Wydanie: PRESS 08/2004

Poziom smaku

Bardziej z Pana kucharz czy dzien- nikarz? Bardziej dziennikarz, jestem samozwań- czym kucharzem. W moim programie nie chodzi jedynie o prezentowanie przepisów kulinarnych. Osadzam je w kręgu kulturowym, w którym powstają. Niektórzy nie oglądają mnie dla potraw, lecz dla miejsc, które pokazuję, i historyjek, które opowiadam.
Znajomi mówią, że nauczył się Pan gotować dopiero podczas przygody z telewizją, czyli około 1997 roku. Tak może mówią Pana znajomi, moi mówią coś zupełnie innego.
Pana koledzy przytaczają też anegdotę, że podczas pisania tekstu nagle rzucił Pan do słuchawki pytanie: „Mamo, co się robi z żelatyną?”. To, że zadaję mamie pytania na temat żelatyny czy lukru do pączków, nie oznacza, że nie umiem gotować. Po prostu nie wiedziałem, jak zrobić żelatynę, bo nigdy jej sam nie przygotowywałem, a na dodatek nienawidzę jej. Nie uważam jednak, że takie pytania mi uwłaczają. Gotowałem z własnej, nieprzymuszonej woli od 15. roku życia. A mama jest dla mnie autorytetem kulinarnym i nie wstydzę się do tego przyznać.
W krakowskim dodatku „Gazety Wyborczej” zaczynał Pan ponoć od spisywania cen na targowiskach i informacji o skradzionej maciorze. Zacząłem od pisania o jedzeniu i recenzji kulinarnych. Dopiero gdy dostałem etat w 1993 roku, rozpocząłem standardową pracę dziennikarza. Najbardziej lubiłem dyżury, podczas których musiałem wyciągać informacje od organów ścigania i straży pożarnej. Pisałem wtedy tak zwane bombki – krótkie informacje. To świetna lekcja dziennikarstwa. Ale poza tym codzienne tematy mnie niezwykle nudziły. Trudno mi było przyjść na poranne zebranie na godzinę dziesiątą. Przebywając jednak w redakcji, nawet tak leniwa osoba jak ja nauczyła się dużo więcej niż studenci dziennikarstwa na swoim kierunku.
Podobno był Pan faworytem zastępcy naczelnego „GW” Heleny Łuczywo? Helena Łuczywo po około dwóch latach zauważyła mnie i zaproponowała pisanie do ówczesnego „Magazynu”. Nie wpłynęła na moje pisanie o kuchni. Za to dzięki Helenie i Agorze dowiedziałem się, że mogę robić programy telewizyjne. Otóż Agora, gdy miała plany telewizyjne, nakręciła pilota kulinarnego ze mną i z Michaelem Logozzo. Z planów nic nie wyszło, ale taśma została i trafiła do jakiegoś producenta. Dzięki temu znalazłem się w „Kawie czy herbacie”.
„Nic nudniejszego nad program o jedzeniu, który prowadzi facet udający kucharza i proponujący (w garnkach Zeptera i z przyprawami Knorra) (...) kotlet po rzymsku (bo sponsorująca karczma Rzym się nazywa) – na szczęście Makłowicz robi to inaczej” – napisali Bereś i Skoczylas w „Gazecie”. Umówił się Pan z kolegami, że zaatakują konkurencję? Nie umówiłem się. Z Jurkiem Skoczylasem nie widziałem się od dwóch lat. Spotykamy się przypadkiem na ulicy… Dlaczego Pan mi tu jakieś brzydkie rzeczy imputuje?
Nie jest tajemnicą, że jesteście kolegami… U was w Warszawie jest taka praktyka, że jak o kimś dobrze piszą, to oznacza, że wszystko jest wcześniej umówione?
