Temat: na weekend

Dział: PRASA

Dodano: Styczeń 28, 2022

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

W górach, pod wodą, w powietrzu, na wodzie. Patenty na pracę z kamerą

Krzysztof Starnawskie chętnie opowiada, czym i w jaki sposób dokumentuje swoje podwodne wyprawy (fot. Archiwum Krzysztofa Starnawskiego)

O patenty na pracę z kamerą w warunkach ekstremalnych spytaliśmy twórców najlepszych filmów wyprawowych.

KRZYSZTOF STARNAWSKI

Do stu metrów głębokości robi zachwycające filmy artystyczne. W wypełnionych wodą jaskiniach rozstawia lampy, aby uzyskać lepsze efekty i pokazać niemal bajkowy podwodny świat. Gdy schodzi niżej i eksploruje nieznane głębiny, niedużą kamerą GoPro dokumentuje swoje kolejne rekordy i odkrycia.

Jest jednym z najlepszych na świecie nurków ekstremalnych, rekordzistą świata w nurkowaniu głębinowym, używając nie klasycznych butli z mieszankami oddechowymi, ale aparatu oddechowego o obiegu zamkniętym (rebreather), który – po licznych ekstremalnych próbach i ulepszeniach – sam zmodyfikował, konstruując podwójny rebreather. – Pozwala on nurkować bezpieczniej, głębiej i dłużej, nawet 16 godzin – wyjaśnia Krzysztof Starnawski (rocznik 1968). Dzięki temu m.in. zanurzył się w Morzu Czerwonym na 286 m, a dwa lata temu na 303 m w jeziorze Garda.

Czytaj też: Znamy zwycięzców pierwszej edycji Grand Mobile Photo. Zobaczcie najlepsze zdjęcia

Jego największą pasją jest eksploracja jaskiń wypełnionych wodą w wielu krajach świata. W głąb albańskiej jaskini Viroit zanurkował do 278 m. Odkrył, że najgłębszą na świecie jaskinią zalaną wodą jest Hranická Propast w Czechach – dotarł do 265 m, a za pomocą podwodnego robota zmierzył, że ma ona 404 m. Nurkując przez ćwierć wieku, spędził pod wodą tysiące godzin, pokonując kilkaset kilometrów zalanych jaskiń.

Chętnie opowiada, czym i w jaki sposób dokumentuje swoje podwodne wyprawy. – Nagrywam głównie aparatami fotograficznymi. Dziś mało kto filmuje pod wodą profesjonalnymi kamerami, bo nie do każdej z nich są robione podwodne obudowy. W wyborze aparatu ważnymi parametrami są: wielkość matrycy (te duże są w stanie dobrze oddać barwy, nawet przy słabym oświetleniu), jakość obiektywów oraz cena. Aparat musi być wyższej klasy, ale nie taki z górnej półki. Filmujący nurkowie mówią: sprzęt dzieli się na taki, który był już zalany, i taki, który prędzej czy później będzie zalany. Po co iść w koszty? – pyta retorycznie Starnawski i wyjaśnia, że kamery, aparaty i lampy, którymi posługuje się nurek, muszą znajdować się w specjalnej wodoodpornej obudowie, która – czy to z powodu zużycia, wysokiego ciśnienia czy nieostrożności – może jednak stracić szczelność. Pół biedy, gdy stanie się to w słodkiej wodzie, bo czasem uda się coś uratować, wysuszyć. Woda słona niszczy bezwzględnie. A z taką Starnawski styka się obecnie, szkoląc i trenując nurków w Meksyku oraz eksplorując jaskinie tego kraju. – Tam przez pierwsze 15 metrów woda jest słodka, ale niżej już tylko słona.

Press

fot. Archiwum Krzysztofa Starnawskiego

Do filmowania zalanych jaskiń używa aparatów Canon 5D Mark III i Olympus OM-D E-M 1 Mark II. Koniecznie z jasnymi, szerokokątnymi obiektywami – inaczej nie da się filmować w jaskini pełnej wody, która nigdy nie jest tak przejrzysta jak powietrze. Im woda jest mętniejsza, tym kadr musi być bliższy i węższy. Aparat czy kamerę najlepiej umieścić na skuterze podwodnym, którym porusza się nurek, albo filmować z ręki.

W jaskiniach jest ciemno, więc do ich eksploracji i filmowania niezbędne jest światło. – Oświetlamy je, używając lamp zintegrowanych z akumulatorami i w wodoszczelnej obudowie. Albo umieszczając je na kamerze na dwóch wysięgnikach (0,5–1,0 m), albo ustawiając lampy w innym miejscu niż kamera – instruuje Starnawski. Przy pierwszym sposobie zyskamy obraz względnie poprawny, ale bardzo płaski, pozbawiony głębi.

