Temat: telewizja

Wydanie: PRESS 03/2013

Polski smak. Katarzyna Bosacka nauczyła nas marudzić w sklepie

Z Katarzyną Bosacką z TVN Style rozmawia Anna Gromnicka.

***

Od redakcji:

Ten wywiad pochodzi z marca 2013 roku. Rady Katarzyny Bosackiej do dziś towarzyszą nam podczas codziennych zakupów – nowatorskim formatem zawojowała telewizję, TVN wciąż emituje powtórki jej programów sprzed nawet pięciu lat. Mniejszym sukcesem okazały się programy dotyczące urody, ale i takie Bosacka prowadziła. Telewizyjna gwiazda, choć początkowo słyszała o sobie "żona Marcina Bosackiego" – kiedyś dziennikarza "Gazety Wyborczej", potem dyplomaty, teraz parlamentarzysty.

"Kiedy wchodzę do sklepu i słyszę, jak przedszkolak mówi do babci: »Zobacz, idzie profesor Zdrówko, ona mówiła, żebyś tych płatków czekoladowych nie kupowała«, to czuję triumf. To zwycięstwo dziennikarstwa specjalistycznego, które uprawiam" – mówi nam w wywiadzie sprzed 9 lat, który dokumentuje świat z nieco innej już, dawnej telewizji.

Polecamy lekturę – zespół Press.pl

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

***

Naprawdę chodzi Pani do sklepów, by studiować etykiety produktów? 

Mam świra konsumenckiego. Nie lubię kupować w ciemno, a poza tym jestem kucharzem w rodzinie. Czytam etykiety, zwłaszcza odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej. 

Ale wtedy jeszcze nie zajmowała się Pani dziennikarstwem konsumenckim. 

Zajmowałam się o tyle, że pisałam o urodzie i kosmetykach. Jeśli chodzi o Unię – nie ma co opowiadać tylko o jej dobrych stronach. Wraz z wejściem do niej przestały obowiązywać tak zwane polskie normy. Przyszły normy unijne, które są dużo mniej restrykcyjne, i producenci zaczęli robić, co im się żywnie podoba. 

Chciałaby Pani wpłynąć na nich? 

Wprost nie, ale mogę pokazywać klientom, że mają wybór. Teraz producent może robić interes życia, produkując parówki bez mięsa czy szynkę, w której jest więcej wody niż wieprzowiny. I jeszcze zgodnie z prawem wolno mu pisać na opakowaniu „parówki dla dzidzi” albo „dla milusińskich”. 

Ale dzieciom one smakują.

To mnie boli, bo wskaźniki otyłości u dzieci, gdy wchodziliśmy do Unii, były poniżej 11 procent, czyli lepiej niż średnia europejska, teraz osiągnęły 18 procent – czyli grubo powyżej średniej. Polskie 11-latki według Światowej Organizacji Zdrowia są najgrubsze i najmniej ruchliwe w Europie. Winą za to obarczam między innymi producentów żywności, którzy faszerują nas niezdrowym jedzeniem, ale w moim dziennikarstwie nie chodzi wyłącznie o to, żeby ich piętnować, ale by zmieniać postawy ludzi wobec odżywiania. 

Ma Pani jakieś sukcesy?

Kiedy wchodzę do sklepu i słyszę, jak przedszkolak mówi do babci: „Zobacz, idzie profesor Zdrówko, ona mówiła, żebyś tych płatków czekoladowych nie kupowała”, to czuję triumf. To zwycięstwo dziennikarstwa specjalistycznego, które uprawiam. 

Mogłaby więc Pani reklamować dobre produkty? 

Nie wchodzę w układy z producentami. Nie biorę udziału w akcjach reklamowych, nie pojawiam się na konferencjach, nie przyjmuję prezentów. Bardzo wyraźnie rozgraniczam te dwie sfery. 

Jednak w środowisku dziennikarskim najwyższą kastę stanowią polityczni i publicyści – a nie ci specjalistyczni. 

