Wydanie: PRESS 07/2009

Mam jaja

Tylko w maju portal Plejada.pl aż 12 razy użył określenia „skandal”. Nie dewaluujecie tego słowa?
Świat jest skandaliczny. Przykład? Tomasz Kammel, na kontrakcie w publicznej firmie, skandalicznie dorabia na boku w sposób, którym interesuje się nawet ABW. Jakie inne słowo tu pasuje? Obciach? Za delikatne. Afera? Kojarzy się z Rywinem. Więc opisujemy te skandale i skandaliki.
Dla Pani skandalem jest nawet to, że ktoś pyta Panią o wiek. To chyba przesada?
Moja mama mówiła, że kulturalni ludzie nie pytają kobiety o wiek, a mężczyzny o stan konta. Powiedzmy, że nazwanie akurat tego skandalem to moja licentia poetica.
Sama Pani pytała o wiek Katarzynę Cichopek, robiąc z nią wywiad dla Plejada.pl.
To się wiązało z dalszym ciągiem rozmowy. Chciałam pokazać, że ona nie ma już 15 lat. Jest kobietą, a ma wizerunek dziewusi. Za to, że zaczęła z tym walczyć – chapeau bas. Inaczej byłaby starą malutką. Dla gwiazdy nie ma nic gorszego. Show-biznes jest straszny dla takich kobiet, wystarczy spojrzeć, co się dzieje z Katarzyną Skrzynecką.
Rozmawiając z Cichopek, jakoś jej Pani nie maglowała. Nie wszyscy celebryci zasługują na złośliwości Korwin Piotrowskiej?
Po pierwsze, to był wywiad dla Plejady, a nie „Magiel towarzyski”. Po drugie, byłam jej strasznie ciekawa i szanuję ją, bo szanuję swoich rozmówców. Nigdy wcześniej jej nie spotkałam, a to dziewczyna, którą na równi z Dodą zna każdy Polak. Jest naturalna, co jednak w mediach wychodzi infantylnie. Wiedziałam, że jeśli będę miła, uzyskam więcej, niż gdybym na nią naskoczyła w pierwszym pytaniu. W niektórych momentach była spięta, zwłaszcza gdy pytałam o prywatność sprzedawaną mediom, bo wiem, że oglądała „Magiel” i naszą krytykę jej wizerunku. W końcu przyznała, że wraz z mężem przegrzali z obecnością w mediach.
Z Katarzyną Skrzynecką też by Pani potrafiła tak miło rozmawiać?
Myślę, że tak. Kiedyś zrobiłam z nią wywiad do „Urody” i to była dobra rozmowa. Tylko że Skrzynecka nie chce przyjść ani do Plejady, ani do „Magla”.
Ponoć miała powiedzieć, że przyjdzie dopiero, gdy z Kinem będziecie prawdziwymi dziennikarzami.
Rozumiem, że ona jest prawdziwą aktorką grającą w teatrze i główne role w poważnych filmach, lecz ja jej nie uczę aktorstwa i robienia reklam pasztetu, więc niech ona mnie nie uczy dziennikarstwa. Dla niej prawdziwe dziennikarstwo to PR-owy tekst w „Vivie!” w stylu „jak kocham mojego chłopaka”.
Podobno przez ten konflikt Pani i Kin wypadliście z materiału „Twojego Stylu” o parach prowadzących – bo Katarzyna Skrzynecka nie zgodziła się być tam z Panią.
Dziękuję Bogu, że nie dane nam było wystąpić w czymś takim, po czym musielibyśmy sobie przyznać klapę. Zanim pismo pojawiło się w kioskach, dostałam e-mail z „Twojego Stylu” – podany tam powód rezygnacji z nas był inny: a mianowicie taki, że wspomniałam o swej sesji w „Twoim Stylu” w szlafroku za dwa tysiące złotych w wywiadzie dla „Wysokich Obcasów”. Dla redakcji „Twojego Stylu” kontekst tego jakoby był niedobry. Szkoda, że nie przyznali od razu, że to Skrzynecka im gazetę redaguje.