– Jeśli jednak chce się pokazać magię podwodnego świata jaskiń, to trzeba się potrudzić: przyczepić lampy do innych nurków, którzy nam pomagają, rozstawić na statywach. To skomplikowane i trudne technicznie, bo sprzęt jest drogi, ciężki, a rozstawianie wymaga sporego wysiłku. Napracuję się przy tym, ale potem widzę, że było warto – wyznaje nurek i filmowiec. Docenią to potem widzowie oglądający jego produkcje m.in. w serwisie internetowym Vimeo.

Im płycej kręci się filmy, tym jest łatwiej. – Ale gdy schodzę poniżej 100 metrów, to już kończę sesje zdjęciowe i używam umieszczonych na kasku bardziej odpornych na ciśnienie małych kamer sportowych z prostym oświetleniem. Pokazują one obraz taki, jaki widzi nurek – podkreśla Krzysztof Starnawski.

Wśród swoich podwodnych przygód ma m.in. wyprawę na biegun północny. Przez kilka godzin nurkował pod dryfującym polem lodowym. – To bardzo ciekawe doświadczenie, bo na wierzchu powierzchnia jest płaska, ale od spodu lód wygląda jak spiętrzone szczyty naszych Tatr, tylko odwrócone.

Czołowy polski nurek-filmowiec, zanim skupił się na eksploracji wypełnionych wodą jaskiń, żeglował, wspinał się, zjeżdżał na nartach, uprawiał taternictwo jaskiniowe, był paralotniarzem. Jest ratownikiem Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratowniczego.

– Zawsze marzyłem o tym, co pionierskie, odkrywcze. Jednak wszystko, co na powierzchni Ziemi, zostało już odkryte. A pod ziemią i pod wodą mam jeszcze w XXI wieku pole do popisu. I chcę pokazywać to innym – wyznaje. u

ROBERT KIBART

–Jacht nie jest łatwym obiektem do kręcenia filmu. Znajdujemy się na bardzo małej i niestabilnej powierzchni, która ciągle się rusza. Do tego dochodzą mocne wiatry, przelewające się przez pokład fale – opowiada Robert Kibart.

Od lat dokumentuje swoje morskie wyprawy w różne rejony świata. Jest pasjonatem żeglarstwa, jachtowym sternikiem morskim. – To moje filmowanie wzięło się stąd, że w rejsach jako jedyny miałem pojęcie o kręceniu filmów, bo jako technik pracowałem w studiu postprodukcyjnym. Miałem więc kontakt z doskonałymi reżyserami, operatorami, montażystami, pracowałem na prawdziwym materiale filmowym – wyjaśnia Kibart, rocznik 1972.

Press

fot. Hanna Nadzieja Leniec-Koper

Poznał uroki pływania po morzach ciepłych i niebezpieczeństwa gór lodowych na wodach arktycznych. Najważniejszym wydarzeniem w jego żeglarskiej i filmowej karierze był rejs jachtem „Katharsis II”, którym wraz z załogą kapitana Mariusza Kopera okrążył Antarktydę szlakiem wód przybrzeżnych, bijąc światowy rekord: pętlę wokół kontynentu pokonali w 72 dni, 5 godzin, 33 minuty i 44 sekundy, żeglując non stop i płynąc na południe od 62. stopnia szerokości geograficznej południowej. Od startu 23 grudnia 2017 roku do przecięcia własnego śladu rysującego pętlę wokół Antarktydy, jacht pokonał 12 700 mil morskich, w tym 10 400 mil po przybrzeżnych wodach kontynentu.

Czytaj też: Ordo Iuris składa doniesienie na Onet. Zdjęcia dzieci migrantów "poniżające"

Z tego rejsu wpisanego do Księgi rekordów Guinnessa powstał film „Around The Ice”, którego reżyserem i głównym operatorem był Robert Kibart, będąc zarazem członkiem załogi, wykonując wszystkie żeglarskie obowiązki.

