Temat: fotografia prasowa

Dział: PRASA

Dodano: Grudzień 14, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Czasami nie mogę spać – mówi najstarszy reporter wojenny i fotograf Giovanni Porzio

„Chcę, żeby czytelnicy zdali sobie sprawę, że mają szczęście żyć w stabilnych, bogatych społeczeństwach, podczas gdy większość ludzkości egzystuje w zupełnie innych warunkach” – mówi Giovanni Porzio, dziennikarz i fotoreporter wojenny (fot. Giovanni Porzio)

„Byłbym śmiertelnie znudzony, gdybym musiał opisywać wybory w Austrii albo we Włoszech. W strefie wojny jestem wśród ludzi, którzy walczą o przetrwanie, o elementarne rzeczy. By nakarmić swoje dzieci, by przeżyć kolejny dzień” – mówi Giovanni Porzio, dziennikarz i fotoreporter wojenny. Rozmawia z nim Krzysztof Boczek.

Piszesz na swojej stronie: „(…) dzięki Saddamowi Husajnowi poznałem kobietę mojego życia w więziennej celi w Basrze”. Opowiedz mi o tym.

W czasie pierwszej wojny w Zatoce Perskiej wiosną 1991 roku dowództwo armii amerykańskiej trzymało wszystkich dziennikarzy w Dharanie w Arabii Saudyjskiej – trochę ponad 400 kilometrów na południe od granicy Kuwejtu. Opisywanie wojny na podstawie odpraw wojskowych nie jest zbyt interesujące. Wynająłem samochód, kupiłem trochę prowiantu i paliwa. Gabriela Simoni, dziennikarka włoskiej telewizji, dowiedziała się o tym i dołączyła do mojej grupki ze swoim kamerzystą.

Najpierw zahaczyliśmy o Hafr al-Batin, 80 km od granicy z Kuwejtem. Doszedłem do wniosku, że Amerykanie będą chcieli, żeby to jednostki armii kuwejckiej, które współpracowały z siłami koalicji międzynarodowej, wyzwoliły stolicę swojego kraju. Dlatego pojechaliśmy za jednym z kuwejckich oddziałów, gdy ci ruszyli. Dzień i noc przesuwaliśmy się powoli w długiej kolumnie pojazdów. Jako jedni z pierwszych dziennikarzy dotarliśmy do uwolnionego miasta; siły irackie opuściły je kilka godzin wcześniej.

Pałac emira wciąż płonął, paliły się także czołgi i inne pojazdy. W Kuwejcie usłyszeliśmy w BBC World Service, że w Basrze w południowym Iraku wybuchła rebelia. Szyici zbuntowali się przeciwko reżimowi Saddama Husajna i podjęli walkę. Chcieliśmy tam dotrzeć. Kamerzysta Gabrieli się wycofał, bo nie miał ubezpieczenia. Moje szczęście, bo zabrał z sobą moje filmy i wysłał je do redakcji.

W grupie 15–18 dziennikarzy kilkoma autami ruszyliśmy na Basrę. Niebo było czarne od dymu z płonących szybów naftowych, a droga pełna niewybuchów, więc jechaliśmy powoli. Gdy dotarliśmy do Eufratu, okazało się, że Amerykanie zbombardowali most.

Ruszyliśmy więc małą drogą prowadzącą w kierunku rzeki – ktoś tamtędy niedawno jechał. Za niewielkim wzgórzem nagle znaleźliśmy się w środku irackiej Gwardii Republikańskiej. Ostrzeliwali z armat Basrę. Otoczyli nas i wzięli do niewoli.

Wszystkich czy tylko Ciebie i Gabrielę?