Prawdę mówiąc, Katarzyny Skrzyneckiej mi żal, bo kiedyś się świetnie zapowiadała. Ona wysyła sprzeczne komunikaty. Mówi, że nie sprzedaje, a sprzedaje. Pod pozorami ukrywania prywatności jest wszędzie. Mama jej umiera i czuje się w obowiązku płakać o tym, gdzie się da. Udziela wywiadu z chłopakiem i opowiadają, jak nie lubią pozowanych sesji oraz chronią prywatność – a towarzyszy temu pozowana sesja. Jej historia rozwodowa była, moim zdaniem, jedną z bardziej żenujących w polskich mediach. Choć może Skrzynecka była po prostu naiwna i coś niechcący chlapnęła.
Naiwność jest grzechem gwiazdy?
Gwiazdy muszą wiedzieć, że media nie zawsze je kochają. Że jeśli dzwoni pani z „Faktu”, to nie po to, żeby powiedzieć: „Jak ja pani współczuję”. Bo potem będzie drugie, piąte, siódme pytanie zmierzające tylko do tego, żeby padła z pozoru niewinna wypowiedź – która wyląduje na jedynce. Katarzyna Skrzynecka należy do tych gwiazd, które sądzą, że sobie mediami posterują. Edycie Górniak też się wydawało, że steruje swoją obecnością w mediach, wysyłając SMS-y do paparazzich i idąc na układ z „Faktem”. Ostatnio co tydzień ostrzegamy ją w „Maglu towarzyskim”, że gdy zwierzyna idzie na układy z myśliwym, może się to źle dla niej skończyć. To myśliwy ma strzelbę.
Gdy zwierzyna sama dostarcza amunicji, trudno winić myśliwego, że strzela.
Owszem, dziś godzimy się z tym, że kiedy ludzie się rozwodzą, idą z tym do gazet i robią szambo. Tylko że kiedy raz nawiąże się dialog z brukowcami, nie odpuszczą. Niedawno widziałam w tabloidzie zdjęcia, jak Cezary Pazura uderzył człowieka. Ten sam „niewinny obywatel”, na którego jakoby rzucił się Pazura, trzy dni wcześniej robił zdjęcia mnie i Magdzie Schejbal. Po prostu paparazzi. Był nawet w tej samej bluzie. Gwiazdy muszą mieć świadomość, do czego zdolne są tabloidy.
Dlaczego więc to szambo promujecie w „Maglu towarzyskim”?
Nie promuję szamba. Tabloidy pokazujemy głównie w części zwanej „Buduarem”. Oceniamy raczej zdjęcia, czasami obśmiewamy tytuł lub podpisy.
Pokazujecie w „Maglu” zdjęcie, na którym brukowiec zrobił z kogoś idiotę. I mówicie: „Oto, jak można z kogoś zrobić idiotę”. To przecież nic innego jak zachęta do kupowania tabloidów.
Myśli pani? Od razu mówię: ja nic z tego nie mam.
Tabloidy korzystają na tym, że cytują je inne media. Że stały się wręcz treścią niektórych programów.
Nasz program zajmuje się też tabloidami, a nie wyłącznie nimi. I chyba nie do mnie należy mieć pretensje o ich nagłaśnianie, bo ja w „Maglu” tabloidy obśmiewam. Natomiast codziennie wkurzam się, gdy w poważnym przeglądzie prasy w „Poranku TVN 24” na równi z „Gazetą Wyborczą” cytują „Fakt”. Oni to robią na poważnie! W ten sposób właśnie kładą tabloidy na najwyższą półkę. Kiedy rozmawiałam o tym z Jarkiem Kuźniarem – zdziwił się, że mam pretensje. Bo tak samo robią w Polsat News i telewizji publicznej. Nie mamy kryteriów, czym jest poważna prasa. Czy widziała pani w przeglądzie prasy w CNN obok „The New York Times” na przykład „National Enquirer”, gdzie regularnie występują kosmici? Piotr Gąsowski powiedział, że w Radiu Zet była Pani kiedyś dziennikarką z ciętym językiem, a teraz straciła Pani wdzięk, bo pokazuje brukowce, które kłamią.
