Temat: telewizja

Dział: TELEWIZJA

Dodano: Lipiec 01, 2023

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Dwa światy. Rozmowa z Bianką Zalewską z TVN. "Nie mogłam wykrztusić słowa"

"Gdy raz zobaczysz wojnę i cierpienie, to trudno wrócić do zwykłego życia i robić relacje z wydarzeń sportowych lub kulturalnych" – mówi Bianka Zalewska (fot. Krzysztof Opaliński)

"Coś mówili o dwóch–trzech godzinach życia. Myśleli, że ich nie słyszę, rozmawiali po rosyjsku. Nie mogłam wykrztusić słowa" – mówi nam o najbardziej dramatycznym momencie jej kariery Bianka Zalewska. Z dziennikarką TVN rozmawia Marek Twaróg.

***

Ta rozmowa Marka Twaroga z Bianką Zalewską pochodzi z archiwalnego wydania magazynu „Press” – nr 05-06/2023. Teraz udostępniamy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników. Przyjemnej lektury!

***

Gdy ogłoszono, że jedziesz do Białego Domu odebrać z rąk pierwszej damy nagrodę International Women of Courage, musiałem dwa razy sprawdzać, czy na pewno wciąż jesteś w „Dzień Dobry TVN”. Dlaczego nie w newsach?

Czasem mnie ludzie pytają, jak to się dzieje, że moje reportaże o wojnie lądują między poradnikiem o gotowaniu kaszy a materiałem o nowej kolekcji torebek. Bywało, że musiałam walczyć o przeforsowanie moich tematów. Ale „Dzień Dobry TVN” ma coś, czego nie mają programy informacyjne – dużą popularność wśród widzów, także tych, którzy nie mają stale włączonego TVN 24. Mogę ich uświadamiać, co się dzieje za naszą granicą, i pokazać wojnę w Ukrainie. A potem wspólnie możemy pomagać.

Jak?

Różnie. Udało nam się między innymi doprowadzić do operacji rannego chłopaka, Żeni, ukraińskiego wolontariusza informatyka. Zrobiłam nawet o nim reportaż, w którym on dziękuje za tę polską pomoc. Zebraliśmy też mnóstwo pomocy humanitarnej.

A może musiałem sprawdzać, gdzie pracujesz, bo mniej niż inni lansujesz się w social mediach?

Kilka razy próbowałam zabrać się za sociale na poważnie. Pomagała mi nawet znająca się na rzeczy koleżanka. Wiem, że media społecznościowe potrafią pomóc, ale szkoda mi na nie czasu. Staram się więc wrzucać materiały czysto informacyjne i wtedy, gdy coś mnie poruszy lub zainspiruje. Promocja nie wychodzi mi za dobrze. Podobnie mam z konkursami dziennikarskimi. Nigdy niczego nie wysłałam sama na żaden.

A kto do Ciebie zadzwonił i powiedział, że masz jechać do Waszyngtonu po nagrodę International Women of Courage?

Pani z konsulatu Stanów Zjednoczonych w Krakowie. Pogratulowała, ale zaraz zastrzegła, że to dopiero nominacja i jeszcze nie wiadomo, czy Waszyngton ją zatwierdzi. Każdego roku we wszystkich krajach, gdzie Stany Zjednoczone mają ambasady, wybiera się jedną osobę i tę propozycję wysyła do Waszyngtonu. Słyszałam o tej nagrodzie wcześniej, dlatego że robiłam reportaż o białoruskiej opozycjonistce Maryi Kalesnikawej. Nagrodę odbierała jej siostra, bo Maryja jest w więzieniu.

Wiesz, kto Cię wskazał?

Na początku niewiele wiedziałam, ale później okazało się, że osobą, która mnie nominowała, była Natalia – rzeczniczka konsulatu USA w Krakowie. Jej propozycja przeszła chyba różne szczeble konsulatu, a następnie ambasady i finalnie ambasador Mark Brzeziński zaakceptował wysłanie nominacji do Waszyngtonu. Nie wiem, czy lub z ilu osób nominowanych musiał wybierać. Jestem wdzięczna, że we mnie uwierzyli. Nie znali mnie osobiście, jednak na podstawie ostatnich dziesięciu lat mojej pracy uznali, że warto mi zaufać. Po pierwszym telefonie nastąpiła długa cisza. Wreszcie kazali wypełnić jakieś formularze i okazało się, że mam jechać. Dość irracjonalne uczucie.

