Chleb Mariana Turskiego. Sylwetka wybitnego dziennikarza „Polityki”

– To był mój najszczęśliwszy dzień – będzie potem mówił o dniu, gdy w bydlęcym wagonie przywieziono go do obozu śmierci w Auschwitz (fot. Leszek Szymański/PAP)
Przez dwadzieścia lat po ocaleniu wypierał Auschwitz. – Może stchórzyłem – odpowiadał, gdy wypominano mu Peerel.
Nie pozwalał wyrzucać chleba. Nawet spleśniałego.
– Zeskrobywał pokrytą pleśnią warstwę i zjadał – wspomina córka Mariana Turskiego.
– Powiedział, że mnie bardzo lubi i ma dla mnie chleb. Dał mi kromkę dobrego razowca – dodaje koleżanka z redakcji. – Znałam jego biografię i wiedziałam, co to oznacza.
Marian Turski – były więzień Auschwitz, redaktor „Polityki”, współtwórca Historii Muzeum Żydów Polskich Polin – umarł 18 lutego. Miał 98 lat.
PRZYKAZANIE JEDENASTE
Pięć lat wcześniej. W Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu trwają obchody 75. rocznicy wyzwolenia byłego nazistowskiego obozu zagłady.
Przybyli prezydenci Polski, Izraela, Austrii, jest pełno dyplomatów. Jednak najważniejszymi gośćmi są byli więźniowie – przyjechało ich dwustu z różnych krajów. Czworo przemawia.
Do mikrofonu podchodzi Marian Turski. W sali wypatruje bliską sobie osobę. Mówi, jakby się zwracał do niej: – Auschwitz nie spadł nagle z nieba. Auschwitz tupał, dreptał małymi kroczkami, zbliżał się, aż stało się to, co stało się tutaj.
Przypomina, jak Holokaust „niewinnie” rodził się w latach trzydziestych w Trzeciej Rzeszy. A to ktoś na ławkach w berlińskim parku napisał: „Żydom nie wolno siadać”, a to na pływalni pojawił się napis: „Żydom wstęp zabroniony”, Żydów wyrzucono ze związków śpiewaczych, a chleb mogli kupować dopiero od piątej po południu.
Po tych przykładach Marian Turski stuknął w pulpit. – Zaczynamy się oswajać z myślą, że można kogoś wykluczyć. Że można kogoś stygmatyzować. Że można kogoś wyalienować – wyliczał.
W Polsce rządzi PiS, łamana jest konstytucja, władza podporządkowała sobie publiczne media, szczuje na mniejszości seksualne. Jednak przestrogi Turskiego mają znaczenie uniwersalne: w całym zachodnim świecie zaczęła odżywać ksenofobia.
– Mój przyjaciel wymyślił jedenaste przykazanie: nie bądź obojętny – kontynuował Turski. – Nie bądźcie obojętni, kiedy jakakolwiek mniejszość jest dyskryminowana. Nie bądźcie obojętni, bo nawet nie obejrzycie się, jak na was, czy na waszych potomków, nagle jakieś Auschwitz spadnie z nieba – ostrzegał.
Przyjaciel, o którym wspomniał, nazywał się Roman Kent. Chodzili do jednej klasy, mieszkali w łódzkim getcie, obaj przeżyli Auschwitz.
Zdanie: „Nie bądź obojętny” cytowały media na całym świecie. Przestrogę Turskiego nazwano „jedenastym przykazaniem”. Ludzie w pisowskiej Polsce wychodzili demonstrować z transparentami: „Jedenaste przykazanie. Nie bądź obojętny”.
Nazwisko Turskiego zgłoszono do Pokojowej Nagrody Nobla. Fundacja Grand Press przyznała mu Medal Wolności Słowa.
To Marian Turski publiczny.
BEZ PARTYTURY
– Macie do czynienia z totalnym analfabetą – przedstawia się muzykom. Cały na kremowo, stoi przy dyrygenckim pulpicie.
To nie pomyłka. Na dziewięćdziesiąte urodziny spełnia wreszcie swoje wielkie marzenie: kieruje orkiestrą symfoniczną.
Dawno temu, kiedy był naczelnym „Sztandaru Młodych”, wymyślił dla czytelników zabawę: przyślijcie swoje życzenia, a redakcja postara się je spełnić. Liczył na to, że może ktoś będzie chciał podyrygować orkiestrą, a przy okazji może i on spróbuje. Czyta życzenia: ktoś chce polecieć samolotem, ktoś jeszcze co innego. Dyrygentem nikt nie chciał być.
Sześćdziesiąt lat chodził z tym marzeniem. Aż redakcja „Polityki” postanowiła je spełnić: podczas benefisu stanął przy dyrygenckim pulpicie. Przed nim muzycy Sinfonia Varsovia.
– To jest wielkie ryzyko z jej strony – zwraca się do dyrygentki Ewy Strusińskiej. – Bo jeśli się okaże, że orkiestra gra z takim osłem, to znaczy, że maestro nie jest potrzebny.
Wybrał uwerturę „Egmont” – Beethoven skomponował ją na zamówienie Goethego do jego tragedii. Znawcy twierdzą, że to trudny utwór: często jest wykonywany na konkursach dyrygenckich, bo świetnie sprawdza warsztat dyrygenta.
– Zamykamy, bo to nam nic nie daje – Turski zamaszyście odsuwa zeszyt z partyturą. Unosi ręce, zawiesza na moment w bezruchu, by po chwili energicznie opuścić. W tej samej chwili słychać mocny akord muzyki.
Nagranie można obejrzeć na YouTubie. Widać, jak Turski daje się ponieść muzyce, wie na pamięć, kiedy poprowadzić płynny ruch, kiedy energicznie poderwać ręce, kiedy zacisnąć pięści. Jest jak w transie.
– Nie miałem tremy – przyzna po wszystkim.
Oprócz Beethovena lubił wielu kompozytorów. – W ogóle kochał muzykę i sztukę, oczywiście oprócz książek – opowiada Joanna Turska, córka. Był dumny z jej muzycznego talentu – została flecistką.