Zależało mu, aby jak najwierniej i ciekawie udokumentować rejs, czego nie dałby rady zrobić jeden operator, bo musiałby przez 24 godziny na dobę być w pogotowiu. Do tego trzeba jeszcze wykonywać wszystkie codzienne czynności żeglarskie, często w ekstremalnych warunkach. – W zdjęciach wspomagała mnie Hanna Leniec, ale każdy z załogi miał jakieś urządzenie rejestrujące obraz. Zachęciłem ich i zadbałem, aby robili to jak najbardziej filmowo, szukali ciekawych kadrów. Mówiłem, że nawet jedno przypadkowe ujęcie może być bezcenne, bo pokaże coś niesamowitego i wzbogaci film. A przede wszystkim ustawiłem ich aparaty, aby pracowały w tym samym formacie (HD 25 klatek na sekundę, czyli fachowo 1080p25), by można było ich materiał włączyć do filmu – mówi Robert Kibart. Tym sposobem rejs pokazany jest w filmie głównie oczami załogi, która ponad trzy miesiące nie schodziła z pokładu na ląd.

Jak tłumaczy Kibart, w tego typu wyprawach operator kamery znajdujący się na pokładzie ma ograniczony punkt widzenia i nie jest w stanie nakręcić z zewnątrz jachtu w całej okazałości; do tego potrzebny jest dron, śmigłowiec lub inny jacht towarzyszący. Dlatego do filmu „Around The Ice” weszły też zdjęcia, które wykonał operator Piotr Kaja z Media Partners – sfilmował on start „Katharsis II” w Kapsztadzie oraz metę w Hobart na Tasmanii. Ujęcia te wzbogaciły filmową relację.

– Silny wiatr, doskwierające zimno, wilgoć i potężne sztormowe fale to główne czynniki, które mocno utrudniają filmowanie na wodach arktycznych – tak Kibart opisuje warunki, w jakich powstawał film. Gdy morze było mocno wzburzone, operator musiał być przypięty do zamocowanej wzdłuż pokładu liny ratunkowej i mocno trzymać kamerę. Podczas rejsu baterie do kamery wyczerpywały się cztery–pięć razy szybciej niż w warunkach pokojowych. – Trzeba więc było mieć ze sobą odpowiednią ich liczbę i ciągle podładowywać – wyjaśnia. Przygotowując się do rejsu, operator musi dobrze przemyśleć, jaki sprzęt będzie niezbędny. Na tę wyprawę zabrali m.in. reporterską kamerę Sony oraz kamerki sportowe GoPro.

Filmujący na morzu szybko mogą się przekonać, jak słona woda jest szkodliwa dla optyki i elektroniki ich kamer. W sztormowej pogodzie niezbędne jest włożenie kamery do obudowy wodoszczelnej. – Ale jeśli taka kamera dłużej popracuje, wewnątrz obudowy pojawia się para wodna. Próbujemy się jej pozbyć, wkładając do środka malutkie pochłaniacze wilgoci – tłumaczy Robert Kibart. Nie tak łatwo wymienić też rozładowaną baterię. Nie można tego zrobić na zewnątrz, trzeba zejść pod pokład, gdzie nie ma obawy, że woda może uszkodzić kamerę.

Mimo starań, planowania i czujności operatorowi nie zawsze dopisuje szczęście. – Miałem wachtę na pokładzie i nie wziąłem ze sobą kamery, bo nie liczyłem, że zdarzy się coś niesamowitego. Nagle widzę, że nie dalej jak sto metrów od burty wyskoczył pionowo w górę wieloryb. Po chwili znów zobaczyłem go w całej okazałości, już bliżej jachtu. Zbiegam natychmiast pod pokład, wkładam do obudowy kamerę, a to zajmuje trochę czasu. Wracam – po wielorybie ani śladu. Mam go wciąż przed oczami. Ale tylko ja, bo widzowie filmu tego nie zobaczyli. u

DARIUSZ ZAŁUSKI

Gdy pytam go, jak nagrywa się film wysoko w Himalajach, odpowiada rzeczowo: – Wiadomo, że jak warunki są tam bardzo trudne, to i filmowanie takie jest, zwłaszcza zimą.

A co się dzieje, gdy warunki stają się ekstremalnie trudne?

– Wtedy się nie filmuje, tylko walczy o życie – odpowiada Dariusz Załuski.

Wie, co mówi, jest wybitnym himalaistą, zdobył pięć ośmiotysięczników, w tym K2 oraz dwukrotnie Gaszerbrum II i Mount Everest. Ale ma na koncie także kilkanaście nagradzanych filmów dokumentujących wyprawy górskie, których bohaterami jest wielu czołowych polskich i zagranicznych himalaistów.

