Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Grudzień 31, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Coś więcej niż literki. Korektorzy o tym, czego nie wyłapie sztuczna inteligencja

Aby wyłapać wszystkie niuanse, zawiłości językowe, stylistyczne, gatunkowe, potrzebny jest człowiek (fot. Piotr Łaskawski/Unsplash.com)

– Pana tekst i tak nic nie zmieni, bo wydaje się, że nasza praca jest coraz mniej potrzebna – mówi korektorka jednego z szanowanych tygodników.

Od siebie zacznę.

Jestem o trzydzieści pięć lat młodszy, dopiero co zacząłem dziennikarską pracę. W kraju kampania przed pierwszymi wyborami prezydenckimi – ta, w której Wałęsa mierzy się z Mazowieckim (Tymiński jest jeszcze w tle). W pociągu z Torunia do Poznania piszę relację z wiecu wyborczego przywódcy „Solidarności”, na który wysłała mnie redakcja „Dzisiaj. Dziennika Wielkopolan”.

– Ja nie jestem antysemitą – zapewniał Wałęsa tłum swoich zwolenników zebranych na toruńskim rynku, gdy przemawiał z balkonu ratusza. Zdanie było ważne: już u progu wolnej Polski niektórzy chcieli robić politykę na niechęci do Żydów.

Nie wiem, co mnie zgubiło. Pośpiech? Ekscytacja wielkim dla mnie tematem? A może w wyrazie „antysemita” przedrostek „anty” potraktowałem jak zwykłe przeczenie? No bo w relacji napisałem: „Ja jestem antysemitą”.

Odkryłem to w środku nocy, gdy przeglądałem jeszcze notatki i ręcznie napisaną w pociągu relację. Na interwencję było za późno.

Co to będzie? – denerwowałem się. Wszyscy w redakcji wiedzieli, że jestem za Mazowieckim. Właściciele gazety zaś dali się ponieść „wojnie na górze” i popierali Wałęsę. Przecież, myślałem sobie, nikt nie uwierzy, że popełniłem ludzki błąd. Zaczną obwiniać, że specjalnie tak napisałem.

Rano nie mogłem się doczekać, żeby dojechać do najbliższego kiosku. Nerwowo otworzyłem gazetę. „Ja nie jestem antysemitą” – zobaczyłem w druku. Poczułem się, jakby wydarzył się cud.

W redakcji dowiedziałem się, że to pani korektorka zwróciła uwagę redaktorowi, że pewnie coś tu jest nie tak. Być może redaktor zajrzał potem do papowskiej depeszy i sprawdził? A może z własnej przytomności poprawił? Tego po latach nie pamiętam.

W każdym razie dzięki czujności korekty uniknąłem wielkiego wstydu. I nie skrzywdziłem Wałęsy.

KARATEKO, PRZYBYWAJ!

– Że też dzisiaj! – powiedziała do siebie z irytacją Małgorzata Ruszkowska. Był pierwszy dzień lutego 2012 roku, wieczór. Właśnie podano, że umarła Wisława Szymborska.

Ruszkowska pracowała wtedy jako korektorka we „Wprost”. Dobrze wiedziała, czym się takie „newsy” kończą: siedzeniem w pracy do rana.

W swojej korektorskiej karierze („Gazeta Wyborcza”, „Polska The Times”, „Przekrój”) miała już kilka takich dyżurów, gdy wydarzyło się coś, co obchodziło całą Polskę, a nawet świat.

– Wybuch wojny w Iraku, złoty medal Otylii Jędrzejczak na igrzyskach w Atenach, śmierć Jana Pawła II i Czesława Miłosza – wylicza. – Powinnam być w domu przed północą, a byłam o piątej rano. Po takim kilkunastogodzinnym dyżurze człowiek nie jest w stanie kontaktować, a co dopiero sprawdzać teksty – mówi.

Do dziś ma w pamięci błędy, które wyłapała po śmierci papieża. Zamiast „Jana Pawła II” było „Jana Pała II” albo „Jana Pawia II”. Ktoś zamiast na „Piotrowym tronie” napisał na „Piętrowym tronie”. Niby to tylko literówki, ale nawet nie chce się myśleć, co by było, gdyby tak poszło w druku, gdy cała Polska była w żałobie.