W młodości gra w tenisa, jeździ na nartach, łazi po górach. W ostatnich latach chodzi z kijkami. – Codziennie starał się przejść cztery kilometry – mówi córka. Chociaż do kijków długo nie dawał się przekonać, wolał chodzić bez nich. – Aż w końcu go namówiłam – wspomina córka. Potem z kijkami maszerował dziarsko co roku 22 lipca (rocznica rozpoczęcia likwidacji warszawskiego getta w 1942 roku) spod pomnika Umschlagplatz.
Lubił czuć się samodzielny. Nawet wtedy, gdy był już chory.
„Kłóciliśmy się o teczkę. Tłumaczyłam Marianowi, żeby pozwolił mi ją nosić za sobą. Zasługiwał. Ale był uparty” – napisała we wspomnieniu Jolanta Zarembina, redaktorka działu historycznego „Polityki”.
Zawsze, gdy pierwsza próbowała podnieść jego wypełniony książkami i papierami plecak, był szybszy. Co najwyżej pozwalał, żeby mu pomogła go założyć na plecy. „Ostatecznie czasami dla świętego spokoju pozwolił sobie zrobić kawę z mlekiem” – wspomina Zarembina.
Joanna Turska (nie tylko ona) była pod wrażeniem pamięci swojego ojca i umiejętności kojarzenia różnych faktów, rocznic, zdarzeń. Przypomina się jej, jak znajomi znajomych prosili go o dedykację do książki. – Był czternasty dzień lipca i od razu skojarzył to ze zburzeniem Bastylii i wybuchem rewolucji francuskiej – pamięta. – Nawiązał do tego we wpisie.
Dedykacje pisał długie, na całą stronę, czasem na dwie.
Tych, których lepiej poznał, wypytywał o zwykłe życiowe sprawy – interesował go każdy pojedynczy los.
– Mnie pytał o rodzinę – wspomina Joanna Podgórska z redakcji „Polityki”. – Kiedy dowiedział się, że moja córka studiuje grafikę, często przy okazji jakiejś wystawy proponował: „Może Adela chciałaby obejrzeć?”.
Katarzyna Łaziuk, wiceburmistrzyni Mińska Mazowieckiego, aktywistka, zdobywczyni nagrody Polin: – Należał do całego świata, a mimo to potrafił się przejmować losem zwykłego człowieka.
Piotr Cywiński, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau: – Potrafił rozmawiać z dziećmi z podstawówki, z licealistami, ze studentami i z ludźmi w starszym wieku.
To Marian Turski prywatny.
HISTORIA NIE UCZY
Polski, rosyjski, niemiecki, jidysz – takie języki słychać na początku dwudziestego stulecia na ulicach Łodzi.
Urodzony tam Jan Kozielewski (późniejszy Jan Karski) wspominał swoje miasto: „Obok siebie żyli Polacy, Niemcy i Żydzi. Bez tamtej Łodzi nie byłoby Jana Karskiego”.
Obraz zapewne wyidealizowany. Karski nie pamiętał raczej, jak we wrześniu 1919 roku doszło do napaści na Żydów, jak plądrowano żydowskie sklepy – miał wówczas pięć lat.
Żydowski pogrom jedynie z opowieści mógł znać Mosze Turbowicz, który przyszedł na świat siedem lat później – dokładnie 26 czerwca 1926 roku. Urodził się co prawda w Druskienikach na Litwie, ale wychowywał w Łodzi.
Ojciec Eliasz pochodził z rodziny rabinów z Klecka na Białorusi (rabinami byli jego przodkowie). Religijny, zdeklarowany syjonista, chciał się osiedlić w Palestynie – młodzi Żydzi wyjeżdżali tam tworzyć przyszłe żydowskie państwo. Choroba nie pozwoliła mu jechać.
Gdy kilkadziesiąt lat później jego dorosły i niewierzący syn będzie w Jerozolimie, pierwszym, co zrobi, będzie pójście pod Ścianę Płaczu. Będzie pewien, że ojciec zrobiłby to samo.
Matka Rachela to socjalistka i sufrażystka. Mosze będzie miał jeszcze o sześć lat młodszego brata. W domu Turbowiczów pilnuje się koszerności, w szabat zapala szabasowe świece – to ze względu na ojca.
Bo kilkunastoletni Mosze dyskutuje z rówieśnikami o marksizmie, przeżywa zajęcie Madrytu przez faszystów generała Franco. Od religii odchodzi wcześnie.
W mieście nie było już Rosjan ani Niemców – wyjechali po odzyskaniu przez Polskę niepodległości.
Gdy w latach trzydziestych Mosze wraca z hebrajskiego gimnazjum, musi uciekać przed kijami wszechpolaków, którzy tłuką żydowskich uczniów. Na basen jeździ z kolegami do Zgierza, bo ten w Łodzi należy do chrześcijańskiej organizacji, która nie wpuszcza Żydów. Na początku wojny, gdy Żydzi noszą już opaski z gwiazdą Dawida, chrześcijanie wypchną go z kolejki po chleb.
Za to Jan Karski do końca życia będzie pamiętał imiona i nazwiska żydowskich przyjaciół z dzieciństwa i wczesnej młodości. Być może tamte przyjaźnie każą mu wejść potajemnie do warszawskiego getta i do obozu w Izbicy, żeby opowiedzieć aliantom, co Niemcy robią z Żydami w okupowanej Polsce. A potem błagać amerykańskiego prezydenta Roosevelta, żeby powstrzymał Holokaust. Nic nie wskórał: zbliżała się Jałta, nowy podział świata już ustalono – w ostatnim wojennym lipcu Roosevelt o Żydach nie chciał słuchać.
Gdyby Turski doczekał awantury Trumpa z Zełeńskim w Białym Domu – umarł tydzień wcześniej – cóż by powiedział? Że zło zaczyna się od małych rzeczy? Że nie wolno być obojętnym? Że „Auschwitz nie spada z nieba”? Jako historyk przypomniałby może przestrogi z przeszłości.
– Historia jest nauczycielką życia? – spytała go Weronika Mirowska w wywiadzie dla „Press”.
„Wydaje mi się, że jak do tej pory jest nauczycielką dla nielicznych” – odpowiedział.
Donald Tusk, z wykształcenia też historyk i miłośnik dziejów starożytnej Grecji, przy innej okazji tak to lapidarnie skomentował: – Historia uczy, że nic nie uczy.