Dlaczego?

Z 80 krajów wskazywanych jest 11 osób i ja miałam znaleźć się wśród nich? Przecież tyle wspaniałych dziewczyn widziałam nie tylko w Ukrainie, ale też na Bliskim Wschodzie, które codziennie narażają życie.

W Białym Domu usłyszałaś nie tylko, że jesteś odważna, ale także, że o wojnie mówisz nie od lutego 2022 roku, jak pół świata, ale od co najmniej 2014 roku. Nie jesteś zmęczona tym tematem?

Myślę, że ta nagroda otworzyła mi nowe możliwości. Nie chodzi o statuetkę – o proszę zobacz, ciężka, ze szkła, w ładnym etui – chodzi o mówienie o tej wojnie na szerszą skalę, do o wiele większej liczby odbiorców. To nie jest żadne zwieńczenie mojej pracy. Otwierają się po prostu nowe drzwi. Do wielu z nich przez ostatnie 10 lat próbowałam pukać, żeby móc coś powiedzieć o Ukrainie, ale nie było to łatwe.

O jakich drzwiach mówisz: gabinetów polityków, mediów, organizacji pozarządowych?

O nich wszystkich. Bardzo wielu chętnych do rozmawiania o Ukrainie było w czasach Euromajdanu na przełomie 2013 i 2014 roku, potem wszystkich interesowały jeszcze aneksja Krymu, wybuch wojny na wschodzie, później – w 2015 roku – głośno było o cyborgach z lotniska w Doniecku. Ale w końcu czas mijał i ludzie się tematem znudzili. Choć ta wojna trwała.

Konkretnie kto Ci te drzwi zamknął?

Organizacje pomocowe, które w 2014 roku mocno wspierały Ukrainę, później mówiły, że są też inni potrzebujący. Większość redakcji przestała się tym tematem interesować. Pisałam do różnych portali – gdy miałam coś mocniejszego, to brały. Oczywiście „Dzień Dobry TVN” jest redakcją lifestylową, więc bohaterkami moich reportaży są głównie kobiety, które znalazły się na wojnie – żołnierki, wolontariuszki – i te, które zostały w domach, poświęcając się rodzinom. U mnie więc była to wojna z miłością, przyjaźnią, rodzicielstwem w tle. Ale proste informowanie w mediach nie zawsze przechodziło. Próbowałam ludziom uświadamiać, że to się tak nie skończy. Ale umówmy się – przecież trzy miesiące przed wybuchem nikt jeszcze nie wierzył w wielkoskalową wojnę. Nawet prezydent Zełenski uspokajał i namawiał Ukraińców do zajęcia się grillowaniem, a nie straszeniem wojną.

Byłaś w gronie tych, którzy uważali, że wojna wybuchnie?

Tak, byłam przekonana, że wybuchnie. Nie tylko ja, ale też inni dziennikarze od lat relacjonujący tę wojnę. Mówiłam w redakcji, że jak skończą się igrzyska olimpijskie w Chinach, to nastąpi atak. Zdarzało się, że gdy publicznie opowiadałam, że będzie wojna, proszono mnie, by nie straszyć widzów. Ale nie chciałam pudrować rzeczywistości. Po 24 lutego 2022 roku wszystko się zmieniło. Redakcje brały każdy temat ukraiński, rozdzwoniły się telefony, prośby o komentarze.

A Ty byłaś niczym weteran wojny, która dla reszty świata zaczęła się dopiero wczoraj.

Przypomniałam sobie czasy, kiedy Ukraina nie była dla świata interesująca. I kiedy rosyjska propaganda intensywnie mieszała ludziom i dziennikarzom w głowach. Pamiętam, że dziennikarze składali się nawet na jakichś adwokatów, żeby pozywać skrajnie prawicowe, nacjonalistyczne pisma za wymienianie naszych nazwisk jako ukraińskich agentów.

Ale przecież Ty jesteś „snajperką, zabijasz i torturujesz więźniów, jesteś blondynką z bandy batalionu Ajdar”?

Pamiętam, jak po tym fejku ludzie przysyłali mi na zdjęciach broń snajperską, a ja zastanawiałam się, czy mogłabym ją w ogóle unieść.

