, spędzamy ze sobą cały dzień, jest dużo pracy, na której jesteśmy bardzo skoncentrowani. Nie wyobrażam sobie, że fikser mówi mi po ośmiu godzinach pracy „do widzenia”.

Kod kulturowy
Opinię Schullera potwierdzają inni dziennikarze korzystający z pomocy fikserów. Podkreślają, że zaletą dobrego fiksera jest to, by „wiedział, o co chodzi”. – W Iraku są tacy, którzy specjalizują się w pracy z telewizjami. Wiedzą już, co to dogrywka czy kadr. Nasz fikser czytał w moich myślach, jeśli chodzi o ludzi, z którymi chciałem rozmawiać, proponował mi nazwiska, wiedząc, że potrzebuję poważną twarz, którą można podpisać – opowiada Piotr Górecki z TVP.
Kumatość – tak tę cechę dobrego fiksera określa reporter „Gazety Wyborczej” Witold Szabłowski. – Mimo że pochodzimy z różnych krajów, mówimy innymi językami, rozumiemy się w pół spojrzenia – wyjaśnia. Szabłowski pracuje nad reporterskim serialem o Alim Agcy, jego rodzinie, przyjaciołach i wspólnikach. Bywa na Bałkanach, ale większość czasu spędza w Warszawie. – Mam człowieka w Turcji, który dla mnie pracuje. Nie jestem przecież w stanie obejść stąd tureckich urzędów – tłumaczy. To dobry znajomy dziennikarza. – W wolnych chwilach pisze za mnie po turecku e-maile, dowiaduje się u prawników, jak daną procedurę przyspieszyć. Są kraje, gdzie w urzędach bardzo dużo zależy od kontaktów osobistych. Tak właśnie jest w Turcji. Nic nie załatwisz przez telefon czy e-mail. Turcy są za to podatni na ludzi otwartych, z fajną osobowością. Mój kolega zjednuje sobie otoczenie, zna kod kulturowy. Wie, której pani powiedzieć komplement, czy wypada komuś wręczyć czekoladę, czy nie – opowiada Szabłowski.
Według niego właśnie dobre osadzenie w kulturze danego kraju to kolejna istotna cecha dobrego fiksera. – Dwa lata temu pisałem reportaż o tureckiej wiosce, w której dokonano honorowego zabójstwa kobiety. Wioska liczyła około stu mieszkańców, my rozmawialiśmy z czterdziestoma, a w kamienowaniu uczestniczyło niewiele mniej. Z całą pewnością rozmawialiśmy więc z mordercami. Pojechanie tam bez kogoś, kto nie czyta kodu kulturowego, kto nie wie, że za chwilę może się zrobić gorąco i trzeba będzie rzucić wszystko i uciekać, byłoby niebezpieczne – mówi reporter. Przewodnikiem była Kurdyjka. – Była stosownie ubrana w długą spódnicę, miała chustę na głowie. Wiedziała, że witając starszych mężczyzn, trzeba ich pocałować w rękę, a następnie przyłożyć ją sobie do czoła. To był region zapalny, ja się bałem, a przyjęli nas jak przyjaciół – wspomina Szabłowski.
Podobną opinię o znaczeniu kodów kulturowych ma Mehmet Koksal, belgijski dziennikarz i fikser tureckiego pochodzenia, który specjalizuje się w pracy z mniejszościami narodowymi w Belgii. Współpracował z „The New York Times”, „The Wall Street Journal” i BBC nad tematami o islamskim fundamentalizmie w tym kraju, m.in. pomagał przy szukaniu bliskich i sąsiadów Muriel Degauque – młodej Belgijki wychowanej w katolickiej rodzinie, która przeszła na islam i w Iraku dokonała samobójczego zamachu. Jak mówi, pracuje jako fikser, bo zależało mu na tym, by informacje o mniejszościach w mediach były rzetelne i nieprzekłamane. A pozwala mu na to właśnie znajomość lokalnych zwyczajów mniejszości i ich języków. Jego zdaniem w niektórych środowiskach użyteczny jest wyłącznie fikser, który mówi określonym slangiem, nie wyróżnia się wśród np. arabskiej mniejszości jasną karnacją i blond włosami, a do tego potrafi tak rozmawiać, by ludzie pozbyli się obaw i otworzyli przed dziennikarzem.
Maciej Woroch, korespondent wojenny „Faktów” TVN-u, opowiada, że w Afganistanie, Iraku, na Sri Lance czy w Tajlandii nie potrafiłby się obejść bez fiksera. Najważniejsze umiejętności takiej osoby to: rozumienie lokalnych języków (często co najmniej kilku) i liczne znajomości, dzięki którym potrafi zaprowadzić dziennikarzy do ludzi i w miejsca, na których im zależy. – Dzięki fikserowi komunikujemy się z otoczeniem, rozumiemy, co mówią ludzie na bazarze czy żołnierze. A to bezpośrednio przekłada się na nasze bezpieczeństwo – mówi Woroch. – Bez fiksera nasza praca byłaby niepotrzebnym narażaniem się, grą w rosyjską ruletkę, bylibyśmy niemi i głusi – zaznacza.
Zdaniem Piotra Góreckiego w krajach takich jak Irak dziennikarzowi niezbędne są trzy rzeczy: kierowca, tłumacz i fikser. Bywa, że uda się znaleźć osobę, która jest nimi wszystkimi jednocześ-nie. – W Iraku mieliśmy fantastycznego fiksera, wiedział, co jest bezpieczne, a co nie, potrafił ocenić, jak długo zajmie nam przejazd z jednego miejsca w drugie. Był niezastąpiony – chwali Górecki.
Z kolei Wojciech Grzędziński, fotoreporter Napo Images, ceni u fikserów uczciwość. – Lassa, fikser w Kaszmirze, wielokrotnie podkreślał, że nie wprowadzi mnie w miejsca, w których pracował z innymi fotografami. Nawet jeżeli zapłacę mu ekstra. Mówił, że jego honor i uczciwość wobec tamtych, notabene bardzo znanych fotografów, mu na to nie pozwala – opowiada.

