Dział: WYWIADY

Dodano: Wrzesień 10, 2014

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Syczenie węży

Nick Davies  (fot. screenshot BBC/YouTube)

Nie interesuje mnie powtarzanie czyichś kłamstw, skoro wiem, jak było naprawdę – mówi Nick Davies, jeden z najlepszych brytyjskich dziennikarzy śledczych, który powalił tygodnik Ruperta Murdocha

To Pan jest odpowiedzialny za zamknięcie „News of the World”? Tabloid zniknął z rynku w lipcu 2011 roku, kilka dni po tym, jak opisał Pan w „The Guardian”, że na zlecenie tygodnika Murdocha włamywano się do poczty głosowej uważanej wtedy za zaginioną 13-letniej Milly Dowler.

Moim zdaniem zamknięcie „News of the World” to była bardzo zła decyzja – i zarazem typowa dla Ruperta Murdocha: samolubna i bezwzględna. Chciał w ten sposób ochronić swojego syna, Jamesa Murdocha, i do pewnego stopnia także Rebekah Brooks (była szefowa News International – przyp. red.). Dla tych dwojga poświęcił 200 osób, które w wyniku zamknięcia tygodnika straciły pracę. Ani ja tego nie chciałem, ani „The Guardian” o to nie zabiegał. Ta decyzja nas zaskoczyła. Stały za nią także motywy polityczne: Murdoch poświęcił „News of the World”, żeby ratować ważniejszy interes – wykupienie reszty akcji platformy telewizyjnej BskyB i przejęcie pełnej kontroli nad nią. 

Co się jednak nie udało.

Wtedy jeszcze liczył, że się uda. Atmosfera wokół „News of the World” zgęstniała długo przed lipcowym tekstem „The Guardian”, Murdoch myślał o zamknięciu tego tabloidu już w kwietniu 2011 roku. 

O tym, że dziennikarze wynajmują detektywów, którzy zbierają dla nich informacje, stosując nielegalne podsłuchy, pisał Pan już w wydanej w 2008 roku książce „Flat Earth News”, a potem przez kolejne lata w „The Guardian”. Jednak bomba wybuchła dopiero po tekście z 4 lipca 2011 roku. Dlaczego?

Tekst o zamordowanej Milly Dowler był z pewnością ważny, ale w tym przypadku chodzi raczej o to, że stał się kroplą, która przelała czarę goryczy. Sam w sobie nie wywołałby może takiego efektu. Ale przyszedł po całej serii poprzednich – napisałem ich chyba 80.

We „Flat Earth News” opisał Pan brudne sztuczki, które dziennikarze stosowali od lat 90.: łapówki dla policjantów, uciekający się do nielegalnych metod detektywi, nawet regularne przeszukiwanie śmietników. Dotyczyło to nie tylko tygodnika Murdocha.

Robiła to większość gazet z londyńskiej Fleet Street.

Murdoch powiedział nawet, że działanie jego tabloidu wpisuje się w kulturę Fleet Street.

Właśnie. W 2003 roku Rebekah Brooks zeznawała przed nadzwyczajną komisją parlamentarną. Padło pytanie, czy kiedykolwiek płacili policji za informacje. Bez namysłu odpowiedziała, że tak. To było tak powszechne, że wydawało się jej normalne! Nawet nie pomyślała, że takie praktyki są nielegalne. 

Skoro robiła to większość gazet, dlaczego tylko Murdoch oberwał?

Potknął się o kolano księcia Williama. Clive Goodman, który w „NoW” był szefem działu zajmującego się rodziną królewską, napisał, że książę William doznał kontuzji kolana. Książę William faktycznie myślał, że naciągnął sobie ścięgno w kolanie. Zadzwonił do lekarza umówić się na wizytę, ale następnego dnia noga była już w porządku, więc na wizytę nie poszedł. A tu „News of the World” donosi o naciągniętym ścięgnie. Skąd Goodman mógł to wiedzieć? Tylko z odsłuchu wiadomości w telefonie. Sprawą zajęła się policja. Doszli do prywatnego detektywa Glenna Mulcaire’a. U niego znaleźli liczące tysiące stron notatki o wszystkich włamaniach do poczty głosowej wykonanych na zlecenie tygodnika. Przeciwko temu tabloidowi były więc twarde dowody – choć jestem przekonany, że takie brudne sztuczki stosowało też wiele innych gazet. 