Robię to, co potrafię najlepiej. Nie zazdroszczę nikomu sławy, ale mocno wierzę w dziennikarstwo specjalistyczne. Jem małą łyżką z małego słoika i w zupełności mi to wystarcza. 

Dziennikarstwo specjalistyczne ma sens? 

Tak, bo czasy dziennikarzy od wszystkiego się kończą. Wielu kolegów boleśnie to odczuwa. Jestem w komfortowej sytuacji, bo mogę robić to, co lubię. 

Cofnijmy się do roku 1996, gdy zaczynała Pani pracę. Jak udało się Pani z sekretarki zostać dziennikarką „Wysokich Obcasów”? 

W ogóle nie chciałam być dziennikarką. Zaczęłam pracę w sekretariacie działu zagranicznego „Gazety Wyborczej” na ostatnim roku polonistyki. Chciałam się obronić, ale się spóźniłam i przezimowałam tam rok jako sekretarka. Odchodząc z gazety, poszłam się pożegnać do Pawła Ławińskiego, który był szefem działu. Miałam zamiar zostać nauczycielką w liceum. Byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem. Paweł rzucił: „Obiecaj, że do nas wrócisz”. I powiedział, że zadzwoni, jak będzie coś miał. Zadzwonił, gdy powstały „Wysokie Obcasy”. 

Czego się Pani tam nauczyła? 

To była szkoła życia i dziennikarstwa. „Wysokie Obcasy” nauczyły mnie, że zawsze trzeba bronić swojej tożsamości i wiedzieć, czego się chce. Wokół było pełno kolorowych gazet dla wystylizowanych pań, a w nich kosmetyki po 2 tysiące złotych za słoiczek. Moją naczelną była wówczas Weronika Kostyrko, która chciała stworzyć pismo dla inteligentnych, świadomych siebie kobiet.

Czym Pani się zajmowała na początku? 

Byłam pucybutem. Podpisywałam zdjęcia, robiłam spisy treści, próbowałam pisać małe notki. Pamiętam siebie z tamtego okresu jako szarą myszkę, która niewiele potrafiła. Wszystko, czego się w dziennikarstwie nauczyłam, miało miejsce właśnie w „Gazecie”. Praca z mądrymi redaktorkami i redaktorami – to wszystko mnie ukształtowało. 

Pamięta Pani moment, w którym pomyślała o sobie: „Jestem pełnoprawną dziennikarką”? 

Przydarzył mi się dopiero, gdy napisałam pierwszą książkę. Podobnej na rynku jeszcze nie było. Problemem polskich pism kobiecych, może poza „Wysokimi Obcasami”, jest to, że one są obłożone reklamami. Te reklamy są po coś, a pisma czasem przypominają ulotki kosmetyków. Rzadko się zdarzają wiarygodne porady. Środowisko dziennikarek urodowych jest, jakby to powiedzieć... 

…zdemoralizowane? 

Częściowo tak. Bywa, że dostają tony kosmetyków, wyjeżdżają do ciepłych źródeł lub na Malediwy w zamian za artykuły o drogich kremach. Czasem więc przepisują ulotki, nie starając się nawet sprawdzić, jak one działają. Tego też wymaga od nich dział reklamy i redakcja. Ja zawsze robiłam odwrotnie: pisałam, czego nie należy stosować i jak odróżnić dobre kosmetyki od złych. 

Zdarzały się problemy w redakcji z Pani tekstami? 

W redakcji „Wysokich Obcasów” redaktorki wiedziały, że nie należy obok niektórych moich tekstów dawać reklam, bo reklamodawca będzie miał jakiś problem. Pisałam więc o tym, że kremy na cellulit nie działają albo że te pod oczy niczym się nie różnią od tych do twarzy, poza horrendalną ceną. Zawsze pisałam i mówiłam to, co myślę, co wiem. Wtedy miałam problemy z producentami kosmetyków – teraz z producentami żywności. Nie zmieniłam się. Co ciekawe, byłam chyba jedyną dziennikarką urodową w branży, która żeby wyjechać za granicę na zaproszenie sponsora, musiała mieć oficjalną zgodę od redaktora naczelnego Adama Michnika. 

