Dział: PRASA

Dodano: Sierpień 13, 2021

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Kiedyś wróci tu życie

Portret Natalli, jego autorką jest @vera.bei

9 sierpnia do sprzedaży trafił zbiór reportaży "Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki". Dochód z jego sprzedaży trafi do Informacyjnego Biura Białoruś w Fokusie, które przeznaczy pieniądze na pomoc represjonowanym dziennikarzom. Na Press.pl publikujemy fragment rozdziału "Kiedyś wróci tu życie" Anny Hałas-Michalskiej i Grzegorza Sajóra.

Natalla Radzina wieczorem dostała telefon. Jeden z przyjaciół zadzwonił z informacją, że znaleziono Aleha [Biabenina – przyp. red.] martwego. Rozpłakała się. Nie mogła w to uwierzyć. Wiedziała, że zaginął i że nie mogli go znaleźć. Ale takiej wiadomości się nie spodziewała. Rozmawiamy w redakcji portalu Charter97.org, która mieści się w jednej z warszawskich kamienic. Na drzwiach nie ma szyldu. Dla bezpieczeństwa. Dzień naszego spotkania okazuje się symboliczny. Jest 14 czerwca.

– Właśnie dziś Aleh ma urodziny, skończyłby czterdzieści siedem lat – mówi wzruszona. – Byłam na jego pogrzebie, widziałam grób. Mimo to cały czas czuję, że on tylko gdzieś wyjechał. Często widzę ludzi bardzo podobnych do niego. Nawet tu, w Warszawie – dodaje.

Aleh był nie tylko kolegą z pracy, ale też przyjacielem. To on wprowadził Natallę do zawodu, był jej pierwszym redaktorem naczelnym. W samobójstwo nigdy nie uwierzyła. Jak mówi, za dobrze go znała. Jest przekonana, że było to polityczne zabójstwo albo stała za tym gigantyczna presja i szantaż. Chodziło o zastraszenie – ich portalu, wszystkich niezależnych dziennikarzy. I politycznych konkurentów, bo Biabienin blisko współpracował z opozycyjnym kandydatem na prezydenta Andrejem Sannikauem.

– Śmierć Aleha nie wzbudziła we mnie strachu – wspomina Radzina. – Był ogromny ból, ale też przekonanie, że trzeba pracować dalej. Za trzy miesiące miały być wybory. Wiedziałam, że nie możemy się zatrzymać, zastanawiać, dać się zastraszyć… Musimy iść do przodu. Byliśmy to winni Alehowi – przekonuje.

[…]

Teraz reżim jest jeszcze bardziej brutalny niż przed dekadą. Radzina pamięta, jak mówiła wtedy znajomym dziennikarzom, że przemoc będzie się nasilać.

– Wcale się nie cieszę, że miałam rację. Już wtedy w 2010, 2011 roku było bardzo ciężko. Pobicie, więzienie, ucieczka z Białorusi. Trauma. Musiałam pójść do psychologa, żeby móc żyć. Żeby poradzić sobie z tym wszystkim. Do dziś, gdy otwieram drzwi, to się boję. Że ktoś zbiegnie z góry i znów uderzy – opowiada.

Zatrzymali ją kilka godzin po zakończonych wyborach prezydenckich w 2010 roku. Była noc z 19 na 20 grudnia. Mińsk. Zimno.

– Mężczyzn bili od razu. Przemoc wobec kobiet była inna – mówi.

Jest spokojna, choć widać, że każde wspomnienie jest okupione ogromnymi emocjami. W więzieniu nauczyła się modlić.

– W nocy, podczas przesłuchań, modliłam się o siłę – wcześniej też się modliłam, ale nie tak często. O wolności wtedy nie myślałam. Najtrudniejsza w więzieniu jest nadzieja. Gdy masz nadzieję, to możesz dać się złamać. Lepiej przygotować się na najgorsze.

Nadzieję miała przez pierwsze dziesięć dni. Potem starała się już tylko zachować resztki siły. Cela była trzyosobowa. Tylko ona była polityczna. Pozostałe kobiety siedziały za przestępstwa gospodarcze. Pełna izolacja. Nie było gazet, listów, telewizji. Nie było kontaktu z adwokatem.