Wytłumaczmy czytelnikom, że chodzi o paszkwil na stronie „Głagow”. Takie oskarżenia wobec Ciebie wysunął Konstantin Dołgow, szef internetowego serwisu i wiceprzewodniczący Ludowego Frontu Noworosji.

Od początku pracy w Ukrainie dostawałam pogróżki – na przykład wtedy, gdy ujawniłam, jakiej broni używają Rosjanie. Robiłam materiał dla ukraińskiej telewizji Espreso TV, nakręciłam rosyjski blockpost, który zajęli Ukraińcy. Pokazałam naboje. I się zaczęło – pisano, głównie w social mediach, co ze mną zrobią, gdy mnie dorwą. Dziennikarzy, którzy relacjonowali wojnę w Ukrainie, często obrażano w ten sposób.

Co propaganda chciała osiągnąć?

Wywołać wrażenie, że dziennikarze nie są bezstronni. Po to, by mieć gotowe usprawiedliwienie na wypadek, gdyby dziennikarzowi, który dostanie się do niewoli, coś się stało. By można było powiedzieć: popatrz, mamy tę, która podaje się za dziennikarkę, możemy jej teraz wymierzyć sprawiedliwość. Dołgow przecież stworzył w 2014 roku tak zwaną białą księgę, w której umieścił moje nazwisko na liście osób, które mają zaoczną karę śmierci.

Ale batalion Ajdar podpadł też Amnesty International. W 2014 roku organizacja wezwała władze Ukrainy, by zwróciły uwagę na naruszenia prawa przez tę jednostkę.

Tak, robiliśmy wtedy materiały na ten temat w Espreso TV. Rozmawialiśmy z jednym z ówczesnych dowódców batalionu, wypowiadali się dziennikarze i wolontariusze. Wielu czuło się wtedy pokrzywdzonych.

Ty też?

Cóż, widywałam wielu tak zwanych międzynarodowych obserwatorów, którzy znaczną część pracy spędzali w kawiarniach lub restauracjach hotelowych w pobliżu frontu. Na przykład wtedy, gdy w 2014 roku toczyły się walki pod lotniskiem ługańskim. Ukraińcy byli zawiedzeni taką postawą Amnesty International. Sytuacja powtórzyła się przecież w ubiegłym roku, gdy AI opublikowała kontrowersyjny raport o wojnie w Ukrainie, który w istocie był dokumentem służącym interesom Rosji, a winą za narażanie cywilów obarczał ukraińskie siły zbrojne. Twórcy raportu wykazali się niekompetencją i nieznajomością specyfiki konfliktu. Oczywiście wykorzystała go rosyjska propaganda, wzmacniając swą narrację i usprawiedliwiając tym ataki na infrastrukturę cywilną Ukrainy.

26 lipca 2014 roku jedziesz starym gratem żiguli. Padają strzały, auto koziołkuje. Co pamiętasz?

Pamiętam, że przez wybitą tylną szybę widziałam piach, trawę. I że bardzo bolało. Długo nie wiedziałam, co się dzieje. Tak naprawdę o tym, co się wydarzyło, powiedzieli mi dopiero później żołnierze. Nawet nie wyjechaliśmy jeszcze z Donbasu. To był ten czas, kiedy intensywnie działały tam grupy dywersyjne, linia frontu zmieniała się co dnia, nie było jeszcze porozumień mińskich. Jednego dnia wioska była w rękach Ukraińców, drugiego dnia w rękach Rosjan.

A co tam w ogóle robiłaś?

Wracałam ze zdjęć z lotniska ługańskiego, o którego odbicie walczyli wtedy ukraińscy żołnierze. Jechaliśmy w stronę Starobielska. Rozważaliśmy nawet, żeby zawieźli mnie wprost do Charkowa, bo to było pierwsze miejsce, z którego mogłam się przesiąść na jakiś pociąg w stronę Kijowa i Polski.

Podobno w Espreso TV powiedzieli Ci, że jest niebezpiecznie i że masz wracać do Kijowa.

Byłam na wschodzie już długo, bo zaczęły się walki pod lotniskiem w Ługańsku, zostałam więc, żeby dokumentować sytuację. Ale w sprawie mojego powrotu nie chodziło o zagrożenie. Zadzwonił do mnie szef Espreso TV Mykoła Kniażycki i powiedział, że będzie służbowe spotkanie z Dominiką Kulczyk i powinnam się na nim pojawić. Byłam wtedy jedyną Polką w Espreso. Zdecydowałam się więc wrócić, miałam już bardzo dużo materiału z Ługańska.