Tymczasem miesiąc po tym, jak kurier Jan Karski stoczył nierówną rozmowę z Rooseveltem, więzień numer B-9408 będzie kombinował, jak zdobyć w Auschwitz nowe okulary, i będzie odczuwał ulgę, gdy w obozowym baraku dostanie miejsce na górnej pryczy.
W LITZMANNSTADT
W opasłym tomie „Europa według Auschwitz. Litzmannstadt Ghetto” reporter Marek Miller opisuje życie mieszkańców łódzkiej dzielnicy żydowskiej przez pięć lat okupacji.
Łódź na Litzmannstadt hitlerowcy przemianowali na początku 1940 roku. Zaraz też utworzyli getto. Na Bałutach i Starym Mieście (w najbardziej zaniedbanych rewirach miasta) stłoczono tam dwieście tysięcy osób (przesiedlono też Żydów z okolicznych miasteczek).
Marek Miller wymyślił własną formę pisania: jego reportaże tworzą same wypowiedzi bohaterów, właściwie nie ma narracji. Daje to złudzenie, jakby wszyscy siedzieli przy jednym stole i po kolei relacjonowali. Miller nazywa to polifoniczną opowieścią dokumentalną.
Reporterską opowieść „Litzmannstadt Ghetto” razem ze współpracownikami z Laboratorium Reportażu stworzył z relacji, pamiętników, dzienników i wspomnień mieszkańców getta. Posłuchajmy.
Chanan Werebejczyk: „W lutym ogłoszono nakaz o powstaniu getta. Żydzi mieli opuścić swoje mieszkania i przenieść się na teren Bałut”.
Kilka tysięcy chorych, dzieci i starców wywieziono do Kulmhof (Chełmno nad Nerem). Mordowanie Żydów rozpoczęło się tam w grudniu 1941 roku – kilka tygodni przed konferencją w Wannsee, gdzie zdecydowano, jak ostatecznie rozwiązać „kwestię żydowską” w Europie.
Kilkunastoletni Mosze Turbowicz angażuje się w konspirę: zapisał się do antyfaszystowskiej organizacji Lewica Związkowa. Na tajnych kompletach robi małą maturę.
Po pozbyciu się nieprzydatnych do pracy łódzkie getto stało się największym obozem pracy w Europie. Mosze pracuje w fabryce kiełbas, potem w zakładzie budowlanym.
Latem 1944 zaczyna się likwidacja getta: kilka tysięcy wywieziono znowu do Kulmhof, 70 tysięcy do Auschwitz-Birkenau. Ostatni transport wyruszył 29 sierpnia.
AUSCHWITZ LEPSZE
– To był mój najszczęśliwszy dzień – będzie potem mówił o dniu, gdy w bydlęcym wagonie przywieziono go do obozu śmierci w Auschwitz.
Gdzie to szczęście? Ano, że nie do Bełżca, Chełmna, Treblinki czy Sobiboru. Z tamtych miejsc nikt nie wrócił żywy, w Auschwitz kilka procent Żydów przeżyło.
Przed nim Niemcy wysłali tam rodziców i małego brata. On zgłosił się na ochotnika – tak zdecydowało kierownictwo Lewicy Związkowej; uznano, że w obozie będą mieli większe szanse przeżyć niż w likwidowanym getcie.
Zajrzyjmy znowu do „Litzmannstadt Ghetto”:
Stefan Krakowski: „W nocy z 28 na 29 sierpnia zebrała się grupa ostatnich niespełna już 120 młodych członków naszej organizacji. Kierownictwo naszej grupy postanowiło, że trzeba jechać”.
Aleksander Klugman: „Na placu przed wejściem do wagonu spotkałem kilku chłopców. Nie śmieliśmy spojrzeć sobie w oczy. Czuliśmy się jak rozbitkowie, winni nieszczęścia, które nas spotkało”.
Ludwika Lada: „Jechaliśmy dzień czy dwa. Wiele osób mdlało”.
Mosze z nasłuchów BBC wiedział, że na rampie jest selekcja, że przeznaczeni natychmiast na śmierć idą „links”, zdolni do pracy – „rechts”, że prowadzonym do krematoriów oprawcy mówią, że idą do łaźni. Spodziewał się, że schorowany ojciec, mama i młodszy braciszek już nie żyją.
Strzygą ich byle jakimi narzędziami, golą tępymi brzytwami. Poranione ciała polewają żrącym lizolem – ból niesamowity.
„Wszyscy ludzie, wszyscy mężczyźni, którzy byli ze mną, dosłownie krzyczeli, skowytali, wyli z bólu…” – po wielu latach napisał we wspomnieniu o odkażaniu lizolem.
Wszyscy skowytali z bólu oprócz niego: zdał sobie sprawę, że jest w prawdziwej łaźni, a nie w krematorium.
„Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że wyciągnąłem (na tę chwilę) los życia…”.
Losowi trzeba pomóc. Od pięści niemieckiego kapo traci przytomność i okulary. Można je „kupić”. „Handlarze” chcą trzy kromki chleba. Gdy im odda, nie przeżyje. Bez okularów też nie przeżyje – jest krótkowidzem. Przyjaciele proponują, że każdy odkroi po kawałku ze swojej porcji.
Będzie potem mówił o sile przyjaźni, która w obozie ratowała mu życie.
Tak samo jak będzie mówił o walce o przetrwanie.
„Jak jesteś na górnej pryczy, to masz lepiej, bo pęcherze są słabe i popuszczają, więc ścieka komuś na głowę, a nie na ciebie” – zwierzy się w przemówieniu w nowojorskiej siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych.
Gdy 27 stycznia 1945 roku do obozu wchodzą żołnierze Armii Czerwonej, nikt ich nie wita (propagandowy filmik, jak ludzie w pasiakach biegną do wyzwolicieli, nagrano później). Kilka tysięcy wycieńczonych i ciężko chorych więźniów kryje się po barakach – powinni nie żyć, ale esesmani nie zdążyli ich zastrzelić.
Później 27 stycznia stanie się Międzynarodowym Dniem Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Turski będzie wygłaszał przejmujące apele, jak ten, gdy wołał: – Nie bądź obojętny.