Wszystkich. Zabrali nasze kamery, samochody, cały dobytek i sprzęt. Najpierw uwięzili nas na kampusie Uniwersytetu w Basrze – tam też toczyły się walki, spadały bomby. Rano iracki generał powiedział, że nas nie wypuści, bo nasz los jest w rękach prezydenta Husajna. Potem trzymali nas tydzień w dawnej bazie wojskowej. Tam było bardzo mało jedzenia, a wodę łapaliśmy z deszczu. Wszyscy dziennikarze byli bardzo zdenerwowani i zmartwieni. Ja i Gabriela nie, bo zdążyliśmy się w sobie zakochać. Byliśmy wręcz bardzo szczęśliwi, że trafiliśmy do więzienia w Iraku. Ja byłem żonaty, miałem dwójkę dzieci, a Gabriela też była mężatką, więc sytuacja była trudna. I trzeba będzie jej stawić czoła po powrocie do Włoch. Tym bardziej więc w irackim więzieniu oboje byliśmy szczęśliwi.

Jak się to skończyło?

Jeden z dziennikarzy zdołał ukryć małe radio krótkofalowe, dzięki czemu w nocy słuchaliśmy BBC. Podano w nim, że zaginęliśmy. Kiedy odwiedził nas kolejny iracki generał, powiedziałem mu, że zgodnie z konwencją genewską musi wziąć nasze dane z paszportów i je przekazać Międzynarodowemu Czerwonemu Krzyżowi. I tak zrobił. W BBC potem usłyszeliśmy, że Michaił Gorbaczow, George Bush oraz rząd włoski i inne rządy zażądały uwolnienia nas. Po dwóch-trzech dniach zabrano nas do Bagdadu, a potem do siedziby Międzynarodowego Czerwonego Krzyża.

Ile wojen jeszcze potem relacjonowałeś z Gabrielą? Na pewno w Somalii i Ukrainie, bo o pierwszej napisaliście wspólnie książkę, a w drodze na drugą Was poznałem.

Byliśmy razem w Palestynie, Izraelu i kilku miejscach w Afryce. Gabriela rozwiodła się z mężem, a ja rozstałem się z żoną i od tego czasu mieszkamy razem. Mamy syna – Francesco. Dziś obchodzi 30. urodziny.

O swoich zdjęciach mówiłeś, że mają większe znaczenie niż książki i historie, które napisałeś. Które są najważniejsze?

Mam dwie historie o zdjęciach. Pierwsza z Iraku, podczas wojny w 2003 roku. Mieszkałem w hotelu Palestine w Bagdadzie z innymi dziennikarzami. Miałem trzech miejscowych współpracowników, tzw. stringerów: chrześcijanina, sunnitę i szyitę – bo jeździłem w różne miejsca. Pewnej nocy mój szyita, Adnan al-Bayati – odważny człowiek, doskonale mówił po włosku, bo studiował inżynierię w Perugii – zadzwonił, że w biednej dzielnicy miasta spadł pocisk i zginęło wiele dzieci.

Udało mi się wymknąć z hotelu – w tamtym czasie nie było nam wolno poruszać się po mieście bez oficjalnej eskorty. Na miejscu okazało się, że zginęło około dziesięciorga dzieci, które grały w piłkę nożną na ulicy. Był tam mały meczet i wszyscy ludzie byli w środku. Wszedłem do niego.

Byłem jedynym obcokrajowcem i miałem aparat na ramieniu. Ujrzałem wiele płaczących matek, ojców, krewnych. Trumny na środku meczetu. To było poruszające i psychicznie trudne. Nie odważyłem się zrobić żadnego zdjęcia – to, myślałem, nie była odpowiednia chwila. Stałem w ciszy. Nagle jeden z mężczyzn odwrócił się do mnie i zapytał po włosku: „Jesteś Włochem?”.

Podczas wojny irańsko-irackiej był marynarzem i jego okręt został internowany we włoskim porcie na trzy lata. Wtedy nauczył się języka. W małej trumnie, przy której stał, leżał jego dziewięcioletni syn Kharar.

Był dokładnie w tym samym wieku co mój Francesco. Zabrali trumnę do małego pomieszczenia obok meczetu, gdzie rozpoczęli rytuał pogrzebowy. Wyjęli ciało chłopca. Byłem w szoku. Zabity dzieciak wyglądał jak mój syn: blondyn, z zielonymi oczami, ubrany w dżinsy i adidasy. Zaczęli myć ciało. Ojciec zapytał: „Dlaczego nie robisz zdjęć?”.