Myślisz, że strzelali do przypadkowego auta, czy wiedzieli, że jedzie w nim dziennikarka?

Przez lata próbowałam się tego dowiedzieć. Rozmawiałam z dowódcami oraz dziennikarzami. Spotkałam się z opinią, że strzelający wiedzieli, że celują do dziennikarza, że chodziło o uderzenie w media. Ale szczerze mówiąc, wydaje mi się, że strzelano, bo w samochodzie jechali ochotnicy z batalionu Ajdar. Nie wiem, nie chcę przesądzać. Rozmawiałam też potem z kierowcą naszego auta, wpadł na kierownicę, miał połamane wszystkie żebra. Powiedział mi, że potoczyłoby się to inaczej, gdyby nie te przebite opony. Wtedy takie rzeczy się tam zdarzały i także cywile wpadali w pułapki.

Twój samochód też był cywilny.

Oczywiście bez żadnych wojskowych oznaczeń. Ludzie, którzy ze mną jechali, nie mieli broni. Gdy mieli zamiar wyjechać z terenów frontowych, nie mogli być uzbrojeni.

Wróćmy do tego piachu i trawy, który widzisz przez rozbitą szybę. Kto znalazł materac?

Skąd wiesz o tym materacu? Rzeczywiście, ktoś znalazł materac, ale zanim mnie na nim położyli, to wzięli mnie jeden za nogi, drugi za ręce i podnieśli. To był dopiero ból. Nikt nie wiedział, że mam połamany kręgosłup i żebra z prawej strony. Ostatecznie przewieźli mnie do szpitala, ale tam nie było nawet pyralginy ani apapu.

W którymś wywiadzie opowiadałaś: „Tam był kompletny syf”.

Lekarze powiedzieli mi, że mój brzuch zmienia kolory na fioletowy, czerwony, niebieski. A zatem prawdopodobnie mam krwotok wewnętrzny. Trzeba szybkiej operacji. Coś mówili o dwóch–trzech godzinach życia. Myśleli, że ich nie słyszę, rozmawiali po rosyjsku. Pamiętam, że próbowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam wykrztusić słowa. Po jakimś czasie udało się: poprosiłam, żeby mnie przewieźli do Charkowa. Ale to 250 kilometrów drogi, trzy godziny po dziurach, zupełnie nierealne. No i zaczął się wyścig z czasem i systemem. Koniec końców śmigłowiec, który woził rannych z lotniska w Ługańsku do Charkowa, wykonał międzylądowanie, aby mnie zabrać.

To Cię uratowało.

W Charkowie zrobili mi pierwszą operację i jakoś mnie ustabilizowali. Jednak nie mogli operować kręgosłupa, bo to było zbyt skomplikowane. Powiedzieli wprost: jest dobrze, bo będziesz żyła, ale z kręgosłupem nic nie zrobimy. Ratunek w transporcie do Kijowa. Ale to już naprawdę daleko, 500 kilometrów. O transporcie do Polski nawet nie myślałam.

Nie pomógł Ci rząd?

Podobno Polacy mówili, że skoro stało się to w Ukrainie, to pomóc powinni Ukraińcy, a Ukraińcy z kolei twierdzili, że skoro jestem Polką, to niech zajmuje się mną strona polska.

A Espreso TV?

Stacji będę wdzięczna do końca życia, Kniażycki stanął na wysokości zadania, ale wiem, że sporo osób pomagało. Pewnie za ich sprawą dostałam jakąś superwypasioną karetkę do transportowania ludzi z urazami kręgosłupa.

Kiedy w tej historii pojawia się Jan Kulczyk?

Wiesz, że gdy żył, nie mogłam o tym mówić?

Dlaczego?

Bo pan Jan nie chciał się w żaden sposób promować na tej tragedii. To był naprawdę dobry człowiek.

Rozumiem, że kontakt z Janem Kulczykiem miałaś przez jego córkę Dominikę Kulczyk, która czekała na Ciebie w Kijowie, ale się nie doczekała.