Tylko że tamtego dnia, gdy wyzwalano Auschwitz, w obozie go nie było. Na wolność musiał czekać jeszcze trzy miesiące.
TRZYDZIEŚCI DWA KILO
Rysunek węglem:
Na pierwszym planie dwóch mężczyzn w pasiakach przysiadło na rowie, jakby nie mieli sił iść dalej. Leżą trupy. Uzbrojeni esesmani poganiają kolumnę żywych.
Tak Marsz Śmierci przedstawił artysta Jan Komski (po ucieczce z Auschwitz i powtórnym uwięzieniu używał nazwiska Baraś). Po wojnie wyemigruje do Stanów, będzie rysownikiem w „Washington Post”. W wolnych chwilach będzie malował pejzaże i martwą naturę. A czasem obozowe sceny.
Osławiony marsz nadzorcy obozu organizowali na początku 1945 roku. Gdy zbliżała się Armia Czerwona, zdolnych do pracy transportowali na zachód. W gęstym śniegu i silnym mrozie ewakuacji nie przeżyje kilkanaście tysięcy więźniów.
Mosze Turbowicz przeżyje dwa takie marsze. W styczniu esesmani pędzą go z Auschwitz do Wodzisławia Śląskiego, stamtąd przewiozą do Buchenwaldu. Potem z Buchenwaldu do Theresienstadt w Czechach. Przez kilkanaście dni dostają tylko wodę, żywią się trawą, raz znajdą w polu kartofle.
Ósmego maja wyzwolą go Amerykanie. Ma dziewiętnaście lat, zaraził się tyfusem, waży trzydzieści dwa kilo.
TEŻ MAM TATUAŻ
„Mam dwadzieścia cztery lata ocalałem prowadzony na rzeź”.
Poeta Tadeusz Różewicz zaczyna tak wiersz „Ocalony”. Nie on jeden zadaje sobie pytanie, jak żyć po potwornościach wojny, nie on jeden „szuka nauczyciela i mistrza”.
A Mosze Turbowicz?
Najpierw odnajdzie go matka – przeżyła obóz.
Przez pierwsze dwadzieścia lat po wojnie do Auschwitz nie jeździ. Pamięta tylko pojedyncze zdarzenia, większość wyparł z pamięci. Nawet obozowe koszmary mu się nie śnią. Tylko ten numer na przedramieniu (B-9408) przypomina.
– Od zawsze wiedziałam, że tatuś był w Auschwitz – mówi córka Joanna. – Ale więcej nic. Nie opowiadał o tym. Dopiero wiele lat później zaczął więcej mówić o swoich przeżyciach.
Zostaną mu pewne obozowe nawyki: zjada przeterminowane rzeczy, bo nie lubi, jak marnuje się żywność. Zawsze musi mieć zapas chleba.
– Co dzisiaj trzeba zjeść? – zastanawia się rano, gdy otwiera lodówkę.
Córka: – Nie myślał o tym, na co ma ochotę, tylko żeby nic się nie zepsuło.
Joanna Turska przyznaje, że gdy coś już ewidentnie nie nadawało się do spożycia, musiała przed nim wyrzucać po kryjomu. Inaczej byłaby sprzeczka.
Wszyscy w redakcji wiedzieli, że ma wytatuowany obozowy numer. Kiedyś „Polityka” zorganizowała dla swoich dziennikarzy kurs angielskiego. Turski mówił po angielsku, ale też przyszedł. Zajęcia prowadził native speaker z Australii. Chciał rozluźnić atmosferę, pokazał jakiś tatuaż.
– Ja też mam – Turski odwinął rękaw.
Będzie pocieszał Władysława Szpilmana, swojego sąsiada. Pod koniec życia uratowany przed wywózką do Treblinki pianista nie mógł sobie darować, że ktoś go odciągnął na bok na Umschlagplatzu i że jako jedyny z rodziny ocalał z Zagłady. Turski będzie mu tłumaczył, że nie na darmo ocalał: ma synów, wnuki.
Jego taka trauma ominęła.
GÓWNIARZ W PARTII
„Pana pierwsze nazwisko brzmiało Mosze Turbowicz. Dlaczego o zmianie nazwiska w Polsce tak trudno mówić?” – Weronika Mirowska w czasie tamtego wywiadu dla „Press” zapytała Mariana Turskiego.
„Mogła pani wprost zadać pytanie: – Dlaczego zmienił pan nazwisko?” – odparł. Nie miał z tym problemu.
I wytłumaczył:
„Dlatego, że postanowiłem wrócić do Polski, chociaż mogłem osiedlić się i kształcić w Kanadzie, Stanach albo Wielkiej Brytanii, co zresztą wielu moich przyjaciół zrobiło. Ja chciałem wracać do Polski, widziałem się tylko tutaj. Skoro chciałem działać w tej Polsce, do której wróciłem jako syn Eliasza i Racheli, to władze powiedziały mi: »Słuchaj, czy chcesz działać tylko jako Żyd w środowisku żydowskim?«. Ja mówię: »Nie, to mnie nie interesuje«. »No to w takim razie będziesz musiał jeździć pociągami, a trwa w Polsce akcja wagonowa, wyciągają ludzi, sprawdzają dokumenty, jeżeli jest jakiekolwiek podejrzenie, że ktoś jest niewłaściwego pochodzenia, jest wyrzucany z pociągu, a często dostaje kulkę w łeb. Musisz mieć dobre papiery, jeżeli chcesz działać«”.
Miał na myśli łapanki Żydów, które urządzali żołnierze wyklęci.
Z rodzinnego nazwiska jest dumny. Jego dziadek i pradziadek byli naczelnymi rabinami Klecka, ich nazwiska były w starych rocznikach. Jednak dał się przekonać: w urzędzie stanu cywilnego na Żoliborzu stał się Marianem Turskim.
Angażuje się w budowę Polski Ludowej – wierzy, że będzie dla wszystkich sprawiedliwa. Latem 1945 roku zostaje przewodniczącym Związku Walki Młodych w gminie Mieroszów na Dolnym Śląsku. Później kieruje zarządem powiatowym komunistycznej młodzieżówki w Wałbrzychu. Zapisuje się do Polskiej Partii Robotniczej. Właśnie wtedy zmienia nazwisko na nieżydowskie – takie było zalecenie Komitetu Centralnego PPR.