Producenci chcieli Panią przekupić? 

Dostawałam tony kremów, najlepsze perfumy świata. Przychodzili do redakcji faceci przebrani za misia pandę z bukietem balonów, jako prezent od producenta, były też inne atrakcje. Kiedyś dostałam złotą kartę do klubu fitness na cały rok, depilator, sokowirówkę, lokówkę. Zdziwienie było wielkie, jak je odsyłałam. Kosmetyków bywało tak dużo, że razem z Weroniką podjęłyśmy decyzję, żeby te, które się nie przydały w testach, odwozić do domu samotnej matki siostry Chmielewskiej, matki robiły potem aukcje i miały pieniądze na pieluchy. Z tego, co wiem, to była jedyna redakcja pisma kobiecego, która tak się zachowywała. 

I zostawiła Pani taką fajną redakcję, by wyjechać jako kura domowa za mężem i dziećmi do USA, gdzie Marcin Bosacki został korespondentem „Wyborczej”? 

Kiedy wyjeżdżaliśmy w 2007 roku, pełniłam w „Wysokich Obcasach” funkcję redaktora redagującego teksty związane ze zdrowiem, urodą, ale też kuchnią. Miałam w tym jakieś małe osiągnięcia, napisałam wspólnie z doktor Marią Noszczyk książkę „Cena urody”, która w konsumencki sposób przybliżała problemy dermatologiczne. Wspólnie z Klaudią Carlos prowadziłam też program „Salon piękności” w TVN Style. Ale straciłam pracę w telewizji. Okazało się też, że „Poradnik Domowy” zrezygnował z moich felietonów i zostałam tylko z pisaniem do „Wysokich Obcasów”. Pomyślałam sobie, że jedyne, co mogę zrobić, to rozwijać swój warsztat dziennikarski. I tak z redaktora stałam się dziennikarzem.

Zaczęła Pani pisać teksty obyczajowe i przeprowadzać wywiady ze znanymi Amerykankami. 

Na początku to były zwykłe teksty, na poziomie pisma kobiecego. Nie pisałam ani tekstów politycznych, ani głębokich analiz społecznych. 

Jednak Joanna Sokolińska z „Wysokich Obcasów” ocenia, że to były Pani najlepsze teksty w życiu. Że pokazała Pani, że jest prawdziwą dziennikarką. 

Podobały się, ale dla mnie była to tylko forma zawodowego przetrwania. Zawsze denerwowała mnie polska mentalność, to, że strasznie narzekamy. Ja jestem inna: gdy trzeba, biorę sprawy we własne ręce. Mam nadmiar energii i ADHD zawodowe, więc nie potrafię usiedzieć w miejscu. W przedziwny sposób udaje mi się sprawić, aby moje nadwyżki energii trafiały we właściwe miejsca. W Stanach zrozumiałam, że albo będę się frustrować, że wyleciałam z TVN Style, albo napiszę książkę o dobrym jedzeniu, o czym zawsze marzyłam. Tak powstała książka „Czy wiesz, co jesz?”, która miała być przewodnikiem po supermarkecie, trochę w duchu przewodników Pascala. Ta książka później posłużyła za scenariusz programu „Wiem, co jem”, z którym znów trafiłam do TVN Style. W wakacje przyjeżdżałam do Polski i szukałam w sklepach produktów, które potem opisywałam, a gdy mnie tu nie było, pomagała mi researcherka – moja bratanica. 

Kiedy mieliście wracać do Polski po trzech latach, już wiedzieliście, że nie macie czego szukać w „Gazecie Wyborczej”? 