Nie tylko największe wydarzenia powodują, że dziennikarze z pośpiechu popełniają błędy. Małgorzata Ruszkowska pamięta dyżur w „Wyborczej”: na wielkiej tablicy korkowej wisiały wydruki stron wydania na następny dzień.

– Na jednej był tytuł: „To już przełom”, na sąsiedniej: „To jeszcze nie przełom” – opowiada. – Po złożeniu numeru wyglądałoby to komicznie – dodaje.

Zapamiętała też kuriozalne ogłoszenie, które zamieścili właściciele zaginionego jamnika. „Zaginął jamnik, o długich nóżkach z zakręconym ogonkiem” – opisali swojego pupila.

Ruszkowska prowadziła kiedyś z koleżanką po fachu blog: zamieszczały tam błędy językowe znalezione w tekstach dziennikarzy. Dopisywały do tego komentarze. Na przykład:

„Od dwóch tysięcy lat Egipcjanie skutecznie walczą z plagą szczurów”.

Komentarz: „Potem było już tylko lepiej”.

„W okolicy roi się od partoli Straży Granicznej”.

Komentarz: „Spartolili, no…”.

Bodaj najbardziej kuriozalny zdarzył się w zdaniu, w którym autor karetkę „pomylił” z karateką:

„Oczekuję, że za haracz, który odprowadzam do NFZ, na jedno będę mógł liczyć: że kiedy przyjdzie ten dzień, będę pewny, że karateka przyjedzie na czas”.

Komentarz: „Karateko, przybywaj!”.

KOŁO

Na początku września 2025 roku jeden z dziennikarzy „Rzeczpospolitej” powiedział anonimowo „Presserwisowi”: – Nie wysyłamy już tekstów do korekty.

Nobliwy dziennik zwolnił korektorów, a do poprawiania tekstów redakcja wykorzystuje teraz sztuczną inteligencję.

– Osłabienie korekty, która wyłapuje również błędy merytoryczne, odbija się też na jakości tekstów. Między innymi przez to nakłady i zasięgi prasy spadają, a wydawcy tną koszty osobowe, w tym korektę. Robi się błędne koło – narzeka inny pracownik „Rzeczpospolitej”.

To kolejna redakcja, która pozbyła się działu korekty.

Co zmienia 360 stopni?

– Marzę, żeby od czasu do czasu znaleźć jakiś humorystyczny błąd – przyznaje się Dominik Wódz.

Korektorską pracę zaczynał piętnaście lat temu w „Dzienniku” (po połączeniu z „Gazetą Prawną” – „Dziennik Gazeta Prawna”). Poprawia błędy w prasie kolorowej, w tekstach reklamowych i w wydawnictwach naukowych.

– I co, znalazł pan jakiś śmieszny błąd? – ciekaw jestem.

– Na przykład taki, że czasem autor użyje zwrotu, że coś zmieniło się o trzysta sześćdziesiąt stopni – mówi.

– Czyli się nie zmieniło, bo wróciło do punktu wyjścia – udaje mi się zachować czujność.

– No właśnie – przytakuje. – Ale czasem dziennikarze tak piszą.

– I śmieje się pan wtedy?

– Najpierw się uśmiecham. A potem robi mi się smutno, że piszą tak pod wpływem presji czasowej. Bo gdyby mieli więcej czasu na przemyślenie tekstu, większości takich pomyłek by uniknęli.

Dominik Wódz przyznaje, że po kilkunastu latach tropienia błędów w cudzych tekstach nic go już nie jest w stanie zaskoczyć. Nie dziwi się więc, gdy w pismach kolorowych czyta: „Kup masakrę”. – Chodzi o tusz do rzęs, mascarę, ale niektórzy zmienią „c” na „k”, potem jeszcze przestawią litery i wychodzi kuriozalny błąd – tłumaczy.

Z tekstami reklamowymi ma dodatkowy kłopot. Taki, że tekst pisze na przykład copywriter, ale zamawiający poprawia po swojemu, bo wydaje mu się, że tak będzie lepiej. Jeszcze więcej pracy zajmuje mu korekta wydawnictw naukowych. Mówi, że młodzi, aspirujący do naukowych tytułów autorzy „nie są jeszcze wdrożeni w pisaniu” i często dostaje teksty napisane niechlujnie.