„Z szacunku”.

„Nie, nie, nie. Ludzie na świecie muszą wiedzieć, co zrobili mojemu synowi. Więc proszę, rób zdjęcia”.

Zrobiłem jedno i należy ono do najlepszych, jakie udało mi się zrobić w życiu. Rozebrane ciało chłopca leżące na marmurowym stole i spływająca z niego woda.

A historia drugiego zdjęcia?

Wiąże się z zabiciem dwojga dziennikarzy w Mogadiszu w 1994 roku. Z Gabrielą jeździliśmy do Somalii od roku 1992. Rok później stolica tego kraju stała się sceną nieudanej interwencji amerykańskich sił specjalnych, po której prezydent Clinton wycofał wojska amerykańskie z misji ONZ w Somalii (historię tego fiaska opowiada znakomity film, zdobywca dwóch Oscarów, „Helikopter w ogniu”). Gdy dotarliśmy do Mogadiszu po raz kolejny, prawie w ogóle nie było tam innych dziennikarzy. W kraju panował chaos, toczyło się wiele walk między frakcjami. Pewnego dnia słyszę przez walkie-talkie, że mężczyzna, który wynajmował nam mieszkanie, krzyczy do mnie: „Giovanni, Giovanni, jesteś bezpieczny?”.

Okazało się, że dwoje zachodnich dziennikarzy właśnie utraciło życie w mieście. On myślał, że to my, bo innych nie było. Ale akurat tego dnia Ilaria Alpi, lat 28, korespondentka włoskiej telewizji i radia publicznego, oraz jej operator kamery, 45-letni Chorwat Miran Hrovatin, wrócili z północy kraju. Zostali zastrzeleni w zrujnowanym śródmieściu blisko byłej ambasady Włoch.

Ruszyliśmy z eskortą około 20 osób. Samochód, którym jechali nasi koledzy, wciąż stał podziurawiony na ulicy, z ciałami w środku. Ilaria była moją przyjaciółką. Kilka razy pracowaliśmy razem w Somalii. Otworzyłem drzwi pojazdu. Miran, który siedział z przodu, dostał kilka kul, jedną w głowę. Ciało Ilarii było na tylnym siedzeniu. Nie widziałem żadnej rany, ale gdy wziąłem jej głowę w dłonie, poczułem krew z tyłu.

To był ostatni dzień wycofywania się włoskich oddziałów z miasta. Wszyscy żołnierze byli już na pokładzie okrętu, ale wysłali helikopter, by zabrał ciała. Ot, cała historia.

Zdjęć samochodu ani zabitych nigdy nie opublikowałem. Przekazałem je włoskim prokuratorom, którzy prowadzili dochodzenie.

Kto Cię uczył fotografii?

Jako młody człowiek bardzo chciałem podróżować, ale bez proszenia rodziców o pieniądze. Kiedy byłem na uniwersytecie, zatrudniłem się jako asystent fotografa. Byłem zafascynowany tym zajęciem. Czytałem książki wielkich fotografów, osobiście poznałem Henri Cartier-Bressona i innych wspaniałych mistrzów. Moim dobrym przyjacielem był znany włoski fotograf Carlo Orsi. To w jego studiu zacząłem pracować i tam nauczyłem się podstaw fotografii.

Robiłem zdjęcia dla siebie, aż odkryłem, że mogę na tym zarobić trochę pieniędzy na podróże. Kiedy zacząłem pracę jako dziennikarz, zastanawiałem się, dlaczego muszę chodzić wszędzie z fotografem. Lubię podróżować i pracować sam. Więc od połowy lat 80. sam robię zdjęcia do swoich tematów dziennikarskich.

Jednoczesne robienie zdjęć i pisanie o wojnach nie sprawiało Ci problemów?

W tamtych czasach musiałem pisać jedną ręką, a zdjęcia robić drugą.

