Dział: WYWIADY

Dodano: Wrzesień 24, 2021

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Krzysztof Stanowski sieka piórem na kawałki

(screen You Tube/Monika Jaruzelska zaprasza)

- Trzeba było zerwać się z tych kajdan, żeby założyć Weszlo.com. Gazety pieściły się z piłkarzami - mówi Krzysztof Stanowski, założyciel serwisu.

Tekst pochodzi z magazynu "Press" 9-10/2017.

Gdy mieszka Pan w Barcelonie, to chodzi na mecze Espanyolu?

Tylko jak gra z Barceloną.

A na Real Madryt?

Gdy gra z Barceloną, to tak. Obecność Barcelony jest warunkiem koniecznym, bym poszedł w Hiszpanii na mecz. Gdybym pomieszkiwał w Madrycie, pewnie kilka razy z ciekawości wybrałbym się na Estadio Santiago Bernabéu, ale Real nie jest dla mnie takim magnesem, żeby specjalnie jechać do Madrytu na jego mecz.

Patrzy Pan teraz na ligę hiszpańską nie przez dziennikarskie szkiełko i oko, tylko sercem fana Dumy Katalonii?

To jest dla mnie jak powrót do dzieciństwa. Gdy w jakiejkolwiek branży za blisko podejdzie się do tematu, w końcu traci on urok. Tak jest nie tylko w sporcie, ale i w polityce. Ruchy, partie, ludzie tracą natychmiast, gdy się do nich zbliżymy. Kiedy za blisko poznasz piłkarzy, trenerów, działaczy swojej ulubionej drużyny, wszystkie obowiązujące w piłce układy i układziki, piłka zostaje odarta z romantyzmu i okazuje się być biznesem, grą toczoną nie tylko na boisku, ale też poza nim. W Hiszpanii mogłem wrócić do czystego kibicowania: oglądania piłki w piłce, podziwiania dryblingów, strzałów, akcji.

I dlatego, mieszkając w Barcelonie, nie pisze Pan o piłce hiszpańskiej?

Czasem przemycam w felietonach jakieś swoje spostrzeżenia stamtąd, ale nie relacjonuję meczów, bo to odbiera mi radość ich oglądania.

Ma Pan już ulubione miejsce na Camp Nou?

Trochę mi zajęło zwiedzenie wszystkich sektorów na stadionie, ale najlepiej boisko widać z tego o numerze 231 i stamtąd oglądam mecze. To dokładnie naprzeciwko loży prezydenckiej, przy samym środku boiska.

Ucieczka do Barcelony pozwoliła nabrać dystansu do polskiego futbolu?

Nie demonizowałbym tego. Żyjemy w dobie internetu i telewizji kablowych, mogę obejrzeć wybrany mecz z każdego miejsca na świecie. Nie ma znaczenia, czy pracuję z mieszkania na Wilanowie czy w Barcelonie. Dystansu do polskiej piłki nie nabrałem, bo de facto moje życie się nie zmieniło, oprócz tego, że było cieplej za oknem.

Z badania, które przeprowadziliśmy wśród studentów dziennikarstwa, wynika, że większość marzy o zawodzie dziennikarza internetowego, bo „dużo podróżuje i może pracować z dowolnego miejsca na świecie”.

A potem życie to brutalnie weryfikuje.

Jednak Pan jest przykładem, że rzeczywiście można tak pracować. I wzbudza tym zazdrość kolegów. Organizuje Pan sobie jakoś dzień pracy?

Jeśli mam ochotę – piszę, a jeśli nie mam – nie piszę. Lecz by dojść do takiego komfortu, musiałem 20 lat pracować na nazwisko. Musiałem przejść wiele etapów zawodowej drogi, żeby uzyskać taką samodzielność. Studenci dziennikarstwa powinni mieć świadomość, że praca dziennikarza to jednak nie leżenie na plaży w Barcelonie, tylko zapieprzanie w redakcji czasami od rana do późnej nocy, siedzenie przy komputerze i telefonie non stop.

Panu w miarę szybko udało się z tego wyrwać.