Gazety, którym się upiekło, zrezygnowały z tego procederu po wpadce „News of the World”?

Nie od razu, ale po lipcu 2011 roku zarzuciły te praktyki. Wątpię, by w tej chwili którakolwiek gazeta imała się nielegalnych sposobów zdobywania informacji. 

A od czego zaczęło się Pana dziennikarskie śledztwo w sprawie afery podsłuchowej?

Po tym jak w styczniu 2008 roku ukazała się książka „Flat Earth News”, udzielałem wywiadu w Radiu BBC. W studiu był też ktoś z kierownictwa tygodnika Murdocha. Gdy poruszyłem kwestię brudnych sztuczek, stanowczo zaprzeczył: „Bzdura, nie robimy nic podobnego”. Kłamał, i to kłamstwo oburzyło pewnego nieznanego mi wcześniej człowieka. Ten ktoś zadzwonił do mnie parę dni po audycji, powiedział, że „News of the World” kłamie i jeśli się spotkamy, dowiem się prawdy. To, czego się od niego dowiedziałem, było punktem wyjścia do mojego śledztwa. Potem użyłem wyobraźni, tworzyłem kolejne hipotezy i je sprawdzałem. Tak powstała seria tekstów o aferze podsłuchowej. 
To była fascynująca praca. Pierwszy duży artykuł na ten temat ukazał się w „The Guardian” w lipcu 2009 roku. To było po tajnej ugodzie, którą  „News of the World” zawarł…

…z Gordonem Taylorem, dyrektorem generalnym Związku Piłki Nożnej.

Zapłacili 700 tysięcy funtów, żeby tylko nie opowiadał o swojej sprawie, żeby nie wyszły na jaw dowody, jak na zlecenie tygodnika nielegalnie włamywano się do telefonu Gordona. To była duża historia. Potem opublikowałem jeszcze ze trzy teksty, ciągnąc temat – i już chciałem zająć się czymś innym, gdy „News of the World” wydał oświadczenie, że „The Guardian” okłamuje ludzi. W tej sytuacji nie mogliśmy odpuścić: podważali naszą wiarygodność. 

Czyli gdyby nie to oświadczenie, nie byłoby kolejnych kilkudziesięciu artykułów?

Raczej nie. Zrobiłem przecież swoje, ujawniłem aferę. Czekały na mnie inne ciekawe tematy. Jednak wobec ataku nie mogliśmy się wycofać, musieliśmy bronić prawdy, inaczej ludzie pomyśleliby, że „News of the World” ma rację. 

Rozumie Pan Murdocha? Należący do niego tygodnik „The Sunday Times” przez lata wspierał swojego dziennikarza Davida Walsha, dowodzącego, że kolarz Lance Armstrong stosuje niedozwolony doping. Wychodzi na to, że Murdoch przez lata inwestował w prawdziwe dziennikarstwo.

Mechanizm działania jego imperium nie jest prosty. Jego celem nadrzędnym jest oczywiście robienie pieniędzy, ale Murdoch potrafi myśleć długoterminowo. Elementem tej strategii jest budowanie rozmaitych politycznych sojuszy – a także fakt utrzymywania obok tabloidu „The Sun” także deficytowego poważnego dziennika „The Times”. Murdoch od lat dokłada do „The Times”, bo daje mu to prestiż i zwiększa jego polityczną siłę. Podobną logikę można by pewnie zastosować do zachowania „The Sunday Times” w przypadku historii o Armstrongu. Broniąc swojego dziennikarza i jego tekstu, pokazali się z dobrej strony czytelnikom. To wzmacnia sprzedaż – więc długoterminowo daje korzyści. Tak mógł myśleć wydawca. A redaktor pewnie wierzył, że David Walsh ma rację, i stał za nim z czysto dziennikarskich pobudek.

Jakoś tak w środku afery podsłuchowej nakłonił Pan do współpracy z „The Guardian” Juliana Assange’a. Jak Pan to zrobił?