Z pismami luksusowymi też łatwo nie jest. Od wielu lat współpracuje z magazynami o modzie. – Redaktorzy są tam bardzo wyczuleni na swoją branżę, jak krytycy książek na nowe tytuły – porównuje. – Rzadko, ale zdarza się, że w podpisach do zdjęć ktoś pomyli ubrania z domu mody Dior z tymi od Chanel albo rok kolekcji, bo został podpis z poprzedniego numeru.

– I jak pan sobie z tym radzi?

– Konfrontuję to z poprzednimi wydaniami.

Gdy w 2010 roku zaczynał pracę w „Dzienniku”, od koleżanki korektorki usłyszał, że ona „tu tylko sprząta”. Spodobało mu się to określenie.

LOGIKA

„Rzeczpospolita” to nie pierwszy renomowany dziennik, który zrezygnował z działu korekty. Półtora roku temu przez to samo musieli przejść dziennikarze i redaktorzy „Gazety Wyborczej”.

Na nic zdały się przestrogi, że korektor ma szansę z większym dystansem niż dziennikarz, a nawet niż redaktor, spojrzeć na tekst; że poprawia nie tylko błędy ortograficzne i gramatyczne, ale często też merytoryczne; że czuwa nad logiką dziennikarskiej narracji.

W tytułach Polska Press korekty nie ma od kilku lat. Korektorów nie zatrudniają też portale internetowe.

SIENKIEWICZ ARCHAICZNY

„Nazywam się Ewa Popielarz i pomagam zmieniać teksty na lepsze!” – znajduję ogłoszenie w internecie. Zwalniani z redakcji korektorzy szukają pracy tam, gdzie przywiązują jeszcze wagę do językowej poprawności publikowanych tekstów.

W portfolio Ewy Popielarz okładki książek, których robiła korektę. Błędy poprawia też w pismach prawnych i biznesowych.

– Czy każdy potrafi znaleźć literówkę? – pyta.

I odpowiada: – Oczywiście. A najlepiej to wychodzi małym dzieciom, które dopiero uczą się czytać – bo dokładnie literują każde słowo – uważa. Tyle że szukanie literówek i wstawianie przecinków w odpowiednich miejscach to nie są jedyne obowiązki korektorów i redaktorów.

Popielarz podaje przykład zdania: „Utalentowani ludzie przychodzą na świat z talentem”.

Kiedyś z tłumaczonego z angielskiego tekstu wkleiła do ChataGPT cały akapit z tym zdaniem i poprosiła o jego poprawienie.

– Znalazł powtórzenie – i tu miał rację – opisuje pracę ze sztuczną inteligencją, z której korzysta coraz więcej redakcji. – Powiedział też, że skróciłby „przychodzą na świat” do formy „rodzą się”. Z tym się nie zgadzam, bo kto powiedział, że krócej znaczy lepiej? Wiem za to, że to zdanie… w ogóle nie miało sensu w danym kontekście, bo jako redaktorka wchodzę głębiej w intencje autora. I rzeczywiście, oryginał brzmiał: „Talented people are not born talented”.

Ewa Popielarz przypomina, że wystarczy poczytać nieco więcej o interpunkcji, by się przekonać, że i ona nie jest taka prosta i mechaniczna.

– Powtórzenia to błędy stylistyczne, chyba że… zastosujemy je celowo. Ba, nawet błąd ortograficzny może nie wymagać poprawy, jeśli na przykład cytujemy nie do końca poprawny napis na murze – zwraca uwagę na językowe pułapki.

Dlatego uważa, że aby wyłapać wszystkie niuanse, zawiłości językowe, stylistyczne, gatunkowe, potrzebny jest człowiek, który będzie widział za tekstem coś więcej niż same literki.

– Dostrzeże kontekst, intencje autora, cel przekazu, grupę odbiorców, prawidła danego gatunku i dziesiątki innych okoliczności. A w razie czego będzie też otwarty na innowacyjne, niepowtarzalne rozwiązania. Maszyna sobie z tym nie poradzi – Ewa Popielarz mówi o wyższości analogowej korekty.

Niedowiarkom proponuje zabawę: – Wrzuć do ChataGPT dwa pierwsze akapity „Ogniem i mieczem” i poproś o ich zredagowanie. Przygotuj sobie wcześniej miskę popcornu i usiądź wygodnie, bo to będzie przednia rozrywka.

Przyjąłem wyzwanie; na potrzeby tego tekstu wrzuciłem pierwsze zdanie powieści:

„Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.