Są takie momenty w życiu, że człowiek sobie mówi: jak nie teraz to nigdy. Kiedy dwa lata temu zdecydowałem się na książkę „Stan futbolu”, uznałem, że łatwiej i przyjemniej będzie mi ją napisać z dala od Polski, a skoro będzie to dla mnie opłacalne, bo zarobię więcej, niż wydam, to czemu nie? W życiu nie chodzi o to, by wszystkie pieniądze kisić na koncie. Zakochałem się w Barcelonie, podobnie żona. Ale to nie będzie trwało wiecznie. Teraz moje dziecko ma trzy lata, lecz jak będzie miało siedem lat i pójdzie do szkoły, nie będę przecież wyjeżdżał sobie na jesień i zimę do Katalonii. Nie jestem białym samotnym żaglem, który może sobie pływać, jak chce.

Co tydzień pisze Pan felietony do Weszlo.com i „Przeglądu Sportowego”.

No tak.

Redaguje Pan teksty na Weszlo.com?

Już nie.

Przylatuje Pan jeszcze do Polski na programy do telewizji Eleven?

Przylatywałem co tydzień lub raz na dwa tygodnie, ale te programy się skończyły.

No to z czego Pan żyje?

Udało mi się odłożyć tyle pieniędzy, że wystarcza na niezależność.

Internetowe serwisy sportowe przez lata stały reklamowaniem zagranicznych bukmacherów. Jak wygląda sytuacja finansowa serwisu Weszlo.com po zmianie ustawy hazardowej, skutkiem której z polskiej sieci zagraniczni bukmacherzy zniknęli?

Z tego co słyszałem, nigdy nie była lepsza.

A pisanie książek opłaca się Panu? W przypadku biografii Andrzeja Iwana zrzekł się Pan honorarium na rzecz piłkarza, by mu pomóc w jego niełatwej sytuacji finansowej.

To prawda. W sumie sprzedało się 140 tysięcy egzemplarzy wszystkich moich książek. Na wielkich autorach to nie robi wrażenia, ale jak na polski rynek to niemało.

Ta ostatnia, czyli „Stan futbolu”, jak się sprzedaje?

Do tej pory sprzedało się 25 tysięcy egzemplarzy. Najlepiej rozeszła się książka, którą napisałem z Wojtkiem Kowalczykiem, ale ona miała dwa wydania z dziesięcioletnim odstępem, czyli trafiła do dwóch pokoleń kibiców. Książka „Spalony” pisana z Andrzejem Iwanem sprzedała się w ponad 40 tysiącach.

Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że pisanie książki to ciężka robota, nie zawsze warta 60 tysięcy złotych honorarium, które można za nią dostać. Wielu uznanych reporterów może tylko o takiej gaży pomarzyć.

Widocznie ci uznani reporterzy nie sprzedają wystarczających nakładów. Każdy autor może wynegocjować za sprzedany egzemplarz cztery złote, w porywach pięć. Wystarczy to pomnożyć przez liczbę sprzedanych książek i mamy finalne honorarium. Zanim napiszę książkę, zastanawiam się, ile faktycznie jestem w stanie jej sprzedać, jakie jest zapotrzebowanie rynku. Jeśli mam sprzedać pięć tysięcy sztuk – to strata czasu. Ale przy trzydziestu tysiącach to zaczyna być kuszące. Przy mojej marce spore nakłady, jak na warunki polskiego sportu i polskiego rynku wydawniczego, jestem w stanie sprzedać już w przedsprzedaży. „Stan futbolu” kilka tysięcy ludzi kupiło, nie wiedząc, o czym jest. To miłe.

To Pan szuka historii do książki, czy to byli piłkarze wychodzą z propozycją współpracy?