Press

fot. Archiwum Dariusza Załuskiego

Skończył inżynierię materiałową na Politechnice Warszawskiej, ale nie poświęcił się tej profesji. Jego pasją są góry. Został przewodnikiem górskim, w wieku 22 lat zaczął się wspinać. Na wyprawy zabierał prostą amatorską kamerę. – Przełomem okazał się dla mnie rok 1997, gdy uczestniczyłem w narodowej wyprawie na Nanga Parbat. Miałem ze sobą kamerę Sony MiniDv, prostokątną, poręczną, mogłem ją schować do dużej kieszeni na piersi. Koledzy mieli profesjonalną kamerę 16 mm na taśmę. Ale ta kamera zamarzła i okazało się, że niewiele udało im się nagrać z naszej wspinaczki, więc mój materiał filmowy wszedł do przygotowywanego filmu telewizyjnego. A ja się przekonałem, że to, co robię, może być porządnym filmowaniem – opowiada Dariusz Załuski (rocznik 1959). Swoje filmy kręcił przy okazji zdobywania kolejnych himalajskich szczytów, sam montował. Nie miał ekipy ani tragarzy dźwigających statywy. Dopiero w drugiej fazie filmowej kariery mógł liczyć na zlecenia i budżet na postprodukcję.

Dariusz Załuski wyjaśnia, że pojawienie się kamer cyfrowych i nagrywanie na kartach niebywale usprawniło robienie zdjęć filmowych w wysokich górach. Coraz częściej kręci się poręcznymi cyfrowymi aparatami fotograficznymi. Wcześniej mechanizmy kamer na taśmę zawodziły pod wpływem mrozu, kamery się blokowały albo nagrywały w zwolnionym tempie, nieraz trzeba było je delikatne ogrzewać nad palnikiem. – Teraz mamy raczej problem, że urosła nam konkurencja, bo już wszyscy filmują – śmieje się himalaista i filmowiec.

Czytaj też: SDP w obronie Andrzeja Grygiela, który stracił pracę w PAP

Ale wciąż, nawet przy nowoczesnej technice, trzeba dbać, aby baterie kamer cyfrowych się nie rozładowały. – Ja na wyprawy zamawiam sobie kurtkę lub kombinezon, które mają na piersi odpowiednią kieszeń na niedużą kamerę, żeby mogła schować się pod puchem. I kieszeń ma mieć osobny zamek, bo ten główny od kurtki często jest oblodzony, trudny do otwarcia – wyjaśnia.

Podczas górskich wypraw używa też poręcznych paneli fotowoltaicznych do ładowania baterii, na rynku pojawia się ich wiele o coraz lepszych parametrach.

Przyznaje, że przydają się małe kamerki sportowe, które potrafią dawać obraz o dobrej rozdzielczości. – Jednak nie powinno się ich umieszczać na kasku. Bo głowa lata, więc obraz średni, a i baterie na mrozie szybciej się wyładowują. Lepiej kamerkę schować do kieszeni, by tam siedziała we względnym cieple, a wyjmować, gdy chce się coś ciekawego sfilmować. I wtedy kręcić z ręki – zachęca Dariusz Załuski. Takich rad udzielił grupie wybitnych wspinaczy podczas zimowej wyprawy na K2 na przełomie 2017/2018 roku oraz spektakularnej akcji ratunkowej na Nanga Parbat. Jego koledzy himalaiści zabrali ze sobą sportowe kamerki, kręcąc chwile z tej wyprawy, które uznawali za ważne, także żarty i napięcia. Jedenastu z nich, obok Dariusza Załuskiego, widnieje w napisach powstałego wtedy filmu „Ostatnia góra”. – Pokazaliśmy tam naturalne reakcje uczestników widziane przez kolegów, bez zbędnego komentarza. Bez robienia setek, których zawsze unikam w górach. Choć łatwe do nagrania, są one sztuczne, bo ludzie, stojąc przed kamerą, czują się bardziej aktorami i zastanawiają się, co wypada powiedzieć – tłumaczy Dariusz Załuski. Podczas tej wyprawy był nie tylko operatorem, ale także reżyserem, współscenarzystą i producentem wykonawczym.

Zdarza się, że wspinacze-filmowcy w emocjach przesuwają granice niemożności, zafascynowani widokiem czy akcją zapominają o swoim bezpieczeństwie. Gdy w 2003 roku Załuski wspinał się na K2, zdjął rękawiczki, by precyzyjniej filmować. – Nagle widzę, że mam czarne, odmrożone palce, dopiero po miesiącu mi to zeszło – wspomina. Później, nauczony doświadczeniem, gdy na 5500 m n.p.m. używał drona, sterował nim ukryty w namiocie, aby nie odczuć skutków temperatury minus 25 stopni.

***

To tylko fragment tekstu. Pochodzi on z najnowszego numeru Press. Przeczytaj go w całości w magazynie.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy „Press”: Wolność Poczobuta bez ceny, Durczoka obraz prawdziwy, Trzódka się zgadza

Press

Jerzy Sadecki

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.