Fotografowanie na Bliskim Wschodzie czy w Afryce jest trudniejsze, bo światło w ciągu dnia jest tam bardzo silne. Musisz więc pracować wcześnie rano lub późnym wieczorem. Chyba że fotografujesz we wnętrzu. Trzeba było budzić się wcześnie, wykonać zadanie jako fotograf, a następnie wejść w rolę dziennikarza. A potem, wieczorem, znowu robić zdjęcia. Więc ostatecznie śpi się niewiele.

Nadal sam robisz zdjęcia na przykład z wojny w Ukrainie. Komu je sprzedajesz?

Od dziesięciu lat współpracuję z magazynem gazety „La Repubblica”. Robię dla nich długie reportaże, ze zdjęciami.

To już niespotykane w polskich mediach.

Dlatego mam nadzieję, że moja umowa z nimi będzie trwała tak długo, jak to możliwe.

Twoja pierwsza książka była praktycznym przewodnikiem po 22 krajach członkowskich Ligi Arabskiej.

Tak, to był początek lat 80. Pracowałem w „Panoramie”, która wtedy należała do dużego wydawnictwa. Studiowałem na uniwersytecie świat arabski: język, historię, religię, całą arabską cywilizację. Książki musiałem kupować we Francji, w Londynie, bo we Włoszech nie było prawie nic. Postanowiłem więc zrobić taki mały, praktyczny przewodnik. W tamtym czasie wiele osób wybierało się do tych krajów – trwał pierwszy kryzys naftowy. Kraje OPEC stawały się bardzo ważne. Ludzie nie znali historii tych krajów, specyfiki, różnic językowych.

Sprzedałeś wiele egzemplarzy tej książki? Lonely Planet był wówczas hitem.

Mój przewodnik sprzedawał się całkiem dobrze.

Dla mnie pisanie książki jest czymś świętym. To coś, co trzeba robić z wielką uwagą. I dlatego nie mógłbym pisać wielu książek, ale za to każda, nad którą siedzę, jest o czymś i wkładam w nią całego siebie, całą swoją wiedzę i pasję.

Kiedy pracujesz dla gazety, jedziesz w jakieś miejsce, piszesz kilka artykułów, cztery albo pięć.

Ale potem masz swoje małe książki tutaj [pokazuje na notatnik – red.] – historie, których nie możesz wydrukować, ponieważ nie pasują do reszty zebranego materiału. Mam dziesiątki takich notatników pełnych różnych historii.

Dziesiątki?

Przez 40 lat każdego roku zapełniałem trzy lub cztery. Czyli jest ich ponad setka.

Media płacą za Twoje podróże w strefy wojny?

Nie. Sam pokrywam wszystkie koszty. „La Repubblica” płaci mi pewną kwotę za zdjęcia i za historie, ale bardzo rzadko zwraca to koszty mojej podróży. Pamiętaj, że jestem stary i mam już emeryturę. A szwajcarska telewizja, dla której też pracuję, płaci bardzo dobrze i pokrywa wszystkie moje wydatki za filmy.

Afganistan, Irak, Syria, Somalia, Palestyna. Czy potrafisz zliczyć wojny i konflikty, które relacjonowałeś jako reporter?

W mediolańskim tygodniku „Panorama” tylko przez pierwsze kilka miesięcy siedziałem przy biurku. Potem wybuchła wojna domowa w Libanie, zostałem tam wysłany, bo znam arabski. Później pisałem jeszcze dużo z Libanu i o zabiciu prezydenta Egiptu Anwara Sadata w październiku 1981 roku. Od tamtej pory nigdy nie przestałem jeździć na wojny, na początku głównie na Bliskim Wschodzie – potem już najróżniejsze konflikty na całym globie. Zajmowałem się też innymi niż wojny tematami, jak kartele narkotykowe w Meksyku czy zmiany klimatyczne.

Trzy lata temu, drugiego dnia agresji Rosji na Ukrainę, spotkałem Cię, gdy właśnie ruszałeś do Kijowa. Chciałeś tam być jak najszybciej, bo uważałeś, że Ukraina może upaść w ciągu kilku dni. Jak tam było?