W tym czasie komuniści fałszują referendum, oszukują podczas wyborów do Sejmu, zmuszają do ucieczki z kraju peeselowskiego wicepremiera Stanisława Mikołajczyka, robią czystki wśród socjalistów i wchłaniają Polską Partię Socjalistyczną – tak powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, która pozostanie „kierowniczą siłą” do upadku komuny.
Marian Turski też wstępuje do PZPR – lewicowcem jest przecież od wojny.
„Uważam to za tytuł do chwały, że nie przeszedłem oportunistycznie na stronę nowej władzy, ale byłem w partii już w czasie okupacji. Jako gówniarz, ale byłem” – tłumaczył w wywiadzie dla „Press” sprzed czterech lat.
Tylko że realia mocno się zmieniły. Trwają procesy stalinowskie, ubecy torturują więźniów politycznych, władze aresztują prymasa Stefana Wyszyńskiego, zamykają „Tygodnik Powszechny”, bo nie wydrukował nekrologu po śmierci Stalina.
Kilka lat temu spytała go o to Joanna Podgórska, redakcyjna koleżanka.
„Wiele tłumaczyłem sobie koniecznością związaną z wyjątkowym czasem – wyjaśniał tamte swoje wybory. – Już w latach 50. widziałem w zachowaniu ludzi związanych z ubecją wiele rzeczy paskudnych. Zdawałem też sobie sprawę z przywilejów dla nowej klasy rządzącej. Narastał we mnie krytycyzm”.
Partyjną przeszłość wielu długo mu będzie pamiętało. Gdy na początku tego stulecia reporter Marcin Kołodziejczyk zbiera materiały do swoich tekstów, niektórzy rozmówcy dziwią się, że pracuje u „komuchów” – tak postrzegają „Politykę”. Wśród nazwisk wymieniają Turskiego.
Ale on do „Polityki” pójdzie później. Gdy stalinizm się kruszy, Turski trafia do „Sztandaru Młodych”. Prasowy organ Związku Młodzieży Socjalistycznej zmienia winietę z czerwonej na niebieską i staje się bardziej otwarty. To tam Ryszard Kapuściński publikuje słynny reportaż „To też jest prawda o Nowej Hucie”. Przyszły autor „Cesarza” demaskował marnotrawstwo i bałagan wielkiej socjalistycznej budowy.
Turski wymyśla wtedy zabawę dla czytelników, żeby przysyłali swoje życzenia, i żałuje, że nikt nie chciał być dyrygentem. Angażuje się w obronę tygodnika „Po Prostu”. Publikują tam: Stefan Bratkowski, Jan Olszewski, Jerzy Urban, Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko.
„Sztandar” nie drukuje wstępniaka potępiającego „Po Prostu”. Turski traci fotel naczelnego.
KSIĄŻKI DO SUFITU
Zdjęcie: Marian Turski pcha przed redakcją „Polityki” metalowy wózek jak w hipermarkecie. Jest zima, pada mokry śnieg, Turski jest w grubym palcie i czapce. W wózku zamiast zwykłych zakupów – książki.
– Dostawał ich mnóstwo i czasem przewoził z redakcji do samochodu, żeby popracować w domu – objaśnia mi fotografię Joanna Podgórska.
Dziennikarze „Polityki” pamiętają jego redakcyjny pokój pełen książek. – Leżały od podłogi do sufitu – opowiada Marcin Kołodziejczyk. – Pomiędzy stosami były wąskie tunele, którymi można było dojść do biurka.
Kiedy 30 lat temu Joanna Podgórska przychodziła z lokalnej gazety do „Polityki”, Turski był tu od zawsze. Gdy trafił do redakcji, pismo obejmował Mieczysław Rakowski. Przyszli tu też Ryszard Kapuściński, Dariusz Fikus, Andrzej Krzysztof Wróblewski, Daniel Passent – wszystkich przeżył. Obecny naczelny Jerzy Baczyński miał wówczas siedem lat i zaczynał szkolną edukację. Od tamtego czasu Turski nieprzerwanie kierował działem historycznym.
Podgórska pamięta, jak wysłał ją do Oświęcimia, żeby napisała reportaż o Auschwitz-Birkenau: zbliżała się 50. rocznica wyzwolenia obozu.
– Marianowi się nie odmawiało – dziennikarka parafrazuje słynne zdanie rzeczniczki jednego z polskich premierów. Wspomina, jak Turski skrupulatnie redagował teksty. – Omawiał każdą uwagę, którą naniósł na wydruk. Nawet nad znakami przestankowymi dyskutowaliśmy. Mówił na przykład: A może tutaj dać średnik zamiast przecinka czy kropki – opowiada Podgórska. – Dziś chyba nikt już w ten sposób nie redaguje, żeby omawiać z autorem takie szczegóły.
Młodszy od Turskiego o pół wieku Marcin Kołodziejczyk też był pod wrażeniem jego redaktorskich umiejętności. – Potrafił skrócić tekst o jedną trzecią, ale w taki sposób, że nawet autor się nie zorientował, co wyleciało – opowiada.
Każdy temat związany z Oświęcimiem – nawet dotyczący współczesności – musiał przechodzić za jego wiedzą. Kołodziejczyk napisał raz tekst o tym, jak oświęcimianom żyje się ze świadomością, że po drugiej stronie Soły są baraki po byłym obozie. – Marian przyszedł do mnie z wydrukowanym reportażem i pytał niemal ze łzami w oczach, czemu nie powiedziałem mu, że piszę o Oświęcimiu – wspomina Kołodziejczyk.
Lubił mieć swoje zdanie. Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych „Polityka” z wielkiej gazetowej płachty z czarno-białymi zdjęciami zmienia format na dzisiejszy i staje się kolorowa, Turski jest w opozycji. Gdy zmiana się sprawdza, mówi do naczelnego, że ten miał jednak rację.
– Marian umiał się przyznać do błędu – ocenia Joanna Podgórska. – Nie było dla niego tematów tabu.
