Wydanie: PRESS 11/2009

Prawo dowolności

Dysputy, które prowadziłeś w redakcji na temat wolności słowa czy działania w imię dobra publicznego, przestają mieć znaczenie, gdy stoisz na sali sądowej. Wtedy jest tylko sędzia, który wyznacza ci granice wolności słowa i decyduje, czy złamałeś prawo. Pozywający i ich świadkowie będą kłamali i wypierali się wszystkiego. Na koniec możesz od sędziego usłyszeć, że on nie ma wątpliwości, iż działałeś z premedytacją, chociaż ty tylko wykonywałeś swój zawód najlepiej jak potrafiłeś – tak dziennikarz, który ma już na koncie wyrok, opisuje to, na co powinni się przygotować jego koledzy, gdy będą sądzeni o naruszenie czyichś dóbr osobistych.
Oczywiście są dziennikarze, którzy z takiej potyczki z sądem wychodzą zwycięsko, lecz i oni często po takim procesie mają niesmak, gdyż pod wieloma pytaniami na sali sądowej, na które musieli odpowiadać, kryły się zarzuty o przekroczenie granic wolności słowa.
Bo wolność słowa kojarzy się dziś przede wszystkim z ochroną prywatności. Spory na temat ideologii, poglądów i obyczajów przeniosły się na ulicę, a do sądów wlały się spory o znaczenie dóbr osobistych. Kiedy zaś obie sprawy nałożą się na siebie, powstaje takie zamieszanie, jakie wywołał głośny wyrok Sądu Okręgowego w Katowicach w tzw. sprawie Alicji Tysiąc.
Kobieta, która obawiała się, że ciąża może spowodować u niej utratę wzroku, wygrała proces przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu – bo starała się o dokonanie aborcji, jednak lekarze w Polsce odmówili i dziecko urodziła. Trybunał stwierdził, że polskie prawo nie zagwarantowało jej możliwości odwołania się od decyzji lekarzy i przyznał jej 25 tys. euro odszkodowania. Potem Tysiąc pozwała tygodnik „Gość Niedzielny” i jego wydawcę, archidiecezję katowicką, gdyż „Gość”, komentując wyrok w Strasburgu, napisał m.in.: „Mama otrzymuje nagrodę za to, że bardzo chciała zabić swoje dziecko, ale jej nie pozwolono”. Kobieta poczuła się tym urażona, a sąd we wrześniu br. przyznał jej rację, nakazując „Gościowi” i wydawcy przeproszenie Alicji Tysiąc oraz wypłacenie jej 30 tys. zł zadośćuczynienia.
„Wolność prasy jest fundamentem państwa, ale ochrona prawna przysługuje także jednostce” – argumentowała w ustnym uzasadnieniu wyroku sędzia Ewa Solecka. Ponadto tłumaczyła, że aborcję można nazywać morderstwem, ale tylko w sensie ogólnym, natomiast nie można wskazywać, że konkretna osoba, która dokonała aborcji, jest mordercą.
Sęk w tym, że Alicja Tysiąc aborcji nie dokonała. Naczelny „Gościa” ks. Marek Gancarczyk użył sformułowania „zabić dziecko” w komentarzu piętnującym wyrok Trybunału w Strasburgu – ale nie napisał, że wyrok ten odnosił się do niedoskonałych praw pacjenta w Polsce. Sąd skorzystał jednak z jego sformułowania, a ponadto zwracał uwagę, że to, czy aborcja jest zabójstwem, czy nie, jest zupełnie inną kwestią. Media w te zawiłości się nie wdawały, im wystarczyło użycie słów kluczy: zabójstwo, aborcja, wolność słowa – i lawina ruszyła.

 