To było w czerwcu 2010 roku. Wcześniej przeczytałem w „The Guardian” o aresztowaniu amerykańskiego żołnierza Bradleya Manninga oskarżonego o przekazanie WikiLeaks tajnych dokumentów – i to była informacja w stylu, który krytykowałem w swojej książce: relacjonowano coś, zamiast zgłębić sprawę i dotrzeć do prawdy. Aresztowanie Manninga było oczywiście ważne, ale jeszcze ważniejsze były te – ukryte nie wiadomo gdzie – dokumenty. 
Nigdy wcześniej nie spotkałem Assange’a ani z nim nie rozmawiałem. Dowiedziałem się, że jest w Brukseli. Kiedy jechałem tam pociągiem, zastanawiałem się, jak poprowadzić rozmowę. Uznałem, że jeśli podejdę do niego i powiem, że jestem z „The Guardian” i chcę poznać tajne dokumenty, które dostał od żołnierza, to pewnie mnie pogoni, bo to człowiek Internetu, nie lubi tradycyjnych, mainstreamowych mediów. Starałem się więc wczuć w jego sytuację. Spodziewał się ataku – prawnego, na jego serwis, lub nawet fizycznego – ze strony Amerykanów. Jego pozycję wzmocniłoby więc związanie się z jakąś dużą organizacją. I to mu właśnie zaproponowałem. Powiedziałem, że jeśli zgodzi się współpracować z „The Guardian”, siła rażenia tych informacji będzie znacznie większa, niż gdyby ukazały się tylko w WikiLeaks. Zaproponowałem mu jeszcze włączenie do tego porozumienia „The New York Times” i „Der Spiegel”. Zgodził się. I przez jakiś czas to działało. A potem Julian zerwał nasze porozumienie – i sprawy się skomplikowały.

W książce „Flat Earth News” zaatakował Pan swoje środowisko. Dlaczego?

Nie przyszło mi to łatwo. Gdy zabierałem się do tej książki, spodziewałem się, że wzbudzi niechęć części środowiska dziennikarskiego. I że dla wielu gazet stanę się niezatrudnialny. Gdybym chciał się teraz rozstać z „The Guardian”, nie miałbym dokąd pójść.
Na napisanie „Flat Earth News” zdecydowałem się z dwóch powodów. Po pierwsze, uważałem, że to bardzo źle, iż my, dziennikarze, nie piszemy prawdy o sobie, o mediach. Po drugie, wybierałem się wtedy na emeryturę, więc niezatrudnialność i tak nie miała dla mnie znaczenia.

Ta książka miała być pożegnaniem z pracą zawodową?

Tak sądziłem. Ale od tego czasu minęło już kilka lat i nadal pracuję. 

Zebrał Pan za „Flat Earth News” pochwały – i razy.

To było syczenie rozwścieczonych węży, które dotąd spokojnie żyły sobie w ciemnościach, a ja skierowałem na nie snop światła. 

Kij w mrowisko.

W pierwszych tygodniach po premierze książki było to przerażające, bo wystąpili przeciwko mnie ci, którzy mieli w mediach rzeczywistą władzę: ważniejsi redaktorzy, w tym szefowie ogólnokrajowych gazet. Mogli publikować dowolne ataki. Ale wkrótce zaczęły do mnie spływać wiadomości ze strony internetowej Flatearthnews.net – najpierw dziesiątki, później setki. Szeregowi dziennikarze z brytyjskich mediów ogólnokrajowych i lokalnych oraz z zagranicy pisali, że ich redakcje funkcjonują właśnie tak, jak to przedstawiłem. Że oni muszą w tych fabrykach informacji pracować.
Potem ten schemat powtórzył się w przypadku afery podsłuchowej „News of The World”: wpływowa mniejszość środowiska atakowała mnie i „The Guardian”, a większość była zadowolona, że zabraliśmy się do czyszczenia tej stajni Augiasza.

Pański „The Guardian” postąpił odważnie, pozwalając napisać Panu „Flat Earth News”. Nie oszczędzał ich Pan przecież w tej książce.

Redaktor naczelny Alan Rusbridger naprawdę ma kręgosłup. 

Znacie się od lat.

Tak, razem zaczynaliśmy w „The Guardian” w lipcu 1979 roku. To ciekawy człowiek. Cichy, spokojny. Sprawia wrażenie, jakby właśnie wszedł z ulicy i nie wiedział, co się wokół niego dzieje – ale jest wybitnie inteligentny i co więcej, potrafi zachować zimną krew pod obstrzałem. 

A znaleźliście się w takiej sytuacji na przykład po ujawnieniu afery podsłuchowej. Wszystkie media Ruperta Murdocha strzelały wtedy do Was.