Tak. Marcin podchodził między innymi do konkursu na rzecznika w MSZ. Ja dostałam z TVN Style propozycję zrobienia programu o odchudzaniu.

Wypłynęła Pani dziennikarsko tekstami obyczajowymi o Ameryce, ale wolała robić program o odchudzaniu? 

Udawało mi się wyszperać ciekawe tematy, ale nie dlatego, że chodziłam na salony czy rauty przy ambasadzie. Dziennikarz z Polski w USA jest tak naprawdę nikim. Mój mąż, żeby zrobić na przykład wywiad z Johnem McCainem, musiał przejść bardzo skomplikowane procedury i zbudować wcześniej sieć kontaktów. Niełatwo jest zaistnieć w amerykańskiej polityce.

Z kim się Pani tam spotykała? 

Miałam wśród koleżanek bardzo dużo zwykłych, amerykańskich pań domu. Bardzo lubiłam słuchać, o czym one mówią. Jedna z nich po urodzeniu czwórki dzieci wysłała swojego męża na zabieg wazektomii, czyli podwiązania nasieniowodów. – U nas jest to popularne – usłyszałam od niej. Wybadałam, że 10 procent amerykańskich mężczyzn poddało się temu zabiegowi, a potem opisałam to w „WO”. 

Mówi Pani, że gdy wyjechała do USA, zobaczyła, jak dobre jest jedzenie w Polsce, a jak fatalne tam. Ale gdy Pani wróciła ze Stanów, nagle stwierdziła, że jednak nasze bardzo się pogorszyło.

Trzeba pamiętać, że w USA mieszkaliśmy na przedmieściach Waszyngtonu, a więc w tej części Wschodniego Wybrzeża, gdzie było sporo dobrych knajp orientalnych, ale zdecydowanie więcej sklepów ze sztucznym, kolorowym jedzeniem. Boom na ekologię dopiero się zaczynał. Dobra kuchnia w USA jest głównie w wielkich miastach i na Zachodnim Wybrzeżu, w Kalifornii, gdzie panuje moda na zdrowe odżywianie. 

Wróciła więc Pani do czytania etykiet? 

Tam jest to bardzo skomplikowane, dlatego raczej zdawałam się na smak. A potem nauczyłam się korzystać z amerykańskiej wielonarodowości. Pieczywo kupowałam w sklepie niemieckim, warzywa w koreańskim, kiełbasę, którą potem mroziłam, w polskim. Perspektywa emigrantki pozwoliła mi spojrzeć inaczej na kuchnię polską, która wydała mi się fantastyczna. Kiedy wróciliśmy do Polski, zauważyłam jednak, że z roku na rok jakość naszego jedzenia coraz bardziej się pogarsza: chleb się kruszy, szynka puszcza wodę, masło jest bez smaku. Uznałam, że warto walczyć o ten polski smak.

Amerykańskie programy telewizyjne Panią zainspirowały?

Skąd. Oglądałam tam przeważnie programy informacyjne i mecze futbolowe, bo mąż, starszy syn i ja jesteśmy zapalonymi kibicami. Nie było zresztą takiego programu w amerykańskiej telewizji, nawet Oprah Winfrey mnie nudziła. Wszystko w moim programie miało być tak, jak sobie sama obmyśliłam. Mam awersję do świata celebrytów. Oprócz Doroty Wellman nie widzę w naszej telewizji wielu dziennikarek, które nie wstydzą się tego, że mają trochę potargane włosy czy że im się tusz rozmazał, lecz mimo to przekazują coś ważnego. 

Chce Pani być jak Dorota Wellman? 

Chciałabym, ale nie o to chodzi. Kiedy ją oglądam, siedząc na kanapie, myślę sobie: „Jest taka zwyczajna, że każdy może się z nią utożsamić”. Takie dziennikarstwo telewizyjne mi imponuje. Uznałam, że nie chcę udawać w telewizji kogoś, kim nie jestem. 

A kim Pani jest? 