Gdy dotarłam do Kijowa, lekarze powiedzieli, że z chodzeniem to raczej mi się już nie uda i jedyne, co mogą zagwarantować, to to, że za pół roku może usiądę. To nie był dobry czas. Pamiętam, że Mykoła Kniażycki pomógł mojej mamie i bratu przyjechać do Kijowa, zajął się znalezieniem dla nich jakiegoś mieszkania, dał kierowcę. Czekaliśmy na werdykty lekarzy. Kniażycki wraz z polską ambasadą w Kijowie przetłumaczyli moje wyniki badań na język polski i wysłali je do polskich lekarzy. Dokumenty trafiły do państwa Baranowskich ze szpitala w Konstancinie, którzy orzekli, że są w stanie mnie zoperować i że będę chodziła. Ale muszę trafić do nich. Pytanie jak, skoro to musiał być transport medyczny, ze specjalnymi procedurami, przecież nawet głowy nie mogłam podnieść. Ogromne koszty.

Ile konkretnie?

Nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia. Moja mama nie miała takich pieniędzy, mogła sprzedać mieszkanie, wziąć kredyt, ale tego nie da się zrobić w ciągu kilku dni. Na szczęście przyszła do mnie Dominika Kulczyk, z którą miałam się spotkać w Kijowie. Bardzo długo siedziała przy moim łóżku w szpitalu, płakała ze mną, opowiadała, że kiedyś też chciała być dziennikarką. Później dostałam informację, że tego dnia miała urodziny. Gdy wracała ze szpitala, zadzwonił do niej jej ojciec i powiedział, że czekają na nią w hotelu. A ona na to, że jako urodzinowy prezent prosi, by załatwił dla mnie transport.

Brzmi jak bajka.

Jan Kulczyk podstawił własny samolot i po kilku dniach byłam w Polsce – tak to wyglądało. Państwo Baranowscy przyjechali z Konstancina do szpitala MSWiA przy Wołoskiej i mnie zoperowali. Chyba się znowu rozpłaczę... Udało się dzięki nim – Dominice, jej ojcu, lekarzom. Gdy spotkałam potem Jana Kulczyka w ambasadzie ukraińskiej w Warszawie, bardzo mu dziękowałam. A on do mnie tylko: „Cieszę się, że żyjesz i cieszę się, że chodzisz”. Mówię, że chciałam się jakoś odwdzięczyć, a on na to, że zależy mu na anonimowości w tej sprawie i dodał: „Ciesz się i wróć na motocykl”. Gdy po latach usiadłam znów na motocykl, wysłałam Dominice Kulczyk esemesa w stylu: „Jadę, dziękuję”. Niestety wtedy pan Jan już nie żył.

A dlaczego nie wyleczyło Cię to z wojny? Po kilku miesiącach wróciłaś do Ukrainy.

Wróciłam, gdy tylko zaczęłam chodzić. Gdy raz zobaczysz wojnę i cierpienie, to trudno wrócić do zwykłego życia i robić relacje z wydarzeń sportowych lub kulturalnych. Siedziałam na rehabilitacji i w telefonie oglądałam wszystkie wideo z moimi znajomymi, moimi bohaterami. Co chwilę też dostawałam jakieś esemesy: ten nie żyje, tamten oślepł od wybuchu granatu, tamta jest ranna. Gdy w takich sytuacjach przychodzi ktoś z poprzedniego życia, tego sprzed wojny, i mówi, że ma życiowy problem, bo złamał jej się obcas w drogich butach, to wiesz, trudno to zrozumieć. Życie się przewartościowuje, zmienia się priorytety. Wojna nigdy nie wychodzi z głowy. Zawsze w tobie zostaje, niezależnie od tego, czy jesteś żołnierzem, wolontariuszem czy dziennikarzem. Większość moich znajomych, którzy relacjonują wojnę, wraca tam.

Dalej tak samo ryzykujesz?

Teraz cieszę się życiem i doceniam fakt, że budzę się w czystej pościeli. Gdy budzę się rano i mam wolny weekend, męża w domu, ciepłą wodę w łazience, to myślę sobie: jest wspaniale. W związku z tym bardziej się boję to wszystko stracić. Nabrałam pokory. Teraz podczas wyjazdów na front jestem ostrożniejsza, staram się być w bazie, a nie w ogniu walk.

Widziałem taki fragment filmu, gdzie w czasie ostrzału jakiś żołnierz wręcz nakrył Cię swoim ciałem.

Ten chłopak jest nauczycielem historii i dyrektorem szkoły gdzieś pod Charkowem. Wiesz, dlaczego zostawiłam tę sytuację w filmie?

Dlaczego?