Ryzyko śmierci na wojnie rośnie, szczególnie dla cywilów, z powodu nowych technologii i sztucznej inteligencji. Ale relatywnie niska liczba zabitych dziennikarzy na Ukrainie jest skutkiem tego, że większość mediów nadaje z Kijowa czy Odessy, gdzie ryzyko jest niższe. I tylko nieliczni zbliżają się do stref walki. To też rezultat ograniczeń w dostępie do frontu stawianych przez Siły Zbrojne Ukrainy – jeśli w ogóle pozwalają komuś tam się wybrać, to tylko na krótki czas i tylko zaufanym, profesjonalnym ekipom.

Jak niebezpiecznie tam jest?

W kwietniu 2022 roku wałęsałem się po szpitalach Bachmutu – wówczas ponad 30 km od frontu. Rozmawiałem z rannymi i mieszkańcami tego miasta, ale chciałem się dostać do Popasnej – tam był front. Żółty szkolny autobus dowoził do Popasnej jedzenie, wodę, leki. Dostałem zgodę, by za nim jechać swoim autem. Na pełnym gazie przejeżdżaliśmy przez dziurawą drogę, usianą resztkami bomb, szrapneli, wrakami aut cywilnych i wojskowych. Kiedy już widzieliśmy budynki zrujnowanego miasteczka, rozpętało się piekło. Ciężka ruska artyleria waliła w nas. Zawróciliśmy.

Wiosną 2023 roku chodziłem po przedmieściach północno-wschodniego Charkowa. Ulice zawalone były gruzami, odłamkami, niewybuchami, zwęglonymi pojazdami. Otaczały je wybebeszone i osmalone przez pożary kamienice Sałtiwki. Ci, którzy przetrwali na tym placu boju, chowali się w piwnicach, stacjach metra. Wyłaniali się jak duchy z katakumb tylko w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Gdy błąkałem się po zrujnowanej fabryce okien w tej okolicy – we wsi Derhaci – nagle rozległ się świst. Dwa głośne wybuchy w odległości 200 metrów. Fala uderzeniowa mnie powaliła. Pokryła mnie chmura dymu, ziemi i gruzu, ale nic mi się nie stało.

Przy zwalonym moście w Irpieniu, w marcu 2022 roku, chowałem się w budynku, 50 metrów od mostu. Bomba zabiła wtedy matkę z dwojgiem dzieci. Miesiące później spotkałem ich męża i ojca. To naprawdę nie była łatwa rozmowa. Jednak nie miałem żadnych psychicznych konsekwencji po relacjonowaniu tej wojny. Przywykłem przez te ponad 40 lat.

Zastanawiałeś się, co sprawia, że zamiast popijać cappuccino na werandzie i spokojnie sobie pisać, ryzykujesz życie, by relacjonować rzeczy, których większość ludzi woli nie wiedzieć?

Byłbym śmiertelnie znudzony, gdybym musiał opisywać wybory w Austrii albo we Włoszech. W strefie wojny jestem wśród ludzi, którzy walczą o przetrwanie, o elementarne rzeczy. By nakarmić swoje dzieci, by przeżyć kolejny dzień.

Ludzie w takiej sytuacji są bardzo solidarni. Pomagają sobie. Tak jest w Ukrainie, to samo dzieje się teraz w Gazie i na przykład w obozach dla uchodźców. Opisując ich, chcę, żeby czytelnicy zdali sobie sprawę, że mają szczęście żyć w stabilnych, bogatych społeczeństwach, podczas gdy większość ludzkości egzystuje w zupełnie innych warunkach. Wielu z nas, obywateli rozwiniętego świata, nie zdaje sobie z tego sprawy.

Jestem teraz na Sycylii, moi tutejsi przyjaciele wiedzą, że w Gazie toczy się wojna, a w Iranie niedobrze się dzieje, ale martwią się głównie o ceny ropy. Ludzie są samolubni. Przez całe życie staram się uświadamiać innym, jakie mają szczęście, że urodzili się we Włoszech, w Polsce, we Francji czy w Wielkiej Brytanii. I powinni pomyśleć o tych, którzy nie mają tyle szczęścia, żyją w wiecznym zagrożeniu, w nędzy, w ubóstwie. Niestety widzę, że w tym samolubnym społeczeństwie ludzie naprawdę mają to gdzieś. Myślą tylko o sobie.