– Zabraniali siedzieć. Kazali leżeć. W celi nie było toalety. Raz na cztery, pięć godzin można było iść do WC. Przestałam pić wodę, żeby nie musieć często oddawać moczu. Od dwudziestej drugiej do szóstej rano w ogóle nie pozwalali wychodzić z celi. Ciało bolało od trzymania moczu.

Spała na podłodze. Wyrywana ze snu, trafiała na nocne przesłuchania.

– Szantażowali. Domagali się, żebym sypała. Grozili, że nie będę mieć dzieci albo że coś stanie się z mamą. – Nie potrafi ukryć emocji.

[…]

Nie ma wątpliwości, że wyszła na wolność, bo Alaksandr Łukaszenka przestraszył się sankcji gospodarczych, które mogłyby zostać nałożone, gdyby nie zwolnił więźniów politycznych.

[…]

Radzina wyszła z aresztu bez paszportu, który został skonfiskowany, za to z zakazem opuszczania miejsca zamieszkania. Udało jej się wyjechać do Moskwy, bo na granicy białorusko-rosyjskiej nie ma kontroli. Po czteromiesięcznym ukrywaniu się poprosiła przedstawicielstwo ONZ do spraw uchodźców o pomoc i po wyrobieniu dokumentów wyjechała do Holandii. Potem była Litwa, a od 2012 roku Polska.

[…]

Natalla skończyła czterdzieści dwa lata. Nie założyła rodziny, nie ma dzieci. Mówi, że na Białorusi nie było na to czasu.

– Wtedy byłam nastawiona na walkę, taki był czas. W Polsce żyłam ze świadomością, że w każdej chwili mogę wyjechać. Nigdy nie miałam normalnego, ustabilizowanego życia – mówi spokojnie, choć widać w tym dużo emocji.

Po dłuższej chwili ciszy dodaje:

– Trudno jest komuś zaufać…

– Żałujesz, że tak się stało?

– Nie żałuję. Wierzę w los. Stało się, jak się stało. Koniec końców myślę, że zawsze będę mogła adoptować dziecko. Niestety w Polsce przeszkodą jest to, że jestem cudzoziemką, i ze względów formalnych nie mogę tego zrobić. Może uda się, kiedy wrócę na Białoruś.

Chce wrócić tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Tęskni za rodzicami. Babci i dziadka już nie spotka – zmarli, gdy była na emigracji. Wiele razy myślała o powrocie. Było jej ciężko, zwłaszcza wtedy, gdy patrzyła z Warszawy na masowe protesty przetaczające się przez ulice Mińska po ostatnich wyborach.

– Myślałam, że może byłoby mi łatwiej, gdybym była tam z ludźmi. Z drugiej strony to byłoby nieracjonalne. Wiem, że jako dziennikarka w Polsce mogę zrobić dla Białorusi dużo więcej. Tam od razu mogliby mnie zamknąć.

Noblistka Swiatłana Aleksijewicz powiedziała jej wtedy: „Możesz wrócić, ale pamiętaj, że mogą zrobić wszystko. Mogą upozorować twój wypadek. Możesz trafić do więzienia”. Natalla wie, że gdy wróci, pójdzie na spacer po Mińsku. Ulicami, którymi kiedyś codziennie chodziła.

– Pójdę przed gmach uniwersytetu. Odwiedzę wszystkie miejsca, w które chodziłam, gdy jeszcze studiowałam. Będę się spotykać z ludźmi, których dawno nie widziałam. To będzie dużo spotkań i wiele osób.

Części jej ulubionych miejsc już nie ma. Wielu pewnie nie pozna. Przez dziesięć lat dużo się w Mińsku zmieniło.

– Nie ma już tamtych kawiarni i dawnych redakcji. Wszystko pozamykali. Tylko parki pozostały te same. Mińsk jest dziś miastem opuszczonym. Ale myślę, że kiedyś wróci tam życie. Już niedługo.

Fragment rozdziału „Kiedyś wróci tu życie” Anny Hałas-Michalskiej i Grzegorza Sajóra z książki „Partyzanci. Dziennikarze na celowniku Łukaszenki”.

Grzegorz Sajór, Anna Hałas-Michalska

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.