Na pewno nie jestem ciuciurutą. 

Słucham? 

Tak w slangu telewizyjnym mówi się na osoby idealnie wystylizowane, umalowane, ale nudne do bólu. Ja jestem trochę rozczochrana, nieuporządkowana, niezbyt szczupła, zawsze mi się coś krzywo zapnie albo coś odepnie. Jestem zwyczajna. 

I takie normalne miało być „Wiem, co jem”?

Tak, bo mój poprzedni program, „Salon piękności”, wyglądał zupełnie inaczej. Tam się wymądrzałam, mówiąc do widzki: „Musisz mieć taką szminkę, musisz zrobić to i owo”. Choć czułam, że to do mnie nie pasuje. Postanowiłam zrezygnować z bycia sztywną. Miałam być tak zwykła jak moi widzowie – oni w końcu też w domu myją tę szynkę pod kranem i potem robią na niej jajecznicę, też ten chleb zaklejają, jak się pokruszy, grillują kiełbasę na heban, tak jak ja na wizji. W pierwszej serii programu tak właśnie było. Mój pomysł polegał na tym, że będę się uczyć z widzami i być nawet jeszcze bardziej dziewczyną z sąsiedztwa, niż w rzeczywistości jestem.  

Miała Pani poczucie, że tym programem chwyciła Pana Boga za nogi? 

Nie, pomyślałam raczej, że to po prostu kolejny etap pracy. Zawsze tak myślę. Najpierw nie wierzyłam, że mogę sama prowadzić program. Długo trzymałam się Klaudii Carlos i „Salonu piękności”. Sądziłam, że będę pisać scenariusze i prowadzić program w duecie. Potem usłyszałam od Yvette Żółtowskiej-Darskiej: „Ty będziesz panią od jedzenia”. Nie mogłam w to uwierzyć, bo to mi początkowo nie pasowało z moim ego. 

Były naciski producentów żywności na Panią? 

Były. Uległam raz, gdy pojawił się protest producentów wody źródlanej i musiałam się zgodzić na przeprosiny. 

Teraz pracuje Pani z nowym zespołem. Jak Panią traktują? 

Gdy mówią do mnie „gwiazda” – obrażam się. Za to śmieję się z nimi, gdy nazywają mnie „Matką Teresą polskiego spożywczaka”. Dobrze wiedzą, że nie znoszę celebrytów. W pracy nie lubię się spóźniać, wolę zrobić swoje i iść do domu, do dzieci. Oczywiście jestem teraz w telewizji, ale gdybym pracowała nadal w gazecie, to tam pewnie pisałabym do końca moich dni, bo nie ma we mnie takiej ambicji, żeby być rozpoznawalną czy świetnie zarabiającą. Nie będę nigdy Kasią „Boską”, nie wystąpię w reklamie margaryny. Nie pasuję do okładek pism… 

Może „Press”? 

Ale to pismo dla dziennikarzy, fachowców. 

Mówi Pani, że męczą ją celebryci. Jednak gdy sobie przypomnę wideodziennik z Pani odchudzania, to pamiętam, że pomyślałam: „Bosacka chce zaistnieć”.

Ja mam nawet problem z tym, żeby przyjść na konferencję prasową stacji, w której pracuję. A muszę, bo mam to zapisane w kontrakcie. Ciężko to odchorowuję. Padają pytania w stylu: „W co pani jest ubrana?”. Odpowiadam: „W jajko”. Stąd właśnie moje pomysły na zabawne kolczyki czy bluzki z jajkiem sadzonym. Dziennikarz portalowy wtedy się uśmiecha i zaczyna zadawać pytania merytoryczne, związane z programem. 

Przyznam, że już nie mogę czytać, jak kolejny dziennikarz się odchudza, także Pani. Każda z nas się kiedyś odchudzała.