Rozwścieczyliśmy również inne gazety. Przeciwko nam była też policja, która chciała się dobrać do naszych informatorów, i, w pewnym stopniu, rząd. Potężni wrogowie. Alan jednak nie odpuścił. Nie porzucaliśmy tematu mimo ataków. O aferze podsłuchowej szły w „The Guardian” czołówki uzupełniane tekstami w środku gazety. 

Po publikacjach opartych na informacjach od byłego agenta CIA i NSA Edwarda Snowdena do redakcji przyszli ludzie z rządowej agencji GCHQ i musieliście zniszczyć dyski z danymi od niego.

Nasze prawo jest bardzo surowe dla mediów. Jednak zanim doszło do zniszczenia dysków, naczelny „The Guardian” postarał się, by kopie danych trafiły do naszych amerykańskich partnerów.

Do „The New York Times”.

I internetowego serwisu ProPublica. W USA mają pierwszą poprawkę do konstytucji, więc tam rząd nie może uzyskać sądowego zakazu publikacji, która jest mu nie na rękę. W Wielkiej Brytanii jest to bardzo łatwe. 
Brałem udział w analizowaniu i sprawdzaniu materiałów od Snowdena. Przez parę miesięcy udawało się nam publikować oparte na nich teksty, ale wiedzieliśmy, że to nie potrwa długo. Teraz musimy działać z Nowego Jorku.

Londyński „The Guardian” nie napisze więcej żadnego tekstu opartego na materiałach Snowdena?

Możemy poruszać ten temat. Jednak nie wolno nam dalej pracować z przekazanymi przez niego danymi i niczego nowego napisać na ich podstawie. Zresztą dokumenty, które mieliśmy w Londynie, i tak zostały zniszczone. 

A gdybyście je jakoś odzyskali i dalej drążyli temat?

Wtedy gazecie groziłby zakaz sądowy – i horrendalne kary za jego złamanie. Nawet milion funtów dziennie. To by nas wykończyło. A przecież nie chodzi o to, żeby polec na polu chwały, lecz by wygrywać. 
Elektroniczny pastuch tak działa na krowy, że nawet po jego usunięciu nie przekraczają granicy, którą wyznaczał. Straszaki na media są pomyślane podobnie: mają powstrzymać reporterów przed zabieraniem się do tematów, które szkodziłyby władzom.

„The Guardian” mógłby się bronić, że działa w interesie publicznym.

To jest trudne do udowodnienia. Rząd uważa, że broni interesu publicznego – i to zdanie podzielają zwalczające nas prawicowe gazety. I nie wiadomo, do czyjej opinii przychyliłby się sąd.

W 1990 roku po pobycie w USA i napisaniu książki „White Lies” wrócił Pan do „The Guardian”. Redakcja zaproponowała Panu tylko kontrakt freelancera.

Dzięki temu mogłem zacząć współpracę ze znanym telewizyjnym programem śledczym „World in Action”. Łączyłem pracę dla obu mediów, co dawało mi więcej czasu na chodzenie za tematem. Program był emitowany w poniedziałek wieczorem. Rano tego dnia w „The Guardian” ukazywał się mój tekst – z zaznaczeniem, że reportaż na ten temat można dziś obejrzeć w „World in Action”. Obie strony były zadowolone. 

Aż program „World in Action” spadł z ramówki.

Zwróciłem się wtedy do Alana Rusbridgera z propozycją zmiany mojego kontraktu. Poprzedni – w uproszczeniu – zakładał, że „The Guardian” wypłaca mi określoną kwotę miesięcznie, a ja dostarczam 12 dużych publikacji rocznie. W nowym jest mowa o 12 publikacjach lub wkładzie pracy stanowiącym ich ekwiwalent. Tych parę słów o ekwiwalencie dało mi wolność: odtąd nad jednym tematem mogłem pracować nawet pół roku. 

Naczelny musi mieć do Pana nieograniczone zaufanie.

Wie, że nie trzeba mnie gonić do pracy i że przenigdy nie wystawię go do wiatru. Ja też jestem pewien, że w razie kłopotów nie zostawi mnie na lodzie.

A zdarzyło się, że miał Pan jakiś trop, który po dokładnym sprawdzeniu okazywał się fałszywy?

Jeśli pracuje pani w dobrej redakcji i pewnego dnia przyjdzie do szefa, mówiąc, że historia, na którą poświęciła trzy tygodnie, okazała się błędnym tropem – ten szef powie: „Dzięki! Dobra robota”. Bo uchroniła pani gazetę przed publikacją bzdury lub kłamstwa. I jestem przekonany, że tak właśnie zachowałby się Alan.