Argumenty do rąk
Ustne uzasadnienie wyroku katowickiego sądu pomieszało problem wolności słowa z ochroną prywatności i pisaniem kłamstw. Dlatego tak łatwo było zwolennikom „Gościa Niedzielnego” oburzać się nań, a przeciwnikom go bronić – każdy dostał jakieś argumenty do ręki. Prawicowi publicyści nazwali wyrok wręcz zamachem na wolność słowa. „To istotny krok w kierunku ograniczenia wolności słowa w Polsce” – grzmiał w „Rzeczpospolitej” Bronisław Wildstein. A jego redakcyjny kolega Rafał Ziemkiewicz w portalu Interia.pl pisał: „Jak pani sędzi, dorosłej osobie, w dodatku na urzędzie, nie wstyd było publicznie wygadywać podobnych bzdur?”.
Zamachu na wolność słowa w tym wyroku nie widział natomiast Piotr Pacewicz, zastępca redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”, który ripostował: „»Gość Niedzielny« kłamliwie przedstawił fakty i poniósł karę. Wolność słowa nie obejmuje bowiem kłamstwa, choćby cel był szlachetny”.
Słabością uzasadnienia wyroku jest bowiem to, że sędzia Solecka odwołała się do hasła wolności słowa, zamiast stwierdzić po prostu, że „Gość Niedzielny” napisał nieprawdę. Bo Alicja Tysiąc nie dostała odszkodowania za to, że – jak pisał „Gość Niedzielny” – „nie mogła zabić swojego dziecka”. Tylko za to, że nie miała w Polsce instancji, do której mogłaby się odwołać.
Tymczasem w uzasadnieniu sędzi Soleckiej ta okoliczność zeszła na drugi plan. „W każdej sprawie o naruszenie dóbr osobistych w publikacji prasowej dochodzi do konfliktu pomiędzy dwoma dobrami chronionymi przez prawo. Pierwszym jest wolność, która jest jednym z fundamentów demokratycznego państwa i na jego straży stoją między innymi sądy powszechne. Równocześnie jednak ochrona prawna przysługuje także jednostce, obywatelowi, którego dobra, takie jak: cześć, godność, dobre imię, zostały naruszone przez konkretną publikację prasową” – stwierdziła sędzia.
Na to odezwali się polscy biskupi, którzy w oświadczeniu napisali: „Traktujemy ten wyrok jako zamach na wolność słowa i na prawo Kościoła do moralnej oceny postaw ludzkich”. W ten sposób na już i tak zagmatwaną sprawę nałożył się stary spór o aborcję.
Zresztą sąd okręgowy sam też nie uniknął kolejnego błędu – z dalszej części uzasadnienia mogliśmy się dowiedzieć np., że nakazał zawarcie w przeprosinach wypowiedzi: „Archidiecezja katowicka, jako wydawca, i Marek Gancarczyk, jako redaktor naczelny tygodnika »Gość Niedzielny«, przepraszają panią Alicję Tysiąc za bezprawne porównanie pani Alicji Tysiąc do hitlerowskich zbrodniarzy odpowiedzialnych za zagładę Żydów w obozie Oświęcim-Brzezinka oraz za męczeństwo Żydów w gettach”. Tymczasem naczelny „Gościa” do zbrodniarzy z Auschwitz porównywał sędziów Trybunału w Strasburgu, a nie Alicję Tysiąc.
Skierowanie przez sąd dyskusji na boczne tory, na których dodatkowo pobłądził, dało tylko kolejne argumenty do ręki tym, którzy „Gościa Niedzielnego” bronili. „Ja także uważam, że robienie kasy na tym, że nie pozwolono komuś zabić własnego dziecka, jest obrzydliwe moralnie. I ja także uważam, że aborcja jest zamordowaniem człowieka, a ktoś, kto robi na tym kasę, niczym szczególnie istotnym nie różni się od nazistów” – pisał na Fronda.pl publicysta tygodnika „Wprost” Tomasz Terlikowski.

 

Przybijanie do krzyża
Gdyby pominąć powód, dla którego w ogóle ta dyskusja przelała się przez media – czyli problem aborcji i stanowisko Kościoła – zostaje analiza tego, co napisano i kogo dotyczyło oraz jak to się ma do wolności słowa.
Tomasz Lis, autor programu „Tomasz Lis na żywo” w TVP 2, podkreśla: – Wyrok w sprawie Alicji Tysiąc nie jest żadnym atakiem na wolność słowa. Bo wolność słowa nie ma nic wspólnego z wolnością pognębiania ludzi. Co więcej, ten wyrok jest całkowicie zbieżny z nauczaniem Jana Pawła II, który potrafił w ostrych słowach piętnować zło, w tym aborcję, ale jednocześnie z miłością odnosił się do każdego człowieka, w tym tego, który chciał go pozbawić życia, a już nigdy, żadnym słowem, nie naruszył godności jakiegokolwiek człowieka.
Ksiądz Adam Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, wskazuje, że dziennikarz, który pisze o kimś ostro, powinien zdawać sobie sprawę z tego, że jeśli naruszy czyjeś prawa, to musi się liczyć z konsekwencjami. – Piszę, ale wiem, że będę za to odpowiadał. Ksiądz Marek Gancarczyk mógł o Alicji Tysiąc napisać inaczej. Musiał wiedzieć, że jeśli napisze tak, jak to zrobił, będzie reakcja – stwierdza ks. Boniecki.
Sam ks. Gancarczyk nie uważa, by przesadził w komentarzu. – Dziś napisałbym to samo – mówi. Uważa, że zasadne jest twierdzenie, iż Alicja Tysiąc otrzymała pieniądze za to, że nie pozwolono jej zabić własnego dziecka. – Trzech lekarzy nie wydało takiej zgody, a ona nadal starała się o zmianę decyzji, więc uprawnione jest stwierdzenie, że usilnie podejmowała próby zabicia dziecka, a Trybunał przyznał jej za to odszkodowanie – utrzymuje ks. Gancarczyk.
Cytuję mu więc dwa zdania: 1) Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego” sączy publicznie nienawiść wobec wszystkich, którzy są za prawem do aborcji i najchętniej by ich poprzybijał do krzyży, 2) Redaktor naczelny „Gościa Niedzielnego” w swoich tekstach otwarcie krytykuje tych, którzy opowiadają się za prawem do aborcji. Pytam, czy widzi w nich różnicę.
– Zdania te różnią się ładunkiem emocjonalnym – odpowiada. Ale uważa, że miał prawo do używania takiego języka w swoim tekście. – Użyłem sformułowania „zabicie dziecka”, a nie „aborcja”, bo „aborcja” to jest eufemizm, który ma przykryć rzeczywistość. Zwrot „zabicie dziecka” nie jest nacechowany negatywnie, tylko jest bliższy rzeczywistości – wyjaśnia. Dodaje, że on nie poszedłby do sądu, gdyby ktoś napisał o nim drugie z cytowanych zdań. – Przeczytałem już sporo podobnych wypowiedzi na swój temat – stwierdza.
No właśnie, podobnych.