Mam dzieci. Urodziły się we Włoszech, w bogatym społeczeństwie. Mogą chodzić do szkoły, iść na uniwersytet, prowadzić szczęśliwe życie. Mają wszystko, czego chcą. Nie chcę, by wyrosły na samolubów, uważając, że nie muszą się troszczyć o innych ludzi na świecie. Dlatego wierzę, że moja praca ma jakieś znaczenie.

Jak to możliwe, że przez tyle lat relacjonowania konfliktów nic Ci się nie stało? To efekt trafnych wyborów czy szczęścia?

Połączenie obu rzeczy. Ale robiłem też rzeczy głupie i szalone, zwłaszcza gdy byłem młodszy. Podczas wojny na Bałkanach chciałem dotrzeć do Kosowa z Albanii. Dołączyłem do grupy bojowników z UCK – wspieranych przez USA i Europę. Gdy weszliśmy na płaskowyż, serbska artyleria i czołgi zaczęły strzelać. Nie było gdzie się schronić, pociski wybuchały wokół nas. Niektórzy bojownicy zginęli, mnie nic się nie stało. Miałem bardzo dużo szczęścia w życiu, choć kilka razy byłem blisko. Raz dostałem gumową kulą. Ale to było nic.

Jednak straciłem wielu przyjaciół. Kilka lat temu policzyłem wszystkich znajomych dziennikarzy, którzy zginęli na wojnach – było ich ponad 20.

W Bagdadzie zginął mój stringer Adnan al-Bayati, wspominałem już o nim. W czerwcu 2005 roku sunnicka bojówka zastrzeliła go tuż przed drzwiami jego domu, gdy przyjechał zabrać córkę do przedszkola. Był moim dobrym przyjacielem. Pamiętam dobrze, jak bardzo był szczęśliwy, kiedy jego żona urodziła córeczkę podczas wojny. Jego śmierć była dla mnie ciężkim doświadczeniem.

Press

Wojna w Iraku, 2003 rok. W biednej dzielnicy Bagdadu spadł pocisk i zginęło wiele dzieci. Rodzina myje ciało zabitego chłopca (fot. Giovanni Porzio, screen: magazyn „Press”, 9-10/2025)

Press

Ukraina, 2023 rok. Wojna trwa – i taki jest tytuł fotoreportażu, z którego pochodzi to zdjęcie (fot. Giovanni Porzio, screen: magazyn „Press”, 9-10/2025)

Spośród dziennikarzy większość wojennych ofiar to freelancerzy albo bardzo młode osoby. Zwłaszcza fotoreporterzy i operatorzy kamer, którzy naprawdę muszą być blisko akcji. I tacy bez kontraktów z mediami, którzy, jeśli nie zdobędą naprawdę imponującego ujęcia, nie będą w stanie niczego sprzedać i zdobyć pieniędzy.

Wierzysz, że dziennikarze mogą zatrzymywać wojny?

Nie sądzę. Politycy tacy jak Donald Trump czy Binjamin Netanjahu mają w nosie to, co mówi prasa. Wcześniej było inaczej – mieliśmy znacznie większą wiarygodność. Pamiętam lata 1991–1992 w Somalii. To dziennikarze pojechali relacjonować klęskę głodu i popchnęli administrację Billa Clintona do interwencji. Ale to prawdopodobnie był ostatni taki raz.

Choć z drugiej strony do Strefy Gazy nie wolno dziennikarzom wchodzić. Więc może Izraelczycy nadal uważają, że odgrywamy jakąś rolę w kształtowaniu opinii publicznej?

Odpuściłeś jakąś wojnę i dziś tego żałujesz?

Tak. Tęskniłem za pobytem w Sarajewie, ponieważ byłem wtedy w Somalii. Przegapiłem też wydarzenia na placu Tiananmen w czerwcu 1989.