Gdy fiksera brak
Nie wszyscy polscy korespondenci zagraniczni korzystają z pomocy fikserów. Dziennikarz „Gazety Wyborczej” Wojciech Jagielski stwierdza, że gazety nie stać na fiksera dla niego, więc za granicą korzysta z bezpłatnej pomocy znajomych, najczęściej miejscowych dziennikarzy. – To działa na zasadzie ludzkiej znajomości, a nie układu za pieniądze. Pytam, czy ktoś, z kim chcę rozmawiać, jest akurat w kraju czy w mieście. Oni zresztą nie organizują mi spotkań – podkreśla. W niektórych krajach Jagielski ma lub miał współpracowników, którzy od czasu do czasu piszą artykuły dla „Gazety Wyborczej” i za to są wynagradzani. – Gdy w ich kraju coś ważnego się dzieje, ja tam jadę i wtedy oni usuwają się w cień – tłumaczy Jagielski.
Jacek Hugo-Bader z „Gazety Wyborczej” również nie korzysta z pomocy fikserów: – Gdy jestem w krytycznej sytuacji i próbuję kogoś namierzyć, a nie mogę, idę do redakcji jakiejś lokalnej gazety i zwyczajnie mówię: „Koledzy, ludzie kochane, pomóżcie! Jak znaleźć tego człowieka? Kto tu ważny? Jak coś załatwić?” – opowiada. Hugo-Bader jeździ głównie po Wschodzie, a tam ludzie zawsze chętnie pomogą. – Mają kapitalne kontakty, od razu dają namiary – mówi Hugo-Bader. Jakiś czas temu podróżował po Rosji i wszedł w nieformalny układ z dziennikiem „Komsomolskaja Prawda”, który ma oddziały w całym b. ZSRR. – Umówiliśmy się, że będę dla nich od czasu do czasu coś pisał, a oni w każdym rejonie mi pomogą – wspomina. We Władywostoku pomogli mu sprzedać samochód, gazika UAZ-a. – Kupiłem go na początku podróży, a na końcu nie miałem co z nim zrobić. Gazeta opublikowała za darmo ogłoszenie, w zamian dałem jej duży wywiad – opowiada Hugo-Bader.