 

Zabójca w sensie ogólnym
Alicja Tysiąc nie jest zabójczynią, nie doszło do żadnego zabójstwa, a jednak katowicki sąd w jej kontekście używał tego słowa. To nic, że tłumaczył, dlaczego nie może zająć stanowiska w sporze, czy aborcja jest zabójstwem, czy nie, skoro sędzia Solecka oświadczyła m.in., że katolicy mogą nazywać aborcję zabójstwem, ale w sensie ogólnym, a nie w odniesieniu do konkretnej osoby, jak zrobił to tygodnik.
Takie tłumaczenie wielu dziennikarzom wydaje się prawdziwym ograniczaniem wolności słowa. – Brak w tym logiki. Jeśli złapiemy kogoś na tym, że coś ukradł, nie możemy powiedzieć, że złapaliśmy złodzieja? – pyta Paweł Lisicki, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”.
Weźmy tabloidy, które prawie co dzień piszą o prywatnych osobach: „zamordował matkę”, „pedofil”, „złodziej”, „potwór”. Gdyby przyjąć rozumowanie sędzi Soleckiej, każdy z tych tekstów przegrywa w sądzie, bo nadużywa wolności słowa.
Problem w tym, że – jak przyznają nieoficjalnie nawet prawnicy – pojęcie wolności słowa jest dla sędziów, a nawet adwokatów, coraz mniej oczywiste. Coraz częściej decydują ich przekonania i sympatie bądź antypatie do pokrzywdzonego. Aby to zauważyć, nie potrzeba wcale tak głośnego wyroku, jak w sprawie Alicji Tysiąc.
– To, do czego się przyzwyczailiśmy, czyli że w sądach wolność słowa jest święta i ważniejsza od praw jednostki, odchodzi w przeszłość. Nie tylko u nas, również w Europie Zachodniej. Coraz częściej mamy do czynienia z orzeczeniami, które wolność słowa lokują na równi z prawem jednostki do prywatności – zauważa Adam Bodnar, prawnik, sekretarz zarządu Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
– Gdy porównać, jak w sądach jeszcze dziesięć lat temu traktowano wolność słowa, a jak dziś, można się przerazić – dodaje Mariusz Ziomecki, który mimo że naczelnym „SE” przestał być w 2006 roku, do dziś musi się stawiać w sądach w sprawie tekstów, które powstały, kiedy kierował tabloidem.

 