Dlatego nie miała obaw, żeby go pytać o polityczne sympatie w Peerelu.
Zrobiła z nim kilka wywiadów. – To było ekstremalne doświadczenie – uśmiecha się na myśl o umawianiu się na rozmowę. – Najtrudniej było go dorwać między Darłowem, Berlinem a Nowym Jorkiem.
Kołodziejczyk pamięta, że prawie zawsze odbierał telefony. Czasem zdarzało się jednak, że nie odebrał. – I potem człowiek widział w newsach, że w tym czasie rozmawiał z Clintonem, witał się z Obamą albo gdzieś przemawiał – wspomina.
Kiedyś zadzwoniła do niego redakcyjna sekretarka. Pyta, czy nie poszedłby na wręczanie nagród w jakimś konkursie „Polityki”. Turski mówi, że miał zabieg na oczy i nic nie widzi. Niedługo potem oddzwania i mówi, że na jedno oko już prawie widzi i że pójdzie.
W redakcji niektórzy pamiętają anegdotę: Mniej więcej dekadę temu w krótkim czasie śmierć zabrała Jacka Mojkowskiego, Janinę Paradowską, Zdzisława Pietrasika. Ktoś zdobywa się na czarny humor, mówi: Jak tak dalej pójdzie, to tylko Marian Turski zostanie.
Joanna Podgórska: – Mieliśmy jakieś irracjonalne przekonanie, że Marian zawsze będzie.
KRWAWA NIEDZIELA
Uszli kilka przecznic, gdy policja i rasistowscy bojówkarze zaatakowali ich gazem łzawiącym, plastikowymi kulami i pałkami owiniętymi drutem kolczastym. Kilkadziesiąt osób zostało rannych. „Krwawa niedziela” – nazwą później ten dzień.
Był 7 marca 1965 roku. Z Selmy w amerykańskim stanie Alabama do pobliskiego Montgomery rusza kilkaset osób. Domagają się równych praw dla wszystkich Amerykanów, także czarnoskórych. Policja pacyfikuje ich na moście Edmunda Pettusa (wojskowy armii konfederatów z czasów wojny secesyjnej i przywódca Ku Klux Klanu w Alabamie, dla białych rasistów – bohater).
Dwa tygodnie później odbywa się kolejna pokojowa manifestacja. Martin Luther King wzywa przywódców religijnych, by wsparli protest – znajdą się odważni. Na czarno-białym zdjęciu widać, jak w pierwszym rzędzie obok Kinga idą zakonnica, pastor i rabin. Za nimi kilkaset osób. Wśród nich niepozorny mężczyzna w okularach. To Marian Turski.
Był akurat na stypendium w Stanach, gdy dowiedział się o „krwawej niedzieli”. Za zaoszczędzone pieniądze pojechał na amerykańskie Południe. Miasto było oblężone, długo nie chcieli go wpuścić.
W Selmie zebrało się już sporo aktywistów. Koczują w kościele baptystów. On śpi koło pastora Ralpha Abernathy’ego: to zastępca Martina Luthera Kinga, a po jego zamordowaniu – lider ruchu na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów.
Za kilka dni ruszą znów do Montgomery. Turski pójdzie z nimi. Nie chciał być obojętny.
MOŻE STCHÓRZYŁEM
„Przyjeżdżaj, mam dla ciebie etat na moim wydziale” – depeszuje do niego dziekan wydziału historycznego uniwersytetu w Denver.
Po studenckich protestach w marcu 1968 roku w więzieniu siedzą Adam Michnik, Barbara Toruńczyk, Seweryn Blumsztajn. Trwa antysemicka histeria: Żydów zwalnia się ze stanowisk, wyrzuca z kraju. „Syjoniści do Syjonu!” – Turski czyta tytuły w gazetach i bazgroły na murach.
Do Denver nie pojechał. Będzie tłumaczył, że nie mógł zostawić przyjaciół: w „Polityce” doliczył się dziewięciu (z sobą) takich jak on, ze złym pochodzeniem.
Gazeta odmówi drukowania przedwojennego tekstu Antoniego Słonimskiego o żydowskich chałaciarzach: wyznający liberalne poglądy poeta w zupełnie odmiennym, przedwojennym kontekście społecznym naigrawał się z zaściankowości i ciemnoty swoich pobratymców z żydowskich sztetli. Komuniści chcieli to teraz wykorzystać do antyżydowskiej propagandy.
Obronić ich miał Mieczysław Rakowski: podobno poszedł z tym do Gomułki.
Turski do końca będzie go uważał za przyjaciela. Nawet wtedy, gdy Rakowski odejdzie z „Polityki”, żeby wspierać generała Jaruzelskiego, i zaangażuje się w zwalczanie „Solidarności”. Także w stanie wojennym.
Joanna Turska: – Dla przyjaciół zawsze poświęcał dużo energii. Denerwowała go dwulicowość, nielojalność. Nie wstydził się iść na pogrzeb kogoś, kto przestał być popularny.
Po drugiej stronie tamtego sporu z czasów solidarnościowej rewolucji zna Władysława Bartoszewskiego, Karola Modzelewskiego, Jacka Kuronia. A jednak do końca pozostanie w partii.
Joannie Podgórskiej wyzna po latach: „Może stchórzyłem. Nie umiem do końca tego ocenić”.
O PIEKLE W JIDYSZ
Pije wódkę ze Szmulem Stefanem Krakowskim – w Jerozolimie świętują dwudziestą rocznicę wyzwolenia obozu w Terezinie. Jest ich pięciu – tylu ocalało z dziesiątki, która ostatnim transportem z łódzkiego getta pojechała razem do Auschwitz.
Krakowski, wtedy dyrektor archiwum w Yad Vashem, namawia go do zajęcia się historią Zagłady. Turski pisze książki, należy do Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej. Wtedy poznaje go młody Piotr Cywiński, wówczas sekretarz rady.
– Turski był pomostem między Polakami ocalałymi z obozu koncentracyjnego w Auschwitz a ocalałymi z różnych krajów Żydami – Cywiński opowiada o spotkaniach rady. – Starał się zrozumieć racje jednych i drugich – i wyciągnąć z tego jakieś wspólne dobro. Był w tym szalenie subtelny, niczego nie narzucał. Raczej tak prowadził rozmowę, żeby rozmówca sam doszedł do wniosków, na których jemu zależało. Myślę, że nauczył się tej umiejętności jako dziennikarz.