Trzeba mieć nosa
Konrad Godlewski, bezrobotny dziennikarz, pracował niedawno jako fikser dla reportera „The Guardian” Iana Traynora. Godlewski został polecony przez polską dziennikarkę pracującą w Brukseli. Brytyjczyk pisał materiał o współpracy PiS-u z Radiem Maryja. Miał przyjechać na kilka dni, więc wcześniej kontaktował się z Godlewskim, by ustalić szczegóły. – Chciał, bym umówił go z politykami partii i ludźmi stacji ojca Rydzyka. Zacząłem od zrobienia prasówki, ustaliłem parę spotkań z osobami, które chciał mieć lub które mu zaproponowałem. Sporo czasu spędziłem przy pracy organizacyjnej, wydzwanianiu do różnych pryncypałów – opowiada Godlewski. Potraktował pracę dla dziennikarza „The Guardian” jako sposób na podreperowanie domowego budżetu. – Jest kryzys, niedawno zostałem zwolniony z pracy – wyjaśnia. Nie wie, czy chciałby się zająć taką działalnością na stałe. – Czas pokaże – ucina.
Fiksingiem, głównie dla stacji telewizyjnej BBC, zajmuje się czasami Krzysztof Dzięciołowski, który jest szefem domu produkcyjnego Vision House. Jako były dziennikarz BBC w Londynie ma świetne kontakty i wie, czego centrala oczekuje. Dlatego stacja często korzysta z jego usług. – Trzeba mieć nosa czysto dziennikarskiego, umiejętność docierania do różnych ludzi, pomysł na materiał – wyjaśnia. Przyznaje, że czasem trudno jest rozgraniczyć pracę fiksera, dziennikarza i producenta, bo bywa, że on sam wszystko to robi jednocześnie.
Kiedy BBC chciała zrealizować reportaż o polskich emigrantach, Dzięciołowski zaproponował, by przedstawić historię klubu piłkarskiego Gronik Gronków, który spadł do trzeciej ligi, bo najlepsi gracze wyjechali, by pracować jako kucharze i budowlańcy w Irlandii. Stacji radiowej BBC pomagał organizować program z okazji rocznicy wyborów 4 czerwca 1989 roku, nadawany z Dworu Artusa w Gdańsku. Razem z kilkoma pracownikami wykonał pracę organizacyjno-dziennikarską: – Trzeba było dogadać się z dyrekcją muzeum, by załatwić BBC możliwość nagrywania właśnie z tego miejsca, umówić wywiady z Balcerowiczem, Kwaśniewskim, pójść do stoczni, ponagrywać rozmowy ze stoczniowcami – wylicza.
Według Mehmeta Koksala praca fiksera jest i podobna, i jednocześnie różna od dziennikarstwa. – Przypomina dziennikarstwo śledcze, ale pracujesz dla klienta. Twoje nazwisko nie pojawi się więc pod reportażem – mówi.
Jest tak nawet wówczas, gdy tekst zasłuży na Pulitzera. Chyba że autor, tak jak Ryszard Kapuściński, zdecyduje się na oddanie przewodnikowi sprawiedliwości i ujawni jego nazwisko. Uczynił to – ze względu na bezpieczeństwo Gebrewolda – już po jego śmierci.

 

Katarzyna Rumowska, PAP

 

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.