Zrażeni do dziennikarzy
Powodem coraz surowszych wyroków przeciwko dziennikarzom – tłumaczonych często właśnie nadużyciem wolności słowa – może być to, że sędziowie po prostu dobrego zdania o pracy dziennikarzy nie mają.
– Gdy dziennikarka cytuje moją wypowiedź bez poinformowania mnie o tym, niezbyt ściśle oddając to, co jej mówiłem, to przed innymi prawnikami wychodzę na ignoranta. Wtedy sam zaczynam mieć wątpliwości. Różni ludzie zaczynają nas pytać, czy warto bronić dziennikarzy – mówi Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka.
Większość sędziów, także najbardziej znanych, z którymi się kontaktowaliśmy, odmówiła rozmowy. – Sędziowie przemawiają w formie wydawanych orzeczeń. Ogólnie nie mają też najwyższego mniemania o dziennikarzach, bo na co dzień czytają fatalne relacje, pomieszane z komentarzami, z rozpraw i wyroków. Dlatego, bojąc się przeinaczeń oraz negatywnego kontekstu, wolą z prasą nie rozmawiać – wyjaśnia mecenas Jerzy Naumann, adwokat, specjalista od prawa prasowego.
Barbara Piwnik, sędzia Sądu Okręgowego Warszawa-Praga, po nieprzychylnych dla niej artykułach w prasie też zraziła się do dziennikarzy. Uważa, że wolność słowa nie może stać nad dobrem jednostki. – U nas wszyscy pomylili wolność z dowolnością. Jak mogę myśleć o rzetelności dziennikarzy, gdy czytam o sobie „potwór w todze” albo gdy dzwoni do mnie dziennikarz i mówi: „Zobaczy pani, to jeszcze nie koniec” – opowiada sędzia Piwnik.
Kolegów z palestry broni Andrzej Zoll, były sędzia i prezes Trybunału Konstytucyjnego: – Sędziowie rozumieją, co to jest wolność słowa. To dziennikarze są przewrażliwieni. Nawet to rozumiem, gdyż są narażeni na nieprzyjemności w sądach. Jednak wartości wolności słowa i prawa do czci czy godności nie można hierarchizować. Pod uwagę powinno być brane kryterium prawdy. Bo wolność słowa łączy się z odpowiedzialnością.

 

Osobista wolność słowa
Zdaniem Adama Bodnara z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka na obniżenie wartości wolności słowa w świadomości sędziów wpłynęła tabloidyzacja mediów. – Tabloidy zarabiają przecież na naruszaniu prywatności – zauważa Bodnar. Często też na pisaniu nieprawdy, co powoduje, że tak istotną wartość, jaką jest wolność słowa, miesza się znowu w jednym tyglu ze zwykłym pisaniem bzdur. A to właśnie za sprawą tabloidów przybywa procesów o ochronę dóbr osobistych. Barbara Piwnik opowiada, że widzi czasami, jak sędziowie są zaaferowani celebrytami, którzy przychodzą na procesy, a to może mieć wpływ na wyrok. – Kiedy słyszę od sędziego, że jest pod wrażeniem, bo mu Boniek rękę podał, coś jest nie w porządku. Na dojrzałym człowieku nie powinno robić wrażenia, kogo widzi. Tymczasem gdy w sądzie zjawia się gwiazda, obserwuję, że niestety, na sędziach robi to wrażenie. A celebryci często sami prowokują różne sytuacje, bo wiedzą, że w sądzie mogą sporo wygrać – zauważa Piwnik.
Tymi celebrytami bywają też dziennikarze. Ci najostrzej opisywani przez media pozywają swoich kolegów właśnie w imię obrony prywatności, pozwani zaś bronią się w imię wolności słowa.
Tomasz i Hanna Lisowie wytoczyli proces „Super Expressowi” m.in. za to, że napisał, iż jeden z odcinków jego programu był nierzetelny oraz że opublikował ich zdjęcia ze spaceru oraz informację o ich ślubie w Rzymie. – Lis uznał, że to go naraża na straty, gdyż w swoim mniemaniu jest uważany właśnie za dziennikarza rzetelnego – wyjaśnia Sławomir Jastrzębowski, naczelny „SE”. Jak mówi, w pozwie jest także zarzut Hanny Lis, że w jednym z tekstów „SE” nazwał ją spikerką, a ona uważa się za dziennikarkę. Jego zdaniem Lisom chodzi głównie o pieniądze. – Państwo Lisowie domagają się 400 tysięcy złotych nie, jak to zwykle bywa, dla jakiejś organizacji, tylko dla siebie – argumentuje Jastrzębowski.
Sam Tomasz Lis zapewnia, że wolność słowa uważa za wartość kluczową dla demokracji. – Ale nie jest i nie może być wartością nadrzędną, tym bardziej gdy jest przykrywką dla naruszania godności ludzi i kłamstw – oburza się. Jego zdaniem wolność słowa powinna się kończyć tam, gdzie zaczyna się godność i cześć człowieka. Podobnie uważa Jacek Żakowski z „Polityki”: – Wolność słowa nie zwalnia od odpowiedzialności. To nie jest wolność brzydkiego słowa.
Paweł Lisicki z „Rz” stwierdza natomiast, że wolność słowa kończy się, gdy jakaś wypowiedź grozi posunięciem się do przemocy. – Nie ze wszystkim trzeba od razu iść do sądu – mówi Lisicki.
Skoro więc sami dziennikarze mają różne poglądy na granice wolności słowa, mądre wyroki sędziów odnoszące się do sedna sprawy byłyby czymś bezcennym. Trudno będzie jednak to dostrzec Temidzie.

Mariusz  Kowalczyk
 

 

Aby przeczytać cały artykuł:

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.