Brukowce, które kłamią, do których wypowiedzi udziela czasami Piotr Gąsowski, a mnie się nie zdarzyło.
Wiem, o co pani pyta. O dziewczynę po studiach, z dobrego domu, która prowadziła w radiu kulturalne programy, a dziś się przyznaje, że bierze do ręki takie „fuj gazety”. Tylko że ja nie wstydzę się przyznać do tego, co robią wszyscy, lecz o tym nie mówią. Nie wstydzę się pokazać tabloidów jako kontrowersyjnego, ale jednak źródła informacji. Piotr Gąsowski, jak większość celebrytów, też sprawdza, co o nim napisali, bo powołuje się na to, że o nim tam piszą. Więc przyznaję: czytam to. Inna sprawa, że muszę się potem resetować.
Trudno dziś znaleźć celebrytę sprzedanego z klasą?
Wszystko jest mdłe i nijakie. Mało jest takich sesji jak ostatnia Anny Cieślak w „Zwierciadle”. Albo wywiadów jak ten z Xawerym Żuławskim w „Tygodniku Powszechnym” – był w tym człowiek. Skondensowana rozmowa, najlepszy z wywiadów udzielonych w związku z promocją „Wojny polsko-ruskiej”.
Media to jest sztuka emocji. A większość materiałów prasowych nie budzi, niestety, żadnych emocji. Wolę nawet zły wywiad, ale który mnie wkurzy, niż idylliczne PR-owe kawałki. Choć rozumiem, że gdy wydajesz płytę i pani z promocji mówi: „Musisz udzielić wywiadu ze swoim chłopakiem, najlepiej na kanapie w domu, pokażcie też psa i opowiedzcie o swojej miłości” – to boisz się, że bez tego nie sprzedasz płyty. W „Maglu” Basia Trzetrzelewska stwierdziła, że takie wywiady nie sprzedają płyt. Sprzedają tylko postać. A ponieważ w Polsce płyty się nie sprzedają, więc wytwórnie próbują sprzedać choć piosenkarzy. Dlatego Ryszard Rynkowski opowiada o narodzinach swojego dziecka. Z jego dorobkiem! Po co ocieplać wizerunek faceta, którego piosenkę „Wypijmy za błędy” nuci każdy Polak po jednym głębszym?
Skoro celebryci sami na to idą, może nie do końca ten ich prasowy wizerunek jest inny niż rzeczywistość? Niektórzy po prostu rozczarowują.
To nie tak. Niektóre gwiazdy chcą poruszać poważne tematy. Można dobrze porozmawiać z młodym Stuhrem, Poniedziałkiem, Więckiewiczem, Jopek, Brodzik, Peszek, zawsze ciekawa jest Kayah, Nosowska albo Figura.
Tylko, niestety, wiem, jak jest w rzeczywistości, bo pracowałam w kolorowej prasie. Naczelna oświadcza: „Nie, nasza czytelniczka tego nie kupi” – i nie ma poważnej rozmowy. Maria Peszek przyznała w „Maglu”, że nie pisze do „Elle”, ponieważ naczelna do niej zadzwoniła i powiedziała, że czytelniczka tego nie rozumie. Czyli czytelniczka „Elle” jest kretynką. Gratuluję podejścia.
Jeśli PR-owcy ani menedżerowie nie pomogą, jak redakcje pozyskują gwiazdy do wywiadów?