Zazwyczaj byli piłkarze potrzebują pieniędzy, a jak się zdecydują na książkę, szukają kogoś, kto ją za nich napisze i zrobi to najlepiej. Dziś jestem dla nich naturalnym kandydatem, bo kilka książek napisałem z powodzeniem. Zwracają się do mnie, ale najczęściej odmawiam, bo ich historia nie jest dla mnie kręcąca i nie czuję w temacie potencjału, w tym – nie ukrywam – finansowego. Na każdego piłkarza trzeba znaleźć inny pomysł. Andrzej Iwan ma w swoim życiorysie ponure elementy, chciał się uzewnętrznić najpierw w blogu, ale to, co mi opowiedział, było tak mocne, że nadawało się na książkę biograficzną. Przez pryzmat Wojtka Kowalczyka można było napisać książkę o futbolu, a Grzesiek Szamotulski to wesołek, więc powstał z jego udziałem zbiór anegdot i dowcipów piłkarskich.

Grzegorz Szamotulski był pierwszym piłkarzem, z którym przeprowadził Pan wywiad dla „Przeglądu Sportowego”. Dziś jest Pan ojcem chrzestnym jego dziecka. Przyjaźń zaczęła się od tego wywiadu?

Ja miałem wtedy 14 lat, a on 21, nie mogliśmy więc pójść razem na piwo. Nasza przyjaźń rozwinęła się później, bo byłem wobec niego zawsze uczciwy jako dziennikarz. Utrzymywaliśmy kontakt nawet wtedy, gdy wyjechał na kontrakt do Grecji, a potem te więzi się zacieśniały.

Ma Pan innych przyjaciół wśród piłkarzy?

Tak, ale to są już byli piłkarze. Pracując w „Przeglądzie Sportowym”, chodziłem na treningi, jeździłem na zgrupowania, więc przyjaźnie się zawiązywały.

Kiedyś powiedział Pan, że dziennikarz sportowy to niedoceniany, trudny zawód, bo piłkarze nie pchają się do udzielania wywiadów jak politycy.

Dziś jest jeszcze trudniej niż kiedyś. Piłkarz nie może się sam wypowiadać. Otaczają go rzecznicy prasowi, sponsorzy pilnujący wizerunku, kibice nagrywający każdy ruch smartfonami. Dopiero gdy dziś mamy gwiazdę pokroju Roberta Lewandowskiego, szefowie redakcji się przekonują, jak trudno jest zdobyć banalną wypowiedź znanego piłkarza. To są ludzie niejednokrotnie trudniej dostępni niż premier czy prezydent. Pamiętam z pracy w „Dzienniku”, że wielokrotnie na kolegiach rzucano propozycję typu: „Zróbmy na poniedziałek wywiad z Aleksem Fergusonem”. Szefom wydawało się, że wystarczy zadzwonić do Manchesteru.

Pamiętam skrzywienie selekcjonera Franciszka Smudy na jednej z konferencji po meczu reprezentacji Polski, gdy usłyszał, że pytać będzie dziennikarz Weszlo.com.

Był taki moment, gdy Weszlo.com nie było mile widziane na konferencjach prasowych.

Dziś już się na Was nikt nie obraża za to, co piszecie?

Niektóre osoby się obrażają, ale z czasem im przechodzi. Ale nie ma embarga na Weszlo.com. Zaskoczenie w środowisku było na samym początku, gdy się pojawiliśmy. Nasz portal, mimo że niszowy, wykonał ogromną robotę w kwestii profesjonalizacji polskiej piłki nożnej. Piłkarze dowiedzieli się, co wypada, a czego nie wypada robić, trenerzy zaczęli dostawać po głowie, wszyscy nauczyli się unikać ciosów, które spadały na nich jeden po drugim.

To, co kibice wypisywali na forach internetowych, Wy przenieśliście do publikacji w mediach. Na przykład historie o brzuchu, jaki zapuścił sobie piłkarz Rafał Murawski. To była ta nowość?

Ludzie właśnie na to czekali, a piłkarze przekonali się, że pewnych rzeczy nie wypada robić. Jak mam tłuszcz na brzuchu, to go zasłaniam, a najlepiej gubię. Przecież nam nie chodziło o jednego Murawskiego, ale o wielu innych zapuszczonych piłkarzy. Media im tego nie wytykały, bo podświadomie dla dziennikarzy ich targetem nie byli kibice, tylko właśnie piłkarze, trenerzy, działacze, z którymi na co dzień się spotykali i dla nich pisali swoje teksty. My zmieniliśmy to podejście.