Gdy Cywiński zostanie dyrektorem muzeum, będzie częściej współpracował z Turskim, zaprzyjaźnią się. Czasem będą wiedli spory. Turski domagał się na przykład, żeby w muzeum na tablicach informacyjnych był też język jidysz – obok polskiego, angielskiego i hebrajskiego. Miał argument: wśród ofiar obozu najwięcej osób mówiło właśnie w jidysz.
– Polski, angielski i hebrajski tworzyły już jakiś wspólny layout i trudno było dokładać kolejny język – miał obiekcje dyrektor Cywiński.
Aż w końcu Turski dopiął swego. Kilkanaście lat temu otwarto wystawę „Szoa – blok 27”. Ekspozycję otwierają słowa Załmena Gradowskiego, jednego z przywódców buntu Sonderkommando (jesienią 1944 roku pracujący przy obsłudze krematoriów Żydzi zaatakowali siekierami i kamieniami esesmanów, prawie wszyscy jednak zginęli). Gradowski mówił w jidysz, w tym języku zostawił literackie zapiski o pobycie w obozie, po wojnie odnaleziono je i wydano pod tytułem „Znalazłem się w sercu piekła”. Turski nalegał, żeby tekst dać w jidysz, obok polskiego, angielskiego i hebrajskiego.
Pytam dyrektora Cywińskiego, co najbardziej cenił u Mariana Turskiego.
– Umiejętność słuchania. Najpierw namysł nad tym, co mówią inni, a dopiero potem własny głos.
TUWIM Z PAMIĘCI
– Mimo swojego wieku nie stwarzał dystansu – Marek Chmielewski ze wsi Orla na Podlasiu poznał Mariana Turskiego kilka lat temu, gdy starał się o uratowanie niszczejącej synagogi.
Sołtysowi Chmielewskiemu szybko zaproponował, żeby mówili sobie po imieniu.
– Podczas następnego spotkania wiedział więcej o mnie i o Orli, niż ja wiedziałem o Marianie Turskim – Chmielewski jest pod wrażeniem jego wiedzy i pamięci.
I zdolności kojarzenia odległych od siebie spraw. – Zaczynał od trzech wątków i na koniec potrafił je połączyć w jedno – wspomina sołtys Chmielewski.
Też dostał od niego książkę z bogatą w treść dedykacją. Długą jak na Turskiego przystało:
„Drogi Panie Marku
(oczywiście Chmielewski)
Niewielu nas Polaków – Żydów w Polsce (przynajmniej taki jest stan na dzisiaj), a mogił żydowskich, a synagog żydowskich, a szczątków kultury materialnej i duchowej żydowskiej w Polsce – tak dużo. A one wyznaczają ciągłość tradycji i żydowskiej, i polskiej.
My, ostańcy Żydów polskich, nie jesteśmy w stanie tego udźwignąć.
Dziękuję Panu, Panie Marku, że Pan ten ciężar dźwignął z nami i za nas.
Dziękuję
Marian Turski”.
– Tylko pisał nieczytelnie – przyznaje Chmielewski. Żeby mógł odczytać dedykację, asystent Turskiego musiał mu przesłać tekst mailem.
Katarzyna Łaziuk, anglistka, działaczka na rzecz pamięci o wielokulturowej przeszłości Mińska Mazowieckiego, a dziś także wiceburmistrzyni swojego miasta, poznała Turskiego kilkanaście lat temu. Była w Stanach Zjednoczonych, gdzie spotkała Romana Kenta. Kent wręczył jej swoją książkę „Mój pies Lala”, przejmującą opowieść o przywiązaniu Romka do małego pieska. Wydano ją po angielsku i francusku. Łaziuk zdecydowała się przełożyć książkę na polski. – W podziękowaniu za usłyszane świadectwo – tłumaczy. Gdy ukazało się polskie wydanie, Kent zaproponował, żeby podrzuciła książkę Turskiemu – niebawem mieli się spotkać w Jerozolimie.
– Pewnie jest pani głodna – zatroszczył się Turski, gdy jechała na spotkanie do Warszawy.
Gdy dotarła na Górny Mokotów do mieszkania Turskich (żyła jeszcze żona Mariana), czekała na nią kolacja.
Zaprosiła Turskiego na inaugurację seminarium dla nauczycieli, jak uczyć o Holokauście. – Nigdy nie odmawiał takich spotkań – mówi. Innym razem poprosiła, żeby podpisał książki dla uczestników, a on na to, żeby mu przesłała ich imiona i nazwiska z krótkimi biogramami.
– Każdej osobie napisał spersonalizowaną dedykację – mówi Katarzyna Łaziuk.
Też dostała książkę z dedykacją. Turski nazwał ją „Listem otwartym do Katarzyny Łaziuk”:
„Kasiu Droga,
Ogromnie trudno napisać Pani dedykację: to, co chciałbym napisać, wymaga notesu, książeczki, a ja mam tylko jedną stronę.
Ograniczę się do jednej uwagi. Jestem Pani ogromnie, ogromnie, przeogromnie wdzięczny za to, że przysporzyła Pani wiele wzruszeń, wiele pięknych chwil mojemu Najlepszemu Przyjacielowi Romanowi Kentowi. To dzięki Pani jego epizod z „Lalą” nabrał błysku, sławy, rozgłosu. Okazuje się, że każde danie musi być odpowiednio podane. A pozatem jest Pani cudowna, życzliwa, ofiarna i »delicated« temu, co Pani robi – dla mnie, dla pamięci o moim narodzie. Dziękuję”.
Katarzyna Łaziuk pochwaliła się dedykacją na Facebooku.
Mnie zaskoczył kilkanaście miesięcy przed śmiercią. Jest grudzień 2023, Grzegorz Braun gasi w Sejmie chanukowe świece. TVN pyta Turskiego o komentarz, a on recytuje poemat „My, Żydzi polscy”: żydowski poeta Julian Tuwim mówi tam w czasie okupacji, dlaczego czuje się Polakiem.