Nie zdradzę tytułu, ale jest pismo, które potrafi największej gwieździe powiedzieć: „Jeśli nie udzielisz wywiadu, my cię zniszczymy”. Oczywiście, duża gwiazda może powiedzieć „fuck off”. Nieco mniejsza zacznie się zastanawiać, co się stanie, gdy redakcja rozpuści jakąś plotkę. Środowisko kolorówek jest małe, dziewczyny rotują między redakcjami. Gwiazda może się też przestraszyć, że jeśli się nie zgodzi, nie napiszą o niej także wtedy, kiedy coś ważnego zrobi i media będą jej potrzebne.
Jest też inny prosty zabieg: pieniądze. Proponowano mi pieniądze za możliwość zrobienia materiału o mnie.
I co?
Powiedziałam dziękuję. Stać mnie na życie z tym, co mam.
TVN by się ucieszył, że znowu kogoś od nich promują w kolorówkach...
Byłam przy takich negocjacjach, gdy pracowałam w „Gali”. Pewien aktor sprzedawał swoje dziecko tuż po poczęciu – za plazmowy telewizor. Płaci się też wyjazdami na wakacje. Są celebryci, którzy sami dzwonią. Kiedyś stawki były wysokie, dziś spadły, ale gdyby czołowa celebrytka chciała pokazać nowego chłopaka, redakcje będą o nią walczyć. Słyszałam, że ostatnio za brzuch celebrytki w ciąży na okładce pewnego pisma proponowano matę edukacyjną dla dziecka. Kryzys widać dotknął i ten rynek.
Edyta Górniak odreagowała złość na prasę za pomocą tabloidów, ale głównie dlatego, że pogrywała warunkami finansowymi między „Galą” i „Vivą!”. Obie redakcje szykowały jej sesję ciążową. I nagle się wysypało: jedna redakcja dowiedziała się o drugiej. Obie się wkurzyły, bo Górniak chciała zrobić je na szaro. A zasadą są umowy na wyłączność: tyle kasy, tyle i tyle godzin, ale nie ma cię być nigdzie tydzień albo miesiąc przed i po ukazaniu się naszego pisma.
Ile się wtedy płaci gwieździe?
Kiedyś nawet kilkanaście tysięcy, ale często jest to barter – bo płaci się też w sprzęcie RTV, ciuchami z sesji, kosmetykami. Pewna znana para miała sesję na kanapach pewnej firmy, które potem dostała w prezencie.
Pisma ładują pieniądze w celebrytów i ich sesje, a efekt jest taki, że nadaje się do obśmiania w „Maglu towarzyskim”.
Polskie media mają obsesję na punkcie bajkowego świata. Efekt jest taki, że na okładce „Vivy!” Monika Olejnik nie ma własnej twarzy; że oglądamy aktorkę, która ma wyjęte żebro, bo ktoś w Photoshopie tak ścina, jakby jechał siekierką; że Weronika Pazura na zdjęciu z „You Can Dance” ma jedną stopę szpotawą – i tak dalej.
Marcin Tyszka przyznaje, że gwiazdy, które fotografuje w Polsce, sam odchudza o kilka kilogramów, żeby mieć spokój. W polskich pismach kobiety wyglądają zawsze jak 10 lat temu.
Chyba tak samo jest za granicą?
Nie aż tak. Tam redakcje mają odwagę podejmować takie inicjatywy jak na przykład „Time” z Kate Winslet albo francuskie „Elle”, które sfotografowało trzy piękne francuskie aktorki bez retuszu. Ten numer się rozszedł błyskawicznie. Ludzie tam już mają dość bycia oszukiwanymi. Jest moda na naturalność, na sesje „no make-up” – takie pojawiły się ostatnio w „People” – albo bez retuszu, a jeśli już, to z takim, który nie wypala twarzy.