Nie wypominałby, że zmarnował Pan tyle czasu?

Nie. Bo dziennikarskie śledztwo zaczyna się od zgadywania i reporter musi mieć do tego prawo. To, co robię w pierwszym etapie pracy nad tematem, opiera się głównie na mojej wyobraźni. Zastanawiam się, co i dlaczego mogło się wydarzyć, konstruuję jakąś hipotezę – i potem ją sprawdzam. 

Jak długo trwa ten pierwszy etap?

To zależy od tematu. Czasami hipotezę da się sprawdzić w ciągu 24 godzin, innym razem zajmuje to kilka tygodni. Dlatego redakcja musi mieć cierpliwość i zrozumienie dla dziennikarza, który mówi, że jego przypuszczenia się nie potwierdziły. Inaczej będzie się bał próbować i nie przyniesie dobrych tekstów.
Kiedyś napisałem kilka artykułów o człowieku niesłusznie skazanym na więzienie. W końcu go uwolniono. Wtedy zaczęli do mnie pisać inni więźniowie: wszyscy twierdzili, że są niewinni. Odwiedziłem jednego, porozmawiałem z prawnikami, zbadałem sprawę – i doszedłem do wniosku, że skazano go całkiem słusznie. Nie było więc o czym pisać. I redakcja to zaakceptowała.
Ten zmodyfikowany kontrakt pozwala mi teraz skupiać się na ciekawych tematach, pisać książki, a nawet od czasu do czasu robić filmy dokumentalne. 

Luksus. „The Guardian” zdobyć się na taki gest jest pewnie łatwiej niż innym gazetom, bo należy do trustu. Nie musi się więc tłumaczyć przed liczącymi na dywidendy akcjonariuszami.

To prawda, „The Guardian” i „The Observer” są pod tym względem na naszym rynku wyjątkowe. Inne gazety należą do korporacji nastawionych na zysk. Parę lat temu drukowaliśmy cykl artykułów o dużych firmach unikających płacenia podatków. Dzień po dniu przedstawialiśmy kolejne wybiegi kolejnych firm. To była publikacja ważna społecznie, ale w gruncie rzeczy dość nudna. Przypuszczam, że najwyżej co setny czytelnik przebrnął przez wszystkie artykuły z tego cyklu. Gdyby myśleć tylko komercyjnie, nie powinniśmy byli się zabierać do takiego tematu. Dziennikarsko – to był nasz obowiązek.
Dzięki temu, że gazeta należy do trustu, może sobie na dziennikarskie myślenie pozwolić. Choć nie oznacza to, że mamy mnóstwo pieniędzy.

Może takie trusty, które nie muszą się na mediach dorabiać, byłyby szansą na wyjście z błędnego koła fabryki informacji, której zasady działania przedstawił Pan we „Flat Earth News”?

To jest wielki problem dzisiejszych mediów: wypracowanie modelu biznesowego, który zagwarantuje im przyszłość. Największe szanse mają dziś media subsydiowane. Na przykład BBC utrzymuje się w większości z abonamentu i moim zdaniem to dobry model. Trzeba bronić mediów publicznych, które w Wielkiej Brytanii są atakowane przez prawicową prasę.

Choć, jak pokazuje Pańska książka, i BBC ma za uszami. Opisana przez Pana zasada „pięciu minut” dla ich breaking newsów na stronie internetowej jest absurdalna. Dziennikarz miałby w tym czasie puścić pasek z newsem, napisać czteroakapitowy artykuł – a po drodze sprawdzić wszystkie fakty.

Szaleństwo, prawda? Choć z drugiej strony starają się zapewnić reporterom więcej czasu na specjalne projekty. W każdym razie dzięki dofinansowaniu ze źródeł publicznych dziennikarstwo w BBC ma szansę przetrwania. 

A w komercji zostają opisane przez Pana dziennikarskie „zasady produkcji”: wybieranie tanich i bezpiecznych tematów, schlebianie publiczności, podążanie za stadem, niedociekanie prawdy.

Nawet one nie gwarantują sukcesu biznesowego, ponieważ odbiorców i reklamodawców tradycyjnym mediom odbiera Internet.

Odbiera – i nie robi na tym wielkich pieniędzy.