Dla nas od początku nie było ważne, czy piłkarz się obrazi, czy zdenerwuje. Wyrwaliśmy się z klatki, w której i ja w przeszłości też tkwiłem. Idąc na trening Legii, zastanawiałem się, czy po moim tekście piłkarz odpowie mi „dzień dobry”. Trzeba było zerwać się z tych kajdan, żeby założyć Weszlo.com. Gazety pieściły się z piłkarzami, chcąc mieć do nich dostęp.

Dziennikarze sportowi jakby czekali na pojawienie się mediów społecznościowych. Z czego wynika, że tak stadnie pojawili się na Twitterze?

W przypadku dziennikarstwa sportowego wciąż w mediach społecznościowych rywalizuje się na newsy, a nie kto wygłosi ostrzejszą opinię. Ja bardzo długo się broniłem przed Twitterem. Uważałem to za stratę czasu i energii. Wychodziłem z założenia, że nie powinienem pisać za darmo w komunikatorze. Z czasem przekonałem się, że to jednak nie tylko forma komunikacji, ale też promocji własnej działalności.

Dziś na Twitterze spośród dziennikarzy bardziej angażujący profil od Krzysztofa Stanowskiego mają tylko polityczni hejterzy – Tomasz Lis i Rafał Ziemkiewicz. Twitter służy dziennikarzom do wzajemnego okładania się pałkami, a nie chwalenia się newsami. Dlaczego?

W dziennikarzach są pokłady agresji, której nie mają gdzie na co dzień upuścić. Też jestem przekorny i lubię się sprzeczać. Jeżeli ktoś nie ma zaczepnego charakteru, nie powinien brać się za dziennikarstwo. Twitter jest też dobrym narzędziem do weryfikacji talentu dziennikarza, sprawdzenia, kto ma ten błysk, że w 140 znakach potrafi zawrzeć ciekawą myśl. To jest jak z pracą w tabloidzie: tylko na pozór łatwo pisze się krótkie teksty. Myślę, że na Twitterze czuję się swobodnie, bo pracowałem w „Super Expressie” i tam nabrałem umiejętności robienia mocnej syntezy. Twitter przesiewa dziennikarzy na tych potrafiących bawić się słowem i topornych, bez błysku.

Obnażył też dziennikarzy, którzy tylko udawali obiektywnych. Szczególnie tych zajmujących się polityką.

Dziennikarzy sportowych dotyczy to w mniejszym stopniu, ale tu też mamy wyraźny podział na dwa zwalczające się plemiona. Czytelnicy też już się określili i teraz nie chcą, by dziennikarze mącili im w głowach. A przecież nie jest tak, że jedni robią wszystko dobrze, a drudzy wszystko źle. Gdzie ja mam dzisiaj zajrzeć, by poznać dany problem ze wszystkich stron? Kogo mam czytać? Doszliśmy do ściany, bo najpotężniejsze media na własne życzenie odarły się z wiarygodności.

Dla Moniki Olejnik jest Pan „radykalnym prawicowym dziennikarzem sportowym”, dla prawicowców „tęczowym Krzysiem” za popieranie związków partnerskich i głosowanie na Platformę Obywatelską. Kim Pan naprawdę jest?

Na PO głosowałem 12 lat temu, ale głosowałem już też na prawie wszystkie inne partie, oprócz SLD i PiS. PO już nie wybiorę, bo wprowadzili ustawę hazardową. Wzdrygałem się od głosowania na SLD i PiS, więc postawiłem na Ruch Palikota, ale to był kompletny niewypał, więc w następnych wyborach poparłem partię Wolność, ze względu na Przemysława Wiplera, który wtedy wydawał mi się rozsądny, w przeciwieństwie do jego szefa. Ale te wybory nie wynikały z tego, że chcę skakać z kwiatka na kwiatek, tylko z braku alternatywy dla duopolu PiS – PO i szukania jej na siłę. Już wiem, że w następnych wyborach też będę miał problem.