Poprosiłem o poprawienie błędów. Po chwili dostałem poprawioną wersję, aby – jak wyjaśnił ChatGPT – „tekst brzmiał płynniej”:

„Rok 1647 był dziwnym rokiem, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały klęski i nadzwyczajne zdarzenia”.

Pod poprawionym Sienkiewiczem było wyjaśnienie:

„Zmieniłem »był to« na »był« (by bardziej naturalnie brzmiało) oraz »jakoweś klęski« na »klęski« (bo »jakoweś« jest archaizmem, który w tym kontekście może wprowadzać niepotrzebny dystans)”.

Przetestowałem z ciekawości drugi akapit, o który Ewa Popielarz poleciła mi zapytać ChatGPT. Długi, pełno archaizmów, na przykład: „z wiosny szarańcza w niesłychanej ilości wyroiła się”, „ruń okryła stepy i rozłogi”, „odprawiano więc posty i dawano jałmużny”, „porządek przyrodzenia”.

Zamiast „z wiosny szarańcza…” sztuczna inteligencja proponuje: „na wiosnę szarańcza…”.

„Zwrot »na wiosnę« jest dziś bardziej naturalny niż »z wiosny«” – czytam komentarz.

Zamiast „ruń okryła stepy” proponuje: „ruń pokryła stepy”.

Komentarz: „»Pokryła« lepiej brzmi we współczesnym języku i zachowuje styl”.

„Odprawiano więc posty i dawano jałmużny” ChatGPT zamienił na „odprawiano więc posty i rozdawano jałmużny”.

Komentarz: „»Rozdawano« lepiej pasuje stylistycznie do słowa »jałmużna« niż »dawano«”.

A „porządek przyrodzenia” na „porządek przyrody”.

„»Przyrodzenie« dziś ma inne znaczenie – »przyroda« brzmi naturalniej”.

Popcornu nie lubię. Zabawę z poprawianego noblisty miałem.

DYKTANDO

„Rozmarzony, choć co nieco znużony polonista w kobaltowoniebieskim T-shircie z naręczem lilii, szałwii, młodych marchwi i cukinii, z wolna przedzierał się przez burzany i bażyny w kierunku Starej Łomży przy Szosie w kotlinie Narwi” – to początek Ogólnopolskiego Dyktanda sprzed roku.

Imprezę wymyśliła Krystyna Bochenek, dziennikarka radiowa z Katowic, senatorka, wicemarszałek Senatu. Znana była z perfekcji – także językowej.

Pierwsza edycja dyktanda odbyła się w 1987 roku w Katowicach. Do tej pory napisało je ponad pięćdziesiąt tysięcy Polaków. Teksty układają najwybitniejsi polscy językoznawcy. Ten, kto napisze bezbłędnie albo zrobi jak najmniej błędów, dostaje nagrodę i tytuł Mistrza Ortografii Polskiej.

Krystyna Bochenek zginęła tragicznie w katastrofie smoleńskiej w 2010 roku. Korekta w polskich mediach miała się wtedy jeszcze dobrze.

DOMICJAN, NIE DIOKLECJAN

– Ludzie boją się do mnie pisać listy, bo obawiają się, że odeślę im na czerwono poprawione błędy – śmieje się Dariusz Godoś. (Nie dziwię się im, sam dokładnie sprawdzam treść wysyłanego do niego maila, żeby się nie narazić na językowe wpadki).

Pracę korektora zaczynał na początku wolnej Polski. Poprawiał błędy dziennikarzom krakowskiej „Gazety Wyborczej” i „Tygodnika Powszechnego”. Od wielu lat robi korektę książek, którą mu zlecają różne wydawnictwa.

W 1994 roku wygrał dyktando wymyślone przez Krystynę Bochenek i otrzymał tytuł Mistrza Ortografii Polskiej. Został wtedy korektorem Nowego słownika ortograficznego PWN wraz z zasadami pisowni i interpunkcji.

Jak z rękawa sypie błędami, które znalazł w tekstach dziennikarzy i autorów książek.

I tak:

w albumie krajoznawczym wypadła litera „a” w słowie „piasków” i wyszło: „Pustynia Błędowska to obszar lotnych pisków”;

w artykule prasowym zamiast „słownik ortograficzny” stało „słonik”,

a w książce kucharskiej zamiast „5 gramów posiekanych migdałów” było w pierwotnej wersji „posikanych”.