Ale jak zmotywować ludzi do odchudzania? Jeżeli zobaczą zwykłą kobietę, jak się męczy, poci i odmierza produkty i po wielu miesiącach udaje się jej zrzucić te dziesięć kilogramów, to może łatwiej im podjąć ten wysiłek? 

Tylko kiedy Pani pisze, żeby zainwestować w osobistego trenera, to każda zwykła Polka puka się w głowę. 

Przyznaję, że to nie był dobry pomysł. Zatrudnienie trenera wynikało raczej z potrzeby ubarwienia akcji programu, ale za to dieta była rozsądna – kasze, kiszonki, chude mięso. Kosztowała pięć–sześć złotych dziennie.

Czasem jest śmiesznie, gdy gra Pani obżartucha w środku nocy. Jednak żołnierz na poligonie chyba jest już przesadzonym pomysłem. Tęskni Pani do aktorstwa?  

Chyba byłabym kiepską aktorką, chociaż lubię się wcielać w różne role. Dlatego gdyby teraz pani kazała mi przebrać się za żelazko, zrobiłabym to bez problemu. Chodzi o to, żeby wiedzę chemiczną czy medyczną przekazać w prosty sposób. Zresztą widz wie, że jeśli przebieram się za grubą babę ze sklepu, to znaczy, że mam do siebie dystans i łatwiej mi zaufa. Nie znam, chyba poza Szymonem Majewskim, żadnej osobowości telewizyjnej, która dałaby się dobrowolnie oszpecić. To wyzwanie. 

Są tacy, których to żenuje.

Zrobiliśmy dwa takie programy bez przebieranek i proszę mi wierzyć, były nie do wytrzymania. Nawet ekipa była znudzona. 

Z ilu sklepów już Panią wyrzucono? 

Z jednego. To był supermarket. Dzwoniły do niego koncerny spożywcze, bo nie spodobało im się, że źle mówimy o produktach. Ale widz nie ma oglądać tego programu dla mnie.  

Za to widz patrzy na kobietę z nadwagą, która śmie mu radzić, co ma jeść. 

Dlatego właśnie postanowiłam schudnąć. Tu nie chodziło o to, żeby zejść do rozmiaru modelki, tylko żeby tak schudnąć, by widz nie pomyślał: „No tak, baba gada o tych kaloriach, a sama mocno przy kości”.

A po co Pani poszła do „Dzień dobry TVN”? Widziałam też Pani zdjęcia na Plotku. 

Ale byłam tam tylko w związku z moją rolą w telewizji, mówiłam o odchudzaniu i nie występowałam jako gwiazda. 

Kolejna ciąża zniweczyła cały trud odchudzania?

Tak, trochę mi to zgrzytało.

Pani nowy program „O matko” oparty jest na pomyśle, że prowadząca program dla przyszłych matek też jest w ciąży. Z tym że długo Pani nie mówiła o tym widzom.

Miałam to zrobić między opowiadaniem o składzie parówek w „Dzień dobry TVN”? Poza tym to nie jest program o mojej ciąży. Służę swoim doświadczeniem i pokazuję matkom, jak się przygotować do porodu, co kupić, jak się nauczyć tego wszystkiego, co się wiąże z pojawieniem się dziecka. Jestem dziennikarką, która zajmuje się poradnictwem i się tego nie wstydzę. Oczywiście, mam czwórkę (już niedługo) dzieci i ktoś może twierdzić, że to jest jedyny powód, dla którego mogę robić program o ciąży. Ale ja prowadziłam wcześniej w „Gazecie Wyborczej” akcję „Rodzić po ludzku” jako główny redaktor, więc pewną wiedzę z tego zakresu mam. 

Mężczyźni, którzy będą mieli do wyboru Panią i matkę z okładki kolorówki, wybiorą tamten stereotypowy wizerunek. 