Czyli jest Pan symetrystą, a jak napisał Marek Beylin w „Gazecie Wyborczej” – symetryści jadą na gapę.

No to jadę. Generalnie wychodzę z założenia, że rozliczać należy władzę, a nie opozycję. Jak mi się coś nie podoba, to piszę. Ale o władzy, a nie o opozycji, bo ona nie ma znaczenia. Krytykowałem Platformę Obywatelską, gdy rządziła, i wielu moich obserwujących zakładało, że reprezentuję elektorat PiS. Teraz, gdy rządzi PiS i jego krytykuję, pytają: byłeś taki fajny i co ci się stało?

Patrząc na upartyjnienie mediów publicznych czy próby opanowania wymiaru sprawiedliwości, przyzna Pan, że Tomasz Lis miał rację, ostrzegając, że PiS podpali Polskę?

A ja się cieszę, że Platformy nie ma u władzy. Nie godzę się na to, że jak nie PiS, to musi rządzić PO, a jak nie PO, to musi rządzić PiS. Powinniśmy przekonywać obywateli, że mają wiele innych wariantów do wyboru i że nie muszą być niewolnikami tej alternatywy. Budowanie duopolu degeneruje polityków, którym się wydaje, że wystarczy złapać się za łby z największym przeciwnikiem, by osiągnąć odpowiedni wynik w wyborach.

Dwa lata temu zarzucał Pan obozowi PO, że wykorzystuje katastrofę smoleńską do dzielenia wyborców na „normalnych” i „sektę smoleńską”. W tym roku w rocznicę smoleńską zarzucił Pan PiS, że nie zrobił niczego dla wyjaśnienia okoliczności katastrofy.

Po pierwszym tekście o Smoleńsku uznano mnie za zwolennika PiS, choć napisałem w nim, że jest to partia po stokroć nędzna, ale jest tak napierdalana w mediach, iż było mi jej nawet żal.

Mocne słowa muszą być wulgarne?

Aby przekaz nie brzmiał sztucznie, tylko wyrażał prawdziwe emocje, czasem mięsem trzeba rzucić. Oczywiście masa piszących nie potrafi w tekście przeklinać. Trzeba umieć napędzać emocje w tekście i wulgaryzm bywa potrzebny do ich rozładowania.

Z jednej strony zarzuca Pan mediom, że zajmują się głupotami, ale sam Pan opisuje story dotyczące Pana problemów z nowym mercedesem klasy E. Po co?

Nie robiłem tego w żadnym portalu, tylko na swoim profilu społecznościowym. Mam prawo tam pisać, że zjadłem kiepski obiad albo że nie jestem zadowolony z usług jakiejś firmy. Uważałem, że firma Mercedes mnie lekceważy i dostarczyła mi nie taki produkt, jaki zamówiłem. Ostatecznie zostałem poważnie potraktowany przez Mercedesa.

A blogerzy, idąc za Pana przykładem, mogą szantażować marki: „Jak nie będzie po mojemu, to Wam przywalę, jak Stanowski na Facebooku”.

Nie chciałem nikogo szantażować, tylko dochodziłem swoich praw. Zresztą to zaszkodziło mojemu wizerunkowi, bo wyszedłem na kłótliwego i mściwego, a w rzeczywistości byłem bezradny. Choć prawdą jest, że często w życiu za późno wciskam hamulec. Jak już wystrzelę pierwszy nabój, muszę wystrzelać cały magazynek, żeby poczuć, że walka jest skończona.

Cztery lata temu wyznał Pan, że dzięki mediom stał się Pan idiotą, bo wie, że Anna Mucha jeździ mercedesem, a nie wie, kto rządzi Izraelem.

Nadal liczy się tylko to, co się dobrze sprzedaje i do jakiego należymy obozu. Z informacjami nie zrobiło się lepiej, problem dotyczy też sportu. Robert Lewandowski pokaże swoje dziecko i cały internet będziemy mieli zasrany jego zdjęciem, a to dziecko jest przecież jak miliony innych dzieci.