Bo czytelnicy nie chcą płacić za treści w Internecie. Zresztą, dlaczego mieliby chcieć? Przecież nawet jeśli jeden i drugi serwis wprowadzi opłaty, zawsze znajdzie się strona, gdzie te same newsy będą za darmo. Przeciętny internauta chce się dowiedzieć, że pociąg wykoleił się o 10.00, zginęło 20 osób, a 90 jest rannych. Jak to jest podane, nie ma znaczenia. Wyjątkiem są wyspecjalizowane serwisy, na przykład finansowe. „Financial Times” jest w stanie nakłonić ludzi do płacenia za dostęp do swoich stron internetowych, bo dostarcza treści, których nie można znaleźć gdzie indziej. 
Nie wiadomo, co jest przyszłością dziennikarstwa. Za 50 lat może już nie być ani jednego reportera. 

Więc zróbmy coś!

Tylko co? Jak dotąd, nikt nie znalazł recepty. Gazety próbowały założyć paywalle na swoje strony. Zrobił to na przykład „The Times”. Liczba użytkowników tak spadła, że odeszli również reklamodawcy. Skutkiem ubocznym był spadek sprzedaży gazety papierowej – ludzie kupowali ją rzadziej, bo o tekstach „The Times” nie mówiło się w sieci: były przecież płatne. 
Nasz model też nie jest dobry. Bo niby wszystko wygląda fajnie. Na początku lat 80. „The Guardian” sprzedawał jakieś 400 tysięcy egzemplarzy dziennie. Dziś mamy 4 miliony odbiorców dziennie. Super!  Kiedyś mój tekst umierał nazajutrz po publikacji. Teraz ludzie podają go sobie ze strony na stronę – może żyć wiecznie. Dla dziennikarza to świetna wiadomość. Tylko że my te teksty rozdajemy za darmo! Z reklam w Internecie redakcja się nie utrzyma. Trzeba więc znaleźć jakiś inny model. Ale nie mam pojęcia, czy on w ogóle istnieje.

Nie czyta Pan innych gazet poza „The Guardian”, nie ogląda programów informacyjnych w telewizji. To dlatego, że media mielą te same tematy?

Czytam „The Guardian”, bo chcę wiedzieć, czym się zajmuje moja redakcja i mieć jakie takie pojęcie o tym, co się dzieje na świecie. Reszty mediów unikam, bo inaczej – kto wie – mogłoby mi się zacząć wydawać, że powinienem się zająć tym samym, co one. Bo może to takie ważne, skoro wszyscy o tym mówią. 
Tymczasem dziennikarz ma szukać tematów nie w gazetach – lecz wokół siebie. Inaczej „The Guardian” spojrzy na „The Times”: mamy to, co oni; dobrze. „The Times” sprawdzi „The Guardian”: to samo – super. A obok nich zostanie cały świat nienapisanych historii – którymi nikt się nie zajmuje, bo wszyscy na okrągło orzą to samo mikre poletko.

Ba. Ale wie Pan, jak to jest, gdy do newsroomu wpada redaktor: „Dlaczego my tego nie mamy?!”.

To jest bardzo zły sposób myślenia. Powinien powiedzieć „My za to mamy coś, czego nikt inny nie dostrzegł”. Tematów nigdy nie zabraknie. Wystarczy oderwać nos od ekranu i wyjść z redakcji. 

Łatwiej i szybciej jest sięgnąć po informację prasową.

Informacje prasowe trzeba tak czytać, by wyłowić z nich to, co nie pasuje do reszty. Coś, co nas zaintryguje, zadziwi. 

Czyli szukać dziury w całym.

Czasami nawet w gładkim i nudnym raporcie rządowym można znaleźć – wtrącone mimochodem w przedostatnim akapicie – coś naprawdę ciekawego. Wstęp głosi „Jest świetnie!”, a gdzieś wśród statystyk są dane wskazujące na problem.

A jak sobie radzić z piarowcami?

Traktuję ich jak wszystkie inne źródła informacji. Reporter musi umieć budować relacje z ludźmi. Ze wszystkimi: ekspertami, przestępcami, policjantami, którzy ich łapią – i piarowcami. Nie patrzę na piarowca jako na przedstawiciela tej czy innej firmy, lecz jak na człowieka. Kiedy firma robi coś złego, piarowca może dręczyć z tego powodu sumienie – i jeśli nawiązałem z nim międzyludzką relację, spotka się ze mną w pubie po pracy i wszystko opowie. Jak firma jest OK, a on mnie lubi i ma do mnie zaufanie, mogę się od niego dowiedzieć czegoś więcej, niż to, co wysyła wszystkim w informacji prasowej. Znałem kiedyś kogoś takiego w biurze prasowym policji – udostępnił mi sporo danych, bo wiedział, że go nie wsypię. 
Budowanie relacji wymaga jednak czasu. W ciągu pięciu minut się tego nie zrobi.