U nas tylko „Exklusiv” i „Machina” mają oryginalne sesje. Inne kopiują pomysły z Zachodu, a wychodzą z tego karykatury. Opowiadano mi, jak pracuje Annie Leibovitz, widziałam film o jej pracy. Sesja do „Vogue” jest wielkim przedsięwzięciem: sztab ludzi, tir światła, wielkie studio, storyboardy, scenografię buduje się cały dzień. A u nas? Jedna stylistka i asystentka. Fotograf, który ma wszystko w dupie, bo robi za chwilę sesję reklamową za pięć razy większą kasę, ale musi robić też coś do magazynów, żeby nie zniknąć z rynku. Przewrażliwiona gwiazda, którą trzeba co chwila reanimować, bo jest nieprzytomna. Trzęsący się nad nią pseudoagent. Krótko mówiąc, grupa niezadowolonych z życia ludzi, którzy w dodatku muszą na wszystkim oszczędzać, biorąc ciuchy z second-handu albo show-roomów, gdzie wiszą kolekcje sprzed dwóch lat. Albo robi się dobrze, albo tanio.
Polskie redakcje nie mają takich budżetów jak „Vogue”.
Można wziąć ciuchy z second-handu i zrobić świetną sesję. Tylko trzeba mieć pomysł. Widziałam zdjęcia polskich fotografów z sesji robionych do szuflady. Żadne pismo nie chce ich kupić, bo nie widać ładnie bluzki. Boimy się ryzyka, kolegia w wielu pismach kobiecych wyglądają tak: na biurku naczelnej leżą gazety ze świata, z których wyrywa się strony – to robimy z „Red”, to robimy z „She”, a to z „Vogue”. Tak było w „Urodzie”, w „Marie Claire” i w „Gali”.
A w „Sukcesie”?
W „Sukcesie” nie.
Przecież także za Pani czasów w „Sukcesie” były słodziutkie sesje przy choince.
Bo wydawca chciał, więc się ugięłam, ale nikt nie odwalał wiochy. Osobiście wolę gorszy pomysł, ale własny, niż kopiowany. Na przeczytanie polskiego pisma kobiecego potrzebuję 15 minut, bo czytam prasę ze świata, i w naszej widzę klony tego, co już znam. Lecz gdy do redakcji przychodzi „Exklusiv”, ustawia się kolejka do czytania. Ludzie mają potrzebę innej historii, zamiast wciąż tych samych kobitek na okładkach. Popularność tytułów z pozoru niszowych, jak właśnie „Exklusiv” i „Gaga”, pokazuje, że jest zielone światło, by zrobić coś oryginalnego.
Lecz chyba nie u wydawców. Pani wpływ na zawartość merytoryczną „Sukcesu” skończył się na felietonie Manueli Gretkowskiej, który wydawca kazał wycinać nożykiem z całego nakładu.
W Polsce jest mało wydawców, którzy mają pojęcie o tym, co robią. Każdy chce mieć „Vogue”, ale za pięć złotych. Powodem marnej jakości naszych pism są też dziennikarze. Nisko oceniam ich poziom zawodowy i intelektualny, nie mają czasu na rozwój i na dopracowanie tekstu. Jednym z wyjątków jest Małgorzata Domagalik w „Pani”, która jest znana z imienia i nazwiska i jest do tego dobrą dziennikarką, więc pismo jest w pewnym sensie jej odbiciem.
W Plejadzie ma Pani rzeczywisty wpływ na to, co się ukazuje? Zastanawiająco dużo i pozytywnie piszecie o TVN-ie.
(Najpierw cisza, potem westchnienie).
W ostatnim miesiącu informacji o TVN-ie na Plejadzie było dwa razy więcej niż o Polsacie i TVP razem wziętych.
Wiedziałam, że to pytanie padnie. To mnie też trochę boli, ale powoli się zmienia. Kiedy weszliśmy na rynek i chcieliśmy współpracować z Polsatem, na początku napotkaliśmy opór, bo jesteśmy konkurencją. Nie mogliśmy wejść za kulisy „Jak oni śpiewają”.