Dotychczas mówił Pan, że dziennikarz sportowy to faktycznie jeden z najmniej potrzebnych zawodów. Dziś rozszerza Pan to na wszystkich dziennikarzy. Ale na przykład historia dążenia do sukcesu Łukasza Kubota może kogoś zainspirować do zmian w życiu.

Tylko że większość tekstów, które czytamy, jest nie o drodze do zwycięstwa w Wimbledonie, tylko o przeciętniakach, na przykład o tym, że Ariel Borysiuk zagra albo nie zagra w Lechii Gdańsk. Natomiast dziennikarze polityczni, zamiast pełnić swoją misję, wykonują partyjne rozkazy. Gdy się z czymś nie zgadzają, reagują nie refleksją, tylko agresją. Tacy dziennikarze nie są społeczeństwu potrzebni.

Pan w mediach też się okłada z Tomaszem Lisem i nie dlatego, że on jest kibicem Realu Madryt.

To efekt mojego dużego rozczarowania Tomaszem Lisem. Przez lata uważałem go za niezwykle inteligentnego i rozsądnego człowieka, który może wyznaczać nowe standardy w dziennikarstwie. Gdybym nie wiązał z nim żadnych nadziei, teraz byłby mi obojętny. Dziś nadal jest inteligentny, ale już na pewno nie rozsądny. Zatracił się totalnie, czyli jak mawia mój kolega: odpiął wrotki.

A nie jest tak, że w internecie opłaca się atakować kogoś takiego jak Lis, bo zyskuje się wtedy na rozgłosie i popularności w sieci?

Dużo łatwiej byłoby mi w życiu, gdybym sobie nie palił pewnych mostów i nie atakował ludzi, którzy mogli mi coś zablokować. Piszę przecież felietony do „Przeglądu Sportowego”, którego wydawcą jest też wydawca „Newsweeka”, którego Lis jest naczelnym. Domyślam się, że komuś w Ringier Axel Springer Polska mogłoby się to nie spodobać i straciłbym jedno ze źródeł mojego dochodu. Ale nie potrafię się powstrzymać. Nie pasuję do linii redakcyjnej żadnego tradycyjnego medium. W środowisku – ale wyłącznie u ludzi, którzy mnie osobiście nie znają – mam opinię kłótliwego. W rzeczywistości praca ze mną jest bardzo prosta. Nie zawalam terminów, przysyłam tekst dokładnie na wymiar i on albo idzie w całości, albo nie idzie w ogóle. Jeśli przychodzę do studia – to na czas, trzeźwy, mówię grzecznie „dzień dobry” i „do widzenia”.

Kto był dla Pana wzorcem dziennikarstwa – Janusz Atlas, Paweł Zarzeczny...?

Zawsze szedłem swoją drogą, a starsi dziennikarze pod wieloma względami raczej byli antywzorcami. Na ich przykładzie uczyłem się, czego nie robić w życiu, jak się nie prowadzić. Chociaż, rzecz jasna, takie osoby jak Atlas czy Zarzeczny pokazywały, że nie trzeba wstrzymywać pióra, a nawet można piórem kogoś posiekać na kawałki. To dość bliska mi filozofia.

Do „Przeglądu Sportowego” trafił Pan, mając 14 lat. Od kogo się Pan uczył pisać?

Zaczynałem od relacji z meczów III ligi, teksty te miały po dziewięćset–tysiąc znaków. Zawierały mnóstwo piłkarskiego żargonu, od którego dziś zęby bolą, typu: „niewykorzystane sytuacje się mszczą”. Nikt mnie nie uczył pisania.

Jaki piłkarz jest odzwierciedleniem Pana charakteru zawodowego?

Nie chciałbym, aby to zabrzmiało nieskromnie, ale byłby to piłkarz dobry, bo jestem świadom drogi, którą przeszedłem. Byłby to piłkarz potrafiący grać na wielu pozycjach na boisku, bo umiem napisać felieton albo reportaż, zrobić wywiad, napisać książkę, zarządzać redakcją, mogę siedzieć miesiąc za biurkiem albo być miesiąc w delegacji.