W wywiadach mówi Pan, że program powstaje spontanicznie, a tymczasem dostaje Pan wcześniej scenariusz i odrabia zadanie domowe. Producent tak Panu powiedział? Może myślał, że tak będzie lepiej. Odrabiam zadanie na tyle, że jadąc w dany region, chcę o nim wiedzieć jak najwięcej. Scenariusz powstaje po obejrzeniu miejsca i sporządzeniu dokumentacji, tuż przed kręceniem.
Porównania „nasze ciasto jest tak kruche jak pokój na Bliskim Wschodzie” czy „powinien być jesiotr, ale o jesiotra trudniej dziś niż o prawdziwego komunistę” powstają ad hoc? Scenariusz zawiera opis miejsca, tego, co się w nim dzieje: przejazdu bryczką czy lotu na paralotni oraz potrawy. Gdy startuje kamera, ja zaczynam mówić. Wcześniej nie wiem, co powiem. To dlatego popełniam lapsusy językowe, używam żargonu czy wtrącam krakowskie słowa. Nikt mi nie pisze monologów. Nie jestem aktorem, by powtarzać czyjeś teksty, ani prezenterem, by czytać z telebimu. Mówię, co mi ślina na język przyniesie. Dlaczego trudno w to uwierzyć? Choć słuchając niektórych prezenterów, można pewnie nabrać wątpliwości.
W 2003 roku był Pan już telewizyjną gwiazdą, którą „Gazeta” wykorzystywała do pozyskiwania czytelników, i nagle szef wręczył Panu zwolnienie. Spodziewał się Pan tego? Nie spodziewałem się. Nie jest prawdą to, co Seweryn Blum- sztajn powiedział do „Press”, że na rzecz telewizji zrezygnowałem z „Gazety”. W ogóle nie było albo–albo. Przez cztery lata robiłem programy w telewizji i pisałem w „Gazecie” – i nikt nie miał żadnych obiekcji. To był jedyny etat, który w życiu miałem. Zwolniono mnie, mówiąc, że moje cotygodniowe recenzje z knajp są mało krakowskie. Nawet nie negocjowałem, bo jak człowiek dostaje połowę średniej krajowej, to specjalnie o nią nie walczy. Zawdzięczam dużo „Gazecie”, przeszedłem w niej prawie wszystkie szczeble. Ale w pewnym momencie to nie mnie była potrzebna „Gazeta”, tylko ja jej, przynajmniej tak powinno to w normalnym układzie wyglądać.
Do „Wprost” z Bikontem poszliście sami? Mieliśmy z Piotrkiem pomysł na rubrykę. Epistoły, forma dialogu listowego i zdjęcie-żart w kontekście tego, co piszemy. Przyszliśmy z tym do „Wprost” i on to wziął.
Pewien wydawca powiedział, że gdyby każdy autor miał tyle co Pan zapału do promocji swoich książek, sprzedaż skoczyłaby o 100 procent. Sugeruje Pan, że jestem chytry. Nie jestem. Nie wożę ze sobą walizki pełnej książek, nie ustawiam krzesełka na odpuście i ich nie sprzedaję. Nie sądzę, bym na spotkaniach promocyjnych zarabiał duże pieniądze. Przychodzi na nie 100 czy 200 osób. Ludzie zresztą kupują też książkę bez promocji. Tu chodzi o szacunek dla czytelnika. Jeśli się napisało książkę, a są ludzie, którzy chcą się z autorem spotkać, to nie można odmawiać. Tym bardziej że więcej ludzi ogląda telewizję, niż czyta. Telewizja to błysk, sztuka puenty, blackoutu, szybkiej reakcji na nieprzewidziane sytuacje, prześlizgiwanie się po istocie zjawisk, a pisanie to już poważna rzecz.
Dlaczego odrzucił Pan wszystkie propozycje występu w reklamie? Nie odrzucam udziału w reklamie a priori. Ale musi to być taki produkt, którego ja sam używam lub pod którym mógłbym się podpisać.