Żeby pokazać, że ci żołnierze są gotowi oddać za nas życie. Za nas, czyli za dziennikarzy, którzy relacjonują wojnę. Oni zawsze mówią: ty musisz żyć, musisz wrócić do Polski i pokazać całemu światu, co się tu dzieje. Ta sytuacja była rzeczywiście niebezpieczna. Wyjeżdżaliśmy już z lotniska ługańskiego. Włączyłam kamerę, żeby nagrać pożegnanie. I nagle wszyscy usłyszeliśmy świst pocisku, wiedzieliśmy, że po paru sekundach będzie huk. Siedzieliśmy pod wozem opancerzonym, chociaż tego się nie robi, bo to właśnie technika wojskowa zwykle jest celem ostrzału. Wtedy nie było czasu na bieg do okopu, padałeś, gdzie stałeś. Tam reaguje się na dźwięk nadlatującej rakiety.

A mogłaś przecież być prawniczką w UEFA. Dlaczego zostawiłaś tę pracę?

Pracowałam w biurze UEFA 2012 w Kijowie, byłam tam jedyną Polką. Projekt rozpoczął się cztery lata przed mistrzostwami. Później ze względów rodzinnych musiałam wracać do Polski i działałam w polskim biurze Euro 2012. Robiłam mnóstwo fascynujących rzeczy, co nie zmienia faktu, że rok przed Euro przeniosłam się do firmy Live Park, czyli do spółki, która produkuje transmisje meczów polskiej Ekstraklasy. Tam poznałam dziennikarzy, zaczęła się przygoda z mediami, później robiłam nawet transmisję z MMA w Kijowie.

A jak to się stało, że prawniczka z Polski aplikowała do Kijowa do projektu Euro 2012?

Same zbiegi okoliczności. Pracowałam przy integracji polsko-ukraińskich systemów prawnych, poznawałam ludzi z tamtej strony granicy, którzy zajmowali się organizacją Euro w Ukrainie. Wtedy biuro w Kijowie zaproponowało mi pracę, jednak postawili warunek: mam mówić po ukraińsku. A znałam tylko rosyjski i angielski. Ówczesny szef biura UEFA w Ukrainie zapowiedział mi, że porozumiewanie się po ukraińsku jest dla nich bardzo ważne, dostałam więc trzy miesiące na naukę. Rzucałam książkami po kątach i przeklinałam, ale się udało. Co prawda początkowo mówiłam surżykiem, czyli mieszaniną ukraińskiego i rosyjskiego, ale dano mi szansę i zaczęłam pracę.

Wciąż jesteśmy daleko od wojny.

Euromajdan wybuchł, gdy byłam już po biurze Euro i Live Parku. Znałam język i miałam kontakty. Na Majdanie protestowali także ludzie, z którymi wcześniej pracowałam w biurze w Kijowie, wcześniej widywałam ich w garniturach, teraz robili koktajle Mołotowa. Raz pojechałam i niemal tam zostałam.

Dotarcie do TVN i amerykańskich honorów przez futbol i transmisje telewizyjne już jest zaskakujące, ale i tak bardziej dziwi mnie Twoja przygoda z Telewizją Republika.

Współpracowałam z nimi. 10 lat temu, w czasie Euromajdanu, nie miało znaczenia, jak polityczna jest stacja, wtedy nie było aż takich podziałów. Nigdy nie zajmowałam się polityką, nigdy nie robiłam żadnego programu politycznego, prawie nigdy nie wypowiadałam się publicznie o tym, jaka opcja polityczna jest mi bliska. Może raz czy dwa zdarzyło się, gdy naprawdę mnie wkurzyli – w sprawie kobiet czy sądów. Krótko mówiąc, robiłam tam tylko relacje z Majdanu.

Espreso TV zaoferowało lepsze warunki?

Najpierw ujęli mnie tym, że jako jedyni pozwolili za darmo brać sygnał z Majdanu. Postawili tylko jeden warunek: pokazujcie prawdę. To stacja proeuropejskich pasjonatów, powstali po to, żeby transmitować protesty związane z decyzją Janukowycza o wstrzymaniu przygotowań do podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Rozmieścili na słupach kamery, które transmitowały wydarzenia na kijowskim Majdanie. Nikt wtedy nie wiedział, że staną się wielką opozycyjną telewizją.

Weszłaś po prostu do redakcji i powiedziałaś, że będziesz pracować?