– Dlatego, że pierwsze melodie, jakie usłyszał od swojej niani, były w języku polskim. Dlatego, że pierwsze wyznanie, jakie złożył dziewczynie, było w języku polskim – Turski przywoływał z pamięci przejmujące słowa Tuwima.
UŚCISK KRÓLA I PAPIEŻA
W wiedeńskim Hofburgu siedzi u prezydenta Austrii. – Wie pan, Auschwitz nie spadło z nieba – zwraca się do niego Alexander van der Bellen.
Tamte słowa natchnęły go do pomysłu na słynne przemówienie w 75. rocznicę wyzwolenia Auschwitz-Birkenau. – Jest tu z nami autor – zwrócił się do austriackiego prezydenta, gdy wypowiedział słowa, że „Auschwitz nie spadło z nieba”.
Barackowi Obamie przypomni, jak z Martinem Lutherem Kingiem szedł w marszu z Selmy do Montgomery. – Dzięki tamtym wydarzeniom mógł pan po latach zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych – powie.
Jest zdjęcie, jak rozmawia z papieżem Franciszkiem. Na szyi ma chustę w biało-niebieskie pasy – byli więźniowie Auschwitz zakładają takie w nawiązaniu do koloru obozowych pasiaków.
Trzy tygodnie przed śmiercią Turskiego król Karol III słucha jego ostatniego przemówienia w Muzeum Auschwitz-Birkenau.
DO WNUCZKI
Na widowni wypatrzył wnuczkę, pomyślał o najbliższych. Zdecydował, że do nich będzie mówił.
Tak już miał, że gdy przemawiał, wybierał kogoś z widowni: po reakcji oceniał, czy to, co mówi, trafia do słuchaczy.
Tak samo było wtedy, gdy apelował, żeby nie być obojętnym.
– I to chciałbym powiedzieć swojej córce, to chciałbym powiedzieć swoim wnukom – odezwał się w następnych zdaniach. – Rówieśnikom mojej córki, moich wnuków, gdziekolwiek mieszkają: w Polsce, w Izraelu, w Ameryce, w Europie Zachodniej, w Europie Wschodniej.
Patrzę na jego rodzinne zdjęcie: on w środku, w koszulce polo, po lewej stronie żona, po prawej córka. Opierają się o drewnianą barierkę na pomoście, za plecami tafla jeziora, w oddali góry.
Żona Halina Paszkowska była niemal jego rówieśniczką, też z żydowskiej rodziny, okupację przeżyła po aryjskiej stronie. Była łączniczką w powstaniu warszawskim. Po wojnie została operatorką dźwięku: współpracowała z Aleksandrem Fordem i Romanem Polańskim.
– Tato był zawsze dumny z mamy, z jej osiągnięć – mówi Joanna Turska.
Gdy żona zmarła w 2017 roku, zorganizował o niej w redakcji „Polityki” pokaz filmu dokumentalnego. Przyszło kilkanaście osób – niewiele. Po projekcji wstał i powiedział, że ci, którzy przyszli, odtąd mogą się uważać za jego rodzinę.
– Nie można było nic milszego usłyszeć – uważa Marcin Kołodziejczyk, który był jednym z widzów. – Wiedziało się, że Marian naprawdę myśli to, co mówi.
Córka: – Rodzina była dla niego wsparciem. Myślę, że mama i ja byłyśmy dla niego ważne. Potem też wnuki.
W czasie pożegnania wnuczka Klaudia wspomniała, że w liceum był jej najlepszym konsultantem z historii, a w czasie studiów z architektury gromadził dla niej wycinki z gazet.
Wnuk od dziecka zbiera breloczki z całego świata, więc dziadek Marian pomagał mu powiększyć kolekcję – ostatni breloczek przekazał mu pół roku przed śmiercią.
I był bałaganiarzem. Córka: – Całe mieszkanie było zawalone książkami i papierami. I w tym bałaganie zazwyczaj wiedział dokładnie, co gdzie się znajduje. Ale czasami zdarzało się, że przez wiele godzin szukał jakiegoś ważnego dokumentu. Bardzo go to wtedy męczyło.
Po śmierci żony Turski związał się z Zuzią (tak wszyscy mówią na nią w redakcji „Polityki”): najpierw na maszynie, a potem na komputerze przepisywała pisane ręcznie teksty starszych dziennikarzy. Była z nim do końca. Tak samo jak córka.
KADISZ I KAMIENIE
Zaskoczył swoim odejściem.
– Nigdy nie pomyślałem, że kiedyś będę na pogrzebie Mariana Turskiego. Sądziłem, że będzie żyć do stu czterdziestu lat – mówił Michael Schudrich, naczelny rabin Polski.
– Wydawało się, że jest niezniszczalny, że ma specjalny pakt z losem. Że za rok będziemy obchodzili jego setne urodziny – dodawał Jerzy Baczyński, redaktor naczelny „Polityki”.
Tłumy na cmentarzu żydowskim na warszawskiej Woli. Turskiego żegnają warszawiacy, przyjaciele, dziennikarze, ludzie kultury, polityki. Przyjechał prezydent Niemiec Frank-Walter Steinmeier. Sołtys Chmielewski przywiózł z Orli kamyki, żeby żydowskim zwyczajem położyć na grobie.
Sam chciał, żeby nad jego trumną odmówiono kadisz. Z szacunku dla swojego religijnego ojca. Tak jak wtedy, gdy kiedyś w Jerozolimie dla niego poszedł pod Ścianę Płaczu.
Ostatnie publiczne przemówienie wygłosił 27 stycznia – w 80. rocznicę wyzwolenia Auschwitz-Birkenau. Mówił o strachu, który towarzyszy współczesnemu światu, tak samo jak towarzyszył poprzednim pokoleniom.
– Co robić? – zapytał.
I pewnie ku zaskoczeniu zacytował cadyka Nachmana, który dwieście lat temu żył w Bracławiu: „Nie bać się wcale”.
***
Ten tekst Stanisława Zasady pochodzi z magazynu „Press” – wydanie nr 5-6/2025. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.
„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.
Czytaj też: Nowy "Press": Wróbel, Solorz i dzieci, Michał Broniatowski i twórca Vectry
Stanisław Zasada