I nie ma takich produktów? Są, ale na razie ich producenci się do mnie nie zgłosili. Nie dostałem telefonu ani od dealera Aston Martin ani z firmy Cartier, Patek Philippe czy producenta koniaku Hennesy. A poważnie: największe budżety mają margaryny czy przyprawy typu jarzynka. Ja tego, z czym do mnie przychodzą, nie używam i nie zamierzam firmować swoim nazwiskiem. Człowiek nie jest bogatszy, gdy ma więcej na koncie, ale gdy ma świadomość, że odrzucił dużą liczbę ofert. Chcę się kojarzyć z określonym poziomem smaku. No, jak ja – piekący homary na ruszcie czy chodzący po piwnicach Szampanii z kieliszkiem odmianowego szampana – mógłbym ludziom wciskać kit?
Nie przychodzą do Pana przedstawiciele producentów z prośbą, by okrasił Pan potrawę ich przyprawami? Zdarza się, ale nie ma takiej mocy, bym z tego skorzystał. Dla mnie najważniejsze jest, by ludzie kojarzyli mnie jako człowieka, który im coś pokazuje, bo to jest dobre, a nie dlatego, że ktoś za to zapłacił.
Miejsce wybiera Pan tak, by przy okazji pozwiedzać trochę świata? Nie jestem „Bolkiem i Lolkiem”, nie kręcę globusem, by przyłożyć do niego palec i powiedzieć: o, tam jadę. Budżet programu jest tak mizerny, że nie pozwala dojechać z Krakowa do Kielc. To, że jeździmy po świecie, to wynik popularności programu i traktowania go przez wielu jako doskonałe pole do promocji różnych miejsc i kultur. Jeśli byliśmy w Urugwaju, to dlatego, że zaprosili nas producenci win oraz Ministerstwo Turystyki. Na Jamajkę zaprosili nas producenci kawy.
Jaki jest wpływ sponsorów na program? Można ich nazwać sponsorami, ale oni tylko wskazują miejsce, którym się chcą pochwalić, i to cały ich wpływ na program. Zauważam w innych programach problem product placement, ale mnie on nie dotyczy. To ja się podpisuję pod programami, to ja za nie odpowiadam i to ja decyduję, co jest gotowane. Wara od tego, co pichcę. Oczywiście, nie jestem debilem i gdy jadę na Cypr, to nie robię tam kaszy gryczanej, tylko dania cypryjskie. Ale to właśnie nasz pomysł na program: dania osadzone w konkretnej kulturze. Gdy producent kawy zaprosił nas na Jamajkę, kręciliśmy program na plantacji kawy, ale żaden product placement się nie pojawił. Zrobiliśmy z tego kraju też trzy inne programy, zupełnie z kawą niezwiązane. Nikt nie stał i nie wsuwał mi przed kamerę opakowania z nazwą kawy. Krypciochy nie było.
Zdarza się, że reżyser każe powtórzyć gotowanie potrawy? Jak zaczną bić pioruny, trzeba przerwać ujęcie, mimo że program jest robiony tak, jakby był na żywo. Nie unikamy niezręczności: pyzy nie chcą się skleić albo nagle zaczyna padać deszcz. Po pierwsze, w plenerze wszystko może się zdarzyć. Po drugie, kuchnia to nie pole minowe, gdzie nie można się pomylić.
Gdy trzeba powtórzyć ujęcie, denerwuje się Pan? Podobno na Litwie doszło między Panem a reżyserem Piotrem Mikuckim do awantury? Oczywiście, że się wtedy złoszczę. Na przykład na Litwie, na Półwyspie Nehringa do domu Tomasza Manna prowadziły wysokie schody. Reżyser rzeźbił ujęcia, a ja musiałem wchodzić i schodzić po tych schodach. Dla mnie to jałowe zajęcie, nawet na pierwsze piętro wjeżdżam windą.
Szesnaście dubli było ponoć karą za Pana pretensje o źle przygotowane produkty. A ja myślałem, że chodziło o dobre ujęcie. To było 50 schodów! No tak, jestem dość impulsywny. Macham rękami i ujawniam emocje.