Szybko poszło. Pracowałam wtedy z ekipą Republiki, ale wszyscy działaliśmy w jednym centrum prasowym, znaliśmy się, nikt nie przejmował się konkurencją. Miałam zresztą na Majdanie bardzo dobrych nauczycieli, między innymi nieżyjącego już Rafała Poniatowskiego z TVN 24.

Czego Cię nauczył?

Gdzie patrzeć, żeby nie uciekać wzrokiem, jak mówić, jak stanąć. Te moje pierwsze lajfy były koślawe. Grały emocje, zarzucano mi, że wejścia dla Republiki nie były profesjonalne, że miałam rozbiegane oczy, ktoś pisał, że pewnie byłam pijana. Ale to był stres plus niewielkie doświadczenie. Wszyscy jednak mieliśmy dobre chęci, szybko się uczyliśmy. Spaliśmy w centrum prasowym, bo baliśmy się pójść do wynajętego pokoju, żeby nas coś nie ominęło. Wśród dziennikarzy mieliśmy umowę – wszyscy, czy to z TVN, czy z TVP lub Republiki – że gdyby cokolwiek działo się na Majdanie, to dzwonimy do siebie. Dziennikarze Espreso TV oczywiście byli na miejscu i też nam bardzo pomagali. Znałam język, co jakiś czas proszono mnie o komentarz, więc płynnie nasza współpraca weszła na wyższy poziom.

Twoja mama jest pewnie zawiedziona, że zamiast mieć w domu stateczną prawniczkę ma dziennikarkę, która naraża życie w Ukrainie.

Już na samym początku moi rodzice byli bardzo zdziwieni, że zdecydowałam się na prawo. Wahałam się między prawem a dziennikarstwem i naukami politycznymi. Czułam misję, chciałam zmieniać świat, interesowałam się polityką międzynarodową i walką o planetę.

To chyba po tacie – działaczu Solidarności, wicewojewodzie podlaskim w latach 90.?

W domu rozmawiało się o polityce. Dlatego pewnie rodzice uważali, że prawo będzie zbyt nudne dla żywiołowej dziewczyny. Czego ja wtedy nie robiłam? Trenowałam aikido, chodziłam na koncerty punkrockowe, z Farben Lehre przyjaźnię się zresztą do dziś.

Koncerty punkowe to i tak bezpieczniej niż wojna. Co powiedziała Ci mama, gdy poinformowałaś ją, że jedziesz do Waszyngtonu po nagrodę?

Mama jest ze mnie dumna, bo wie, że sporo musiałam wycierpieć, zanim do tego Waszyngtonu dojechałam. Tak samo zresztą miały i inne dziewczyny, które spotkałam w Białym Domu. Skoro dostają tę nagrodę, to znaczy, że musiały przejść przez wojnę, piekło, konflikty, szykany, hejt. Julia Pajewska z Ukrainy, która też dostała nagrodę, mówiła mi w Waszyngtonie: „Bianka, ja jeszcze pół roku temu byłam w rosyjskim więzieniu i nie wiedziałam, czy przeżyję. A teraz jestem tutaj i spaceruję”. Życie jest bardzo przewrotne.

Nie miałaś refleksji, że zbyt wiele poświęciłaś dla dziennikarstwa?

Pamiętam taki dzień w 2014 roku, kiedy podczas walk pod Ługańskiem do szpitala polowego przywieziono 10 ciężko rannych. Ratownik medyczny był tylko jeden. I ja z moją kamerą. Ci ranni, niektórzy bez ręki i nogi, wykrwawiali się i patrzyli mi w oczy. Odłożyłam kamerę i udzieliłam im pierwszej pomocy. Później zarzucano mi naruszenie zasad etyki zawodowej. Mówili: jesteś dziennikarzem, musisz być neutralna, trzymać się z boku. Po prostu oglądaj i nagrywaj. Ale ja, po pierwsze, jestem człowiekiem. Dopiero po drugie, jestem dziennikarzem, prawnikiem. Gdy przede mną wykrwawia się człowiek, nieważne jakiej narodowości: żołnierz, jeniec wojenny czy cywil – pomagam mu.

To nie jest zbyt trudne dla Twojej psychiki?