Może Polsat obraził się o tytuł: „Jak oni fałszują”?
Sama pani przyzna, że to fajny tytuł. Może się obraził. Choć fałszowali strasznie.
Ma Pani wciąż tę myśl w tyle głowy: „TVN to nasi”?
Nie będę udawała, że nie jesteśmy w jednej rodzinie. Pracujemy jednak nad tym, żeby było tam wszystkiego po równo. Przełamujemy lody w kontaktach z innymi stacjami. Na przykład współpraca z producentami seriali TVP jest wręcz wzorowa. Poprawia się też kontakt z Polsatem.
Tylko że gdy piszecie o hitowym serialu TVP „Ranczo”, który miał wiosną 8,3 miliona widzów, zaraz na początku tekstu wytykacie, że „nie wróżono mu powodzenia”.
Bo nie wróżono.
Już w pierwszym sezonie miał 4,7 miliona widzów. Tymczasem „Brzydula” TVN-u miała tylko 2,5 miliona, a Plejada pisze o niej, że „znokautowała i zmiażdżyła konkurencję”.
W tym paśmie tak było.
Nie, w swoim paśmie „Brzydula” była druga, wygrała publiczna Jedynka.
Rozumiem, że sugeruje pani, że byliśmy nieprofesjonalni. Tytuł miał być mocny i był. A w tekście napisano też to, o czym pani powiedziała. Plejada niby ma mieć pierwszeństwo do informacji o produkcjach TVN-u, ale bywa, że czytamy o nich najpierw w tabloidach. Nie jest też tak, że mamy wolny wstęp na dowolny plan zdjęciowy. Musimy się nieźle naprosić i nadzwonić. Informacje o naszym superdostępie do produkcji TVN-u bywają często przesadzone.
Za to z informacjami takimi jak rezygnacja Jolanty Pieńkowskiej z „Miasta kobiet” jakoś się nie spieszycie. Zdążyliśmy to dać w „Presserwisie”, a portal TVN-u milczał.
Nie mieliśmy potwierdzenia. Zawsze mamy oświadczenia, wypowiedzi osób z imieniem i nazwiskiem, to się nazywa profesjonalizm. Gdybyśmy dawali hurranewsy, mogłoby ich być 40 dziennie, ale wymagam potwierdzenia, bo to buduje dobrą opinię o portalu. Masa rzeczy nie wchodzi na Plejadę, bo na przykład bohater się nie wypowiada. Jeżeli TVN Style prosi: „Dajcie nam dwie godziny, będzie wypowiedź”, muszę to uszanować. Byłabym idiotką, gdybym kopała we własne gniazdo.
Macie układ z PR TVN-u.
Tak samo jak mamy układ z PR Polsatu, który prosi, żebyśmy przetrzymali informacje o „Jak oni śpiewają” albo o „Fabryce gwiazd”.
Przetrzymujecie?
Tak.
W zamian za co?
Za nic. Oni wiedzą, że my nie puścimy tego wcześniej, a my dostajemy pełną wypowiedź z jakimś fajnym szczegółem, którego nie miał nikt. Czasem opłaca się poczekać.
Nie rozumiem, krytykuje Pani redakcje, że idą na układy, a sama się na to jednak godzi. Pisze Pani na przykład w felietonie, że już nigdy nie będzie się zajmować Dodą – po czym, jak trzeba, robi z nią wywiad dla Plejady.