– Na szczęście wszystkie pomyłki udało mi się wytropić – mówi.

Dumniejszy jest z błędów rzeczowych, które udaje mu się wyłapać, gdy szuka tych ortograficznych, interpunkcyjnych albo gramatycznych. Raz pracował nad książką historyczną ważnego profesora od starożytności. Autor pisał akurat o pierwszym wieku po Chrystusie, a tu pojawia się postać cesarza Dioklecjana.

Godosiowi coś nie pasowało. Wiedział co nieco o Dioklecjanie: że prześladował chrześcijan i kazał sobie zbudować pałac cesarski w Splicie nad samym Adriatykiem. Jednak władca kojarzył mu się z przełomem III i IV wieku. Sprawdził: okazało się, że profesor pomylił Dioklecjana z Domicjanem.

– Lubię wszystko sprawdzić – mówi. Na przykład gdy ktoś napisze: „12 września, piątek”, sprawdza, czy w danym roku 12 września wypadał akurat w piątek.

No i ma dobrą pamięć. W szkole miał zakładkę z pocztem królów polskich Matejki. Pod portretami były daty panowania władców. Większość pamięta do dziś. Wykorzystuje to w swojej pracy.

Najbardziej złoszczą go błędy interpunkcyjne. – Litery w słowie łatwo przestawić i wychodzi czasem zabawnie – mówi. – Ale zła interpunkcja wynika z braku logiki. Przecież podstawowa i bezwyjątkowa zasada mówi, że zdanie nadrzędne oddzielamy od podrzędnego przecinkiem – robi mi powtórkę z gramatyki.

Irytuje go więc, gdy autorzy w zdaniu: „Poszedłem na spacer, mimo że padał deszcz” stawiają błędnie przecinek przed „że”.

– Przecież „mimo że” to jedno wyrażenie – przypomina.

Albo gdy w zdaniu zaczynającym się od: „Wiem, że…” nie stawiają przecinka.

– Jakby nie wiedzieli, że „wiem” to też zdanie, choć tylko z orzeczeniem, i to zdanie nadrzędne.

Albo gdy w zdaniach współrzędnie złożonych z wtrąconym podrzędnym też zapominają o przecinku: „Spotkałem koleżankę, którą znałem ze studiów, i poszliśmy na kawę”.

– Bo boją się przecinka przed „i”. A kto powiedział, że przed „i” nie wolno postawić przecinka? Czasem trzeba! – nawet przez telefon słychać, że Godoś się irytuje.

Swoją pracę porównuje do pracy detektywa. – Detektyw tropi mordercę, a ja błędy – mówi obrazowo.

Po poprawieniu tekstu i odesłaniu do redakcji prosi o przysłanie PDF-a, żeby jeszcze sprawdzić, czy wszystkie jego poprawki zostały naniesione.

Raz nie dostał zwrotnego pedeefa i tekst poszedł z błędem, bo ktoś jego poprawki w redakcji nie naniósł. Błąd był ortograficzny: dotyczył zamiany „rz” na „ż”.

– Jestem spokojny dopiero wtedy, kiedy zobaczę czysty PDF – podsumowuje.

Już po rozmowie Dariusz Godoś przysyła mi skany błędów (językowych i rzeczowych), które znalazł w Słowniku wyrazów obcych i encyklopedii.

Przy nazwisku „sir Alec Guinness” (nie chodzi o wynalazcę irlandzkiego piwa, ale o angielskiego aktora) na końcu wypadło „s”.

„Polihymnia” poszło z „ch” i jest „Polichymnia”.

Przy haśle o francuskiej odmianie owiec („rambouillety”) zamiast „wyhodowano” jest „wychodowano”.

Przy haśle zaś „psalmodia” autora powstałej w czasach baroku „Psalmodii polskiej” – Wespazjana Kochowskiego – pomylono z żyjącym w renesansie Janem Kochanowskim. Przy czym inicjał imienia został właściwy dla Kochowskiego.

Starałem się uważać, a i tak po autoryzacji mój tekst był czerwony od błędów, które poprawił Dariusz Godoś.

***

To tylko fragment tekstu Stanisława Zasady. Pochodzi on z najnowszego numeru „Press”. Przeczytaj go w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Antoni Słodkowski, bracia Karnowscy, Szymon Hołownia i AI

Press

Stanisław Zasada

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.