Traumy, stres pourazowy, problemy rodzinne, koszmary – to może dotknąć każdego, kto zetknął się z wojną, zwłaszcza gdy mówimy o tygodniach i miesiącach w okopach. Chyba najgorszy okres miałam po 2014 roku. Bardzo trudno wrócić do normalnego życia. Wczoraj byłaś w okopach, a dziś jesteś w Warszawie i widzisz ludzi spacerujących po galerii handlowej, bawiących się w klubach i restauracjach. A na telefon dostajesz informację, że tam giną ludzie.

Masz jakiś rytuał przejścia ze świata wojny do świata pokoju? Co się musi wydarzyć, żebyś po powrocie znów mogła tu normalnie żyć?

Długo nie mogłam sobie poradzić z czymś na kształt żalu do świata – że ten nasz nie zauważa tragedii, która rozgrywa się za granicą. Sporo czasu upłynęło, zanim w swojej głowie dałam ludziom w Polsce prawo do korzystania z życia i cieszenia się nim. Sama wciąż czuję się winna. Głupio mi, że jestem w pięknych miejscach, a tam cały czas trwa wojna. W telefonie mam aplikację, która wskazuje alarm powietrzny – ostatnio odezwała mi się w jakiejś galerii handlowej w Warszawie, gdy byłam między półkami a przymierzalnią. Tu ciuchy, ludzie, zakupy, muzyczka, a nagle syrena alarmowa.

Gdy byłam w Waszyngtonie, świat obiegło nagranie z ukraińskim żołnierzem, którego rozstrzelali Rosjanie. Chcieli, żeby zdjął naszywkę, a on tylko włożył papierosa i powiedział „Sława Ukrajini”. I zginął. Zobaczyłam to nagranie, gdy czekałam przy recepcji hotelu. I nagle wpadają dziewczyny z Departamentu Stanu, które się nami opiekowały, fajne, miłe, roześmiane, pełne entuzjazmu i radości. Czy mogę im psuć dzień? Czy mam im tłumaczyć, dlaczego mam taki nastrój? To są właśnie te dwa światy, których nie umiem pogodzić. Nie mam rytuału, niestety.

Może po prostu musisz robić inne materiały, nie tylko związane z wojną.

Był taki moment, kiedy non stop robiłam wyłącznie tematy wojenne, w tym o zbrodniach w Borodziance, gdzie byłam praktycznie dzień po odbiciu miasta. Widząc wyciągane spod gruzów ciała, zgliszcza i potężne zniszczenia podkijowskich miejscowości, w pewnym momencie uklękłam. Dosłownie, fizycznie nogi się pode mną ugięły. Pamiętam, że był przy tym Paweł Bobołowicz z Radia Wnet, który relacjonuje tę wojnę od 10 lat. Wtedy powiedziałam w pracy: słuchajcie, już nie dam rady. Codziennie zbrodnie, jeżeli nie widzę ich w Ukrainie, to słyszę o nich tu w Polsce, bo cały czas rozmawiam z uchodźcami. Połowy zdjęć nawet nie mogę dać na antenę, tak były drastyczne. Poprosiłam producentkę, by znalazła mi coś innego. I zrobiłam dla „Dzień Dobry TVN” cykl „Metamorfozy” o kobietach, które chcą się zmienić. Oczywiście i tu zdarzały się łzy, bo niektóre historie były ciężkie. Ale to jednak inne emocje. Takie materiały pozwalają mi trochę odreagować.

Czy kobiety mają jakąś szczególną rolę do odegrania na tej wojnie?

Kobiety mają w sobie dużo emocji, uczuć. Ale skłamałabym, gdybym powiedziała o żołnierkach, że kierują się wyłącznie emocjami. Bo one na wojnie są bardzo profesjonalne. Długo musiały walczyć o swoją pozycję w armii. W 2014 roku, gdy prezydent Janukowycz uciekł z Ukrainy, w armii nie było żadnych stanowisk dla kobiet. Te, które walczyły na pierwszej linii jako snajperki, miały w papierach wpisane „łaźniowa”, „szwaczka” czy „kucharka”. Nie było też mundurów, o stopniach oficerskich dla nich nie wspominając. Teraz to się zmieniło. Dlatego myślę o Kurdyjkach walczących w Syrii z ISIS, które, gdy byłam u nich, prosiły aby przekazać pozdrowienia kobietom w Ukrainie i powiedzieć, że kobiety mogą zmieniać świat.

***

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Żukowski i fair play w dziale sportu, a także Engelking, Smoleński, Bok i Wattpad

Press

Marek Twaróg

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.