Taki Łukasz Piszczek, bo był najpierw napastnikiem, jest obrońcą, ale w pomocy też by pewnie zagrał?

Bardziej wszechstronny. Ktoś taki jak Jorge Campos, który w jednej połowie meczu stał na bramce, a w drugiej był napastnikiem. Czyli i broni, i atakuje, jak trzeba, a jednocześnie jest kapitanem zespołu.

Ceni Pan jakichś polskich sprawozdawców?

Bardzo wielu. To będzie długa lista, a i tak na pewno kogoś pominę: Andrzej Twarowski, Tomasz Smokowski, Przemysław Pełka, Przemysław Rudzki, Jacek Laskowski, Mateusz Borek, Marcin Feddek, Rafał Wolski, Tomasz Ćwiąkała, Mateusz Święcicki, Marcin Grzywacz, Bartosz Gleń, Bartosz Marchliński. Do komentatorów mam wielki szacunek, o ile przygotowują się do swojej pracy.

Prezes TVP Jacek Kurski nie obraził się, że upublicznił Pan rozmowę telefoniczną z nim o „wypierdoleniu dinozaurów” ze studia piłkarskiego towarzyszącego meczom Polski na Euro 2016?

Nie wiem, bo już nigdy potem nie rozmawialiśmy. Zresztą wcześniej też nie.

Strach do Pana dzwonić, bo nigdy nie wiadomo, czy Pan potem nie wrzuci tego do sieci. Nagrywa Pan swoje rozmowy telefoniczne? Te upublicznione brzmią tak prawdziwie, że nie wyglądają na odtwarzane z pamięci.

Jacek Kurski podjął ryzyko. Zadzwonił do obcej osoby, dziennikarza, i był megaszczery. Tak szczery, że aż mnie to szczerze zdziwiło. Zazwyczaj wyczuwam, co mogę potem napisać, a co nie. Jeżeli ktoś powie mi sto rzeczy, a ja ujawnię 20, i tak mam w głowie, że tych 80 gorszych nie ujawniłem – druga strona też o tym wie. Nie mam problemu, że ludzie boją się do mnie dzwonić, wręcz przeciwnie. Paweł Zarzeczny twierdził, że dziennikarz nie ma prywatnych rozmów. Ja uważam, że dziennikarz ma prawo treść wielu takich rozmów zachować dla siebie, choćby w imię dostępu do informacji w przyszłości. Dzięki temu moja siatka kontaktów raczej rośnie, niż maleje.

W książce Andrzeja Iwana przemilczeliście to, że trener Andrzej Nawałka uczestniczył w procederze kupowania meczów. To mogło mieć wpływ na późniejszy wybór go na selekcjonera reprezentacji.

To była de facto książka Andrzeja Iwana i to on nie chciał o tym pisać. Nie miałem na to wpływu. W swojej już napisałem.

Jak to się stało, że w tak krótkim czasie udało się Panu rozkręcić na Twitterze wielką akcję charytatywną #DobroWraca?

Zaczęło się spontanicznie. Byłem w Paryżu na Euro 2016 przed meczem Polska – Niemcy i z przyjaciółmi szedłem na kolację. Czekając na zielone światło, zajrzałem na Twittera. Ktoś napisał: „Patrz, tu potrzeba pieniędzy, podaj dalej, może uzbieramy”. I strasznie się wciągnąłem. Zamiast rozmawiać z przyjaciółmi, gapiłem się w telefon, odpowiadałem, dawałem retweety, podpuszczałem. I patrzyłem, jak ten magiczny pasek wpłat rośnie, aż urósł do końca. To był niebywały skok adrenaliny i niebywała satysfakcja. Mieliśmy czas tylko do północy i daliśmy radę. Pomyślałem, że trzeba z tego zasięgu korzystać, trzeba ludzi mobilizować. I tak to przekształciło się w dość regularną akcję. Teraz mam zawaloną skrzynkę odbiorczą na Facebooku i Twitterze prośbami o pomoc i strach to otwierać. Jeżeli dziennie dostaję 30 wiadomości od zrozpaczonych matek, a już pierwsza i druga ryją w głowie, kolejnych nie otwieram, bo skala potrzeb ludzi w Polsce mnie przytłacza. Gdybym to wszystko czytał, osiwiałbym. Wybieram intuicyjnie, nie wczytuję się w te ludzkie dramaty. Etap selekcji jest bezlitosny.