Co jest niewłaściwego w prezentowaniu obu stron każdej historii? Bo krytykuje Pan to w swojej książce.

Niewłaściwe jest prezentowanie kłamstwa na równi z prawdą, jako dwóch przeciwstawnych poglądów. Załóżmy, że do restauracji, w której siedzimy, wchodzi mężczyzna i uderza w twarz kobietę przy tym stoliku w rogu, a ja chcę o tym napisać. Kobieta mówi: „Tak, uderzył mnie w twarz”. Idę do mężczyzny, a ten zaprzecza: „Nic takiego nie miało miejsca. W ogóle nie wchodziłem do tej restauracji”. I co, jak mam przedstawić w tekście obie strony? Napisać: „Nie wiadomo, czy wczoraj w restauracji doszło do pobicia. Kobieta mówi, że tak, mężczyzna zaprzecza”? To żadne dziennikarstwo. 

Więc jak Pan by to napisał?

Ustaliłbym, co się naprawdę stało. Przecież byli inni świadkowie, są kamery. Sprawdziłbym i napisał, że doszło do pobicia – choć sprawca zaprzecza. Problem w tym, że dziennikarze nie mają czasu, żeby dokopać się do prawdy. Więc zestawiają wersję jednej i drugiej strony, a ty sobie, czytelniku, sam zdecyduj, co się w tej restauracji rzeczywiście stało. 
Przerażające jest, że stało się to w wielu redakcjach wzorcem z Sèvres. Zdarzało mi się, że gdy dotarłem do prawdy i przedstawiłem ją w tekście, redaktor żądał umieszczenia też zaprzeczenia winnej strony. Po co?! 
Owszem, czasami takie zaprzeczenia same stają się lepszym tematem niż pierwotna historia. O zdarzeniu w restauracji mógłbym na przykład napisać: „Mężczyzna skłamał o wczorajszym incydencie”. Generalnie jednak skoro dotarłem do prawdy, wszystko sprawdziłem i mam dowody, dlaczego miałbym sam je umniejszać?

A obiektywizm?

Nie robiłbym bożka z obiektywizmu. Dziennikarz ma prawo do wyboru, oceny, co jest ważniejsze, z jakiego punktu widzenia przedstawi daną historię. Bo nie da się opowiedzieć wszystkiego o wszystkim. Wracając do naszej kobiety – mogę uznać, że jest ona ciekawszym tematem niż samo pobicie. Mogę napisać o jej kłopotach ze zdrowiem, o jej życiu osobistym. To wszystko jest kwestią mojego wyboru – a nie żadnego obiektywizmu. 
Ważne, według jakich kryteriów dokonuję tego wyboru. Większość gazet stosuje kryterium komercyjnej atrakcyjności – wtedy napisałbym oczywiście o życiu seksualnym tej kobiety. A dziennikarstwo najlepiej wychodzi, gdy kieruje się sumieniem i wybiera tematy, które trzeba opowiedzieć, bo „ludzie muszą się dowiedzieć” – wtedy zająłbym się na przykład jej finansami: kto zapłaci za nią rachunek? Może to dlatego ten facet ją uderzył?

Niezła historia.

Nieobiektywna. Tematów się właściwie nie znajduje – tematy się kreuje.

Coś się zmieniło w funkcjonowaniu fabryki informacji w Wielkiej Brytanii pod wpływem „Flat Earth News”?

Nie bardzo. Ta książka pomogła jednak wielu dziennikarzom zrozumieć machinę, w której są trybikami. Zwłaszcza tym skazanym na „churnalism”.

Nie umiem tej gry słów ładnie przełożyć na polski.

Początek pochodzi od ubijania masła – gdy w dawnych czasach ubijało się mleko, aż zmieniało konsystencję. Teraz wszyscy w koło ubijają te same informacje. 

Wywiad był publikowany w magazynie "Press" 11/2013

Elżbieta Rutkowska

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.