Napisałam, że zajmę się Dodą, jak zrobi coś zawodowo, a nie tylko prywatnie. Zawodowo zrobiła – była nowa płyta. Poza tym Doda chciała wypromować siebie, a i Plejada na tym zyskała. Zadzwoniła do nas jej menedżerka Maja Sablewska: „Chcielibyśmy zaistnieć na Plejadzie”. „W jakiej formie?” – pytam. Nastąpiła bardzo profesjonalna rozmowa. Maja operowała konkretami: „Daję wam to i to, chciałabym w zamian tego i tego, czy mogę na to liczyć?”. Dogadałyśmy się. Wtedy pojawiło się hasło: „Może Doda by udzieliła wywiadu”. Tylko kretynka by nie skorzystała, bo Doda nie udzieliła wtedy wywiadu nigdzie indziej, byłam jedyna. Nie czuję potrzeby, jak wielu dziennikarzy, aby pogardzać Dodą. Jak twierdzi Agata Młynarska, do Dody trzeba mieć jaja, więc ja je mam.
Dodę szanuję. Nie wstydzę się przyznać, że byłam na jej urodzinach. To ważna postać popkultury. Ponieważ ja się zajmuję popkulturą i show-biznesem, to gdy największa gwiazda w tym kraju chce rozmawiać właśnie ze mną, korzystam. Jesteśmy lojalni wobec Dody i ona jest lojalna wobec Plejady. Dostajemy wiele materiałów na wyłączność albo pierwszeństwo na pewne rzeczy. Nasze logo było w jej teledysku, bo ona tak zadecydowała. Nie mamy układu finansowego, to układ partnerski.
Nie za bliski? Mam wątpliwości, czy jeśli trzeba będzie skrytykować Dodę, przeczytam to na Plejadzie.
My ją regularnie uwalamy we wpadkach modowych. Zapewniam, że jeśli tylko popełni błąd, napiszemy o tym na Plejadzie i pokażemy w „Maglu”. Zresztą nie tylko z Dodą mamy gorącą linię – dostajemy bezpośrednie informacje, często SMS-a na mój numer, od wielu, między innymi Adamczyka, Jusis, Chylińskiej, Peszek, Żebrowskiego, Młynarskiej. To informacje profesjonalne, oparte na obopólnym zaufaniu.
Co się dzieje, gdy w „Maglu towarzyskim” przyłożycie gwiazdom TVN-u?
Dyrektor programowy TVN-u Edward Miszczak powiedział mi, że po każdym „Maglu” gotuje mu się telefon. I że on bardzo lubi to uczucie.
Gwiazdy TVN-u na początku myślały, że są pod parasolem ochronnym. Ale parasola nie ma i główną klapę w „Maglu” może dostać nawet Dorota Gardias (pogodynka TVN-u, która wygrała „Taniec z gwiazdami” – przyp. red.). Obruszają się. Wiem, że są e-maile i telefony od gwiazd i producentów – ale nie do mnie.
Może Pani obrażać wszystkich naokoło? Nie ma żadnej granicy?
Dla mnie miernikiem tego, że robimy dobrą robotę, jest to, że Marek Niedźwiecki powiedział w „Maglu”, iż mówimy, co on myśli, tylko boi się powiedzieć głośno.
Program jest kolaudowany. Ogląda go szefowa TVN Style Yvette Żółtowska-Darska albo jej zastępczyni. Raz wyleciał brzydki wyraz, który nam się wymknął, poza tym nikt nigdy nic nie wyciął. Na Plejadzie też nigdy nie było interwencji. Myślę, że Edward Miszczak lubi mieć równowagę. Z jednej strony promuje, a z drugiej ukłuje.
Może dlatego, że w TVN Style program ten ogląda od 90 do 100 tysięcy widzów? Wyobraża Pani sobie taki „Magiel” w TVN-ie?
Była kiedyś taka propozycja, ale pod warunkiem że będzie lżejszy. Na to bym się nie zgodziła, bo bezkompromisowość jest siłą tego programu. Wolimy siedzieć w swojej niszy. Siła rażenia w TVN Style jest może mniejsza niż na dużej antenie, ale zainteresowani i tak oglądają.
Macie czasem poczucie, że przekroczyliście granicę?