Żałuję, że matki z okładek rzadko udzielają się w akcjach, w których staram się brać udział, na przykład ostatnio w pokazie mody dla podopiecznych z fundacji Herosi, która pomaga dzieciom chorym na raka. Celebrytki pokazują się zwykle na takich imprezach, które dają im wymierne korzyści materialne i medialne. Mnie nie widać na okładkach, za to chętnie zawalczę o zdrowe jedzenie w polskich szkołach. I o to, żeby kobiety mogły wrócić do pracy po porodzie bez problemów ze strony pracodawcy. 

Ale sama Pani miała z tym kłopot. 

Kiedyś dowiedziałam się od jednego ze swoich szefów, że jestem świetna, ale nie dostanę podwyżki, bo mój mąż doskonale zarabia. Dla mnie, matki pracującej i dziennikarki, to był jeden z momentów najbardziej przykrych w mojej pracy. Zrozumiałam, że wizerunek „Wysokich Obcasów”, gazety związanej z ruchem feministycznym, w rzeczywistości jest na pokaz. 

Po urodzeniu dziecka wróci Pani do „Wiem, co jem”? 

Tak, „O matko” to jednorazowy projekt.

Kiedyś będzie Pani musiała zdecydować: robić dobry program niszowy czy popularny. 

Program, który robię w stacji komercyjnej, jest popularny, ale jednocześnie z misją. Tę misję powinna wypełniać tak naprawdę telewizja publiczna, a w niej takiego dziennikarstwa brakuje. Rzetelne, klasyczne dziennikarstwo specjalistyczne nie jest chyba jeszcze u nas w cenie. 

Nie wierzę, że odmówi Pani kiedyś dobrym propozycjom, które przyniosą też większą popularność. 

Jeśli będą miały sens – dlaczego nie? Mogłam wziąć udział w wielu drogich reklamach. Nie zrobiłam tego, ponieważ oznaczałoby to utratę wiarygodności, a na niej zbudowałam swoją markę. Dobre propozycje muszą być dobre nie tylko cenowo.

Pani mąż, pracując w „Gazecie Wyborczej”, był dziennikarzem, który wysoko się cenił. Teraz w jego biogramie jest napisane: „mąż Katarzyny Bosackiej”. Role się odwróciły? 

Ja też mam w biogramie napisane „żona Marcina Bosackiego, rzecznika MSZ”. Poza tym mąż nie ma żadnego problemu z moją popularnością. Ogląda programy, czasem mi doradza, ale nie ma w nim zawiści zawodowej. 

Poczuła już Pani, że pozycja żony pracownika MSZ ogranicza?

Nie, bo nie biorę udziału w oficjalnych uroczystościach. Nie chodzę na bankiety. Najważniejsza jest dla mnie rodzina. Wiem już, że mogę wyjechać i mogę wrócić. Stracić pracę i zacząć życie zawodowe od nowa. Wierzę, że poradzę sobie wszędzie, nawet gdyby mieli mnie wyrzucić z telewizji. Będę pisać książki albo zacznę prowadzić bloga. Jeżeli skończy się jedna praca – na pewno gdzieś czeka już kolejna.

Katarzyna Bosacka ma 41 lat. Z wykształcenia polonistka. Zanim zaczęła na stałe pracować jako dziennikarka, udzielała korepetycji, była opiekunką do dzieci, dyżurowała w Poradni Językowej w TVP,  podwiązywała chmiel w Bawarii. W 1996 roku zaczynała jako sekretarka działu zagranicznego „Gazety Wyborczej”, od 1998 roku pisała w „Wysokich Obcasach”, gdzie potem odpowiadała za dział zdrowia i urody. W TVN Style w latach 2006–2008 przygotowywała z Klaudią Carlos program „Salon piękności”. W latach 2007–2010 mieszkała w Waszyngtonie, gdzie jej mąż Marcin Bosacki był korespondentem „GW” – pisała stamtąd teksty do „Wysokich Obcasów”. Od września 2010 roku prowadzi w TVN Style program „Wiem, co jem”. Ma trójkę dzieci, czwarte w drodze.

Rozmawiała: Anna Gromnicka

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.