Rzuca Pan też garnkami, gdy pietruszka jest źle posiekana. Raz rzuciłem miską i rozleciała się, ale wcześniej kazano mi wyjaśniać, co to jest parmezan. A mnie się wydaje, że wszyscy powinni wiedzieć. Jeśli w danym ujęciu nie siekam warzyw – notabene nie cierpię tego, bo mam dwie lewe ręce – uzgadniam z reżyserem i operatorem, w jakiej kolejności będę dodawał przygotowane w miseczkach produkty. Jeśli coś jest z nimi nie tak, trzeba powtórzyć gotowanie, no i można się wściec.
Dobrzy fachowcy od kulinariów w polskim dziennikarstwie? W Polsce nie ma gazety kulinarnej z prawdziwego zdarzenia, takiej, jaką jest na przykład „La Cucina Italiana”. Mało też jest ludzi, którzy znają się na kuchni i piszą. Dobrymi fachowcami są Piotr Bikont czy Tessa Capponi-Borawska. Nie lubię tekstów Ludwika Lewina, choć zna się na jedzeniu – bo są napuszone. Nie ma w Polsce w ogóle publicystyki, artykułów oceniających, felietonów. Tylko sto dań z kalafiora. Totalna rozpacz. Jedynie „Kuchnia” jest zjadliwa, choć i tak nie nadaje się do czytania, brakuje w niej ocen. W TVN Turbo, w programie motoryzacyjnym „Top Gear”, trzech facetów mówi, co jest dobre, a co złe. Może to być Mercedes najlepszej klasy, a oni powiedzą, że to beznadziejne auto dla snobów i frajerów. O kuchni w ogóle tak się nie mówi i nie pisze. Jest świetny miesięcznik „Wino”, ale polskie prawo zabrania go sprzedawać w kiosku, bo traktuje o alkoholu. Nonsens. Tymczasem w „The New York Times” weekendowe kolumny wypełniają kulinaria, recenzje trunków, potraw, restauracji. Na festiwal programów kulinarnych w Cannes, gdzie będę jurorem, zjadą największe osobistości: Julia Child – która zmieniła oblicze kulinarne Ameryki, Włoch Carlo Petrini, który wymyślił ruch slow food. Ta moda powoli przychodzi do Polski, ale wciąż mało jest programów kulinarnych.
Są tak słabe jak prasa? Powszechny jest trop: znana osoba gotuje. To żałosne. Gwiazdy miotają się po kuchni i z reguły nie mają nic do powiedzenia. Ludzie, którzy decydują o zrobieniu takiego programu, powinni już dawno zauważyć, że to droga donikąd. Lepiej znaleźć kogoś nowego. Jeśli coś sobą prezentuje, jest ciekawy i wyrazisty, to wykreowanie go nie stanowi problemu. Ale u nas wszystko dusi się w jednym sosie.
Pascal czy Kuroń, Pana zdaniem, mają tylko znane nazwiska? Nie. Maciek Kuroń był jednym z pierwszych w branży. Pascal fajnie gotuje, ale chyba coś z pomysłem jest nie tak. Problem tkwi gdzie indziej. Telewizja nie potrafi nawet znaleźć średnio inteligentnego faceta, który umiałby mówić po polsku i dobrze skomentować zawody sportowe. Wyciąga zombies, odkurza i pozwala psuć tę robotę. Przecież 40-milionowy naród ma ludzi, którzy potrafią coś zrobić. Ale jak się patrzy przez okno z hotelu Holiday Inn do hotelu Marriott w Warszawie, to się takiego człowieka nie znajdzie. U nas ktoś z ulicy, nawet ze świetnymi pomysłami, nie ma żadnych szans. Telewizja ogranicza się do kasty.
Pan też do niej należy. Nie jestem człowiekiem telewizji. Występuję w niej na moich warunkach. Nie jest tak, że za chwilę mogę poprowadzić teleturniej, a potem coś innego. Nie jestem prezenterem.
Rozmawiał Mateusz Sosnowski

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.