Serce mnie bolało przy Brydzi Grysiak za sesję w „Newsweeku”. Boję się, co będzie z Dorotą Gardias, bo już otwarcie mówi, że chce być jak Torbicka – strach się bać. Siadamy z Tomkiem Kinem i wszystko przegadujemy. Parę razy coś nie weszło do programu, bo nie chcieliśmy dobijać kogoś, kogo już i tak nie ma.
Nie marzy się Pani własny program w dużej telewizji?
Nie mam kreacyjnego pomysłu na siebie. Mam instynkt i nikogo nie udaję. Inna nie będę. Lubię to, co mam teraz: Plejadę, a w TVN Style „Magiel towarzyski”, wydaję cykl „66 niezapomnianych...”, program w Radiu PiN. Zawodowo trafiam na ludzi, którzy coś proponują, a ja się godzę albo nie. Spotkałam Manna i Maternę – było Radio Kolor. Potem zadzwonił Maciek Pawlicki – poszłam do telewizji. Potem zadzwonił Robert Kozyra – poszłam do Zetki. Potem były kolejne osoby, ostatnio Yvette Żółtowska-Darska i Edward Miszczak. Podstawy zawodu dało mi jednak radio. Miałam tam świetnych mentorów: Manna, Maternę i Wasowskiego, oni mnie dużo nauczyli.
A Robert Kozyra czego Panią nauczył?
Wielu rzeczy. Był dla mnie dobrym szefem. Dziś modnie jest mówić, że był beznadziejny, ale pamiętam, ile zrobił dobrego dla stacji. Wobec mnie zachowywał się zawsze correct.
Lecz przez niego z Zetki odeszło wielu dobrych dziennikarzy. Teraz robią Radio PiN, w którym Pani pracuje, i TVN 24, który Pani ogląda.
Tylko że w Zetce ci ludzie siedzieli i uważali, że są świetni. Kozyra ich zmusił do innej pracy. I zmiany sposobu myślenia. Dał im CNN, dał im świetny newsroom. I sam harował. Nie przeczę, jako „człowiek Kozyry” byłam na początku przez ten zespół sekowana. Uważali się za lepszych, bo personalnie namaszczonych przez Woyciechowskiego, a ja byłam podfruwajką z telewizji. Nie byłam w tej grupie, która odeszła. (pod koniec 2000 roku 16 niezgadzających się z Kozyrą dziennikarzy odeszło ze stacji – przyp. red.). Rozstałam się z Zetką wcześniej, w sierpniu 2000. Spotkaliśmy się z Robertem, spojrzeliśmy sobie w oczy i on mi powiedział: „Karolina, nie mam na ciebie pomysłu w tym radiu”. Ja na to: „Też nie mam na siebie pomysłu”. Podaliśmy sobie ręce i rozstaliśmy się bez afer.
To, co potem Kozyra zrobił z Radiem Zet, podobało się Pani?
Nie i ja mu to powiedziałam. Chociaż rozumiem, że to jest prywatne radio i muszą wyjść na swoje – tak samo jak TVN. Nie wiem, co bym zrobiła na jego miejscu.
Uważam, że popełnił jeden podstawowy błąd, nie wyczuwając tego, co pokazują badania: że uznane gwiazdy się przejadły. Od ponad roku pojawiało się zmęczenie ludzi gwiazdami – a on, fan badań, jakoś to przeoczył. 
To dlaczego w „Przekroju” powiedziała Pani, że Kozyra postawił Radio Zet na nogi?
Kiedy mnie przyjmował do radia, umierał Woyciechowski, umierała jego Zetka i słupki leciały na pysk. Takie były fakty. I wtedy Kozyra postawił radio na nogi. A teraz, jak wielu uważa, je położył. Choć życzyłabym wielu stacjom takiej pozycji. Nie będę teraz dla czyjejś przyjemności kopała w byłe miejsce pracy i szefa. To tak, jakbym wylała szambo na ważny fragment mojego życia.

Z Karoliną Korwin Piotrowską rozmawia Elżbieta Rutkowska

 

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.