Czuje się Pan przy tym wyborze jak Pan Bóg?

Nie mam żadnej strategii w kwestii wyboru potrzebujących. Niby obiecywałem sobie, że będę wspierał zbiórki, których efekt jest bardzo namacalny i szybki – na przykład na protezy rąk, które będą komuś służyć 30 lat. Niby nie chciałem wspierać eksperymentalnych metod leczenia, które są ostatnią szansą, a ze zdjęć potrzebującego widać, że tej ostatniej szansy to już w zasadzie nie ma. Ale czasami się złamię, bo ojciec błaga o ostatnią nadzieję dla swojego dziecka. Wyobrażam sobie, że jestem w jego sytuacji, i mówię: Dobra, ruszam z tym.

Z drugiej strony, ta akcja dowodzi, że dziennikarze jednak jeszcze się do czegoś przydają.

Gdyby nie ta akcja, może bym już skasował swój profil na Twitterze, bo tracę tam za dużo czasu. Sam fakt, że raz na miesiąc mogę za jego pośrednictwem komuś pomóc, powstrzymuje mnie od tego. W tej akcji charytatywnej ani złotówka nie przechodzi przeze mnie. Ludzie pytają, czemu nie założę własnej fundacji, ale fundacji jest już mnóstwo, więc po co jeszcze jedna? Fundacja Siepomaga robi kapitalną robotę i nie widzę powodu, dla którego nie miałbym jej wspierać. To jest jak z bieganiem: uderzenie endorfin, które uzależnia.

Co Pan pomyślał, gdy dowiedział się, że Anna i Robert Lewandowscy przelali 100 tysięcy złotych na pomoc dla chłopca, który takiej pomocy faktycznie nie potrzebował?

Zastanawiałem się, jaka kara jest adekwatna za takie wyłudzenie. Równie dobrze można to zrównać z zabójstwem, bo za te pieniądze Lewandowskich można było w tym czasie komuś uratować życie. To było znacznie cięższe przestępstwo niż wyrwanie bankomatu ze ściany z milionem złotych.

Popiera Pan Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy?

Tak. Gdy to robię, mam największy hejt na Twitterze. Trochę szkoda, że Jurek Owsiak w ostatnim czasie nie wytrzymał presji i zaczął się przesadnie określać po jednej ze stron wojny plemiennej, co stało się trudne nie tyle dla niego, co dla ludzi z różnych stron, którzy go wspierają.

Krzysztof Stanowski

Na Twitterze przedstawia się jako pismak. Ma 177 tys. obserwujących. Zasięg ten wykorzystuje do promowania swoich tekstów o piłce nożnej i polityce oraz do charytatywnej zbiórki #DobroWraca. Co miesiąc angażuje w niej użytkowników, w tym znane postaci sportu, do publicznego wpłacania pieniędzy na potrzeby konkretnego chorego dziecka.

Pisania o piłce nożnej zaczął się uczyć w „Przeglądzie Sportowym” – tam przeszedł drogę od dziennikarza do kierownika działu piłki nożnej. Potem pracował w „Dzienniku” i „Super Expressie”. Współpracował z telewizją Eleven. Założył serwis o piłce nożnej Weszlo.com. Napisał trzy książki z byłymi piłkarzami, reprezentantami Polski: Wojciechem Kowalczykiem, Grzegorzem Szamotulskim i Andrzejem Iwanem. W książce „Stan futbolu” opisał kulisy polskiej piłki nożnej. Zagorzały kibic FC Barcelony. Jej mecze ogląda na żywo, bo od dwóch lat jesień i zimę spędza z rodziną w stolicy Katalonii, gdzie wynajmuje mieszkanie i skąd pracuje

Grzegorz Kopacz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.