Dlaczego?

Z powodu mojego ówczesnego wydawcy. Kilka tygodni przed masakrą na placu Tiananmen byłem w Chinach i poleciałem stamtąd do Kambodży [w 1989 roku wycofywała się stamtąd armia Wietnamu – red.]. Kiedy usłyszałem, że sytuacja w Pekinie się pogarsza, a protestujący ludzie stworzyli obozowisko na placu, z Bangkoku zadzwoniłem do swojego wydawcy, że chcę wrócić do Pekinu. Prawdopodobnie był zazdrosny. Powiedział mi: „Zrobiłeś już wystarczająco dużo. Wracaj do Włoch”. Byłem na niego wściekły.

Dziś odpuszczam konflikty, gdy decyduję, że rodzina jest ważniejsza. Wiem, że powinienem być teraz w Iranie albo Izraelu, ale jestem na Sycylii, bo dołącza do mnie rodzina na wakacje. Już nie potrafię zrezygnować z kilku tygodni ze swoimi synami i wnukami.

A pamiętasz wojnę, która z jakiegoś powodu wiąże się w Tobie z pozytywnymi emocjami?

Kiedy ludzie powstają przeciwko opresyjnemu reżimowi, mocarstwu kolonialnemu i odnoszą sukces. Wyzwalają kraj. Pamiętam walkę w Republice Południowej Afryki i to, co się stało z wyzwoleniem Nelsona Mandeli – jakaż to była euforyczna sytuacja!

Podobnie było w Namibii. Z Samem Nujomą [pierwszy prezydent wyzwolonej Namibii – red.] przeprowadziłem wywiad, gdy kraj był jeszcze w okupacji.

A czy są wojny, o których bardzo chciałbyś zapomnieć?

O wielu. Podczas wojny w Iraku i Libii widziałem tragiczne rzeczy – ludzi rozczłonkowanych bombami. W szpitalach w Bengazi i Trypolisie widziałem pokawałkowane zwłoki. To było okropne.

Często jeździłem do Gazy, więc miałem tam wielu przyjaciół. Teraz nie odbierają już telefonów. Od dłuższego czasu, zakładam więc najgorszy scenariusz. Dom, w którym nocowałem, został zbombardowany i zrównany z ziemią. Jest tak wiele złych rzeczy na wojnie... Zwłaszcza gdy widzisz umierające dzieci.

W Etiopii w obozie dla uchodźców zobaczyłem matkę z bardzo, bardzo chudym malcem. To był chłopiec, skrajnie niedożywiony. Gdy robiłem zdjęcia, zdałem sobie sprawę, że przed obiektywem mojego aparatu chłopak właśnie umarł.

Matka nie chciała tego zaakceptować. Próbowała nadal go karmić piersią. Powiedziałem jej: „Chłopca już nie ma. Odszedł”. A ona: „Nie, nie, nie, nie, nie”. I dalej próbowała go karmić piersią.

Straszne. Naprawdę. Później widziałem, jak wiele dzieci umiera. Kiedy byłem w Somalii w 2000 lub 2001 roku, w szpitalu w Mogadiszu zobaczyłem chłopca w łóżku. Nikogo przy nim nie było. Lekarz powiedział mi, że stracił całą rodzinę w walkach i trafili też jego. Nie było widać rany. Lekarz uchylił prześcieradło. Kula z kałasznikowa zmasakrowała chłopcu penisa i jądra. Doktor powiedział, że nie mają już antybiotyków, więc prawdopodobnie umrze za kilka dni. Wtedy chłopak się obudził i złapał mnie za rękę. Nie chciał jej puścić. Powiedziałem wtedy do samego siebie: „Słuchaj, Giovanni, dosyć tego, dla tego chłopaka zrobisz wszystko, by go uratować”. I on obecnie żyje we Włoszech. Ukończył studia ekonomiczne.

Jak to?

Udało mi się. Z pomocą mojej gazety, włoskiego rządu i ambasady Włoch w Nairobi.

W tamtym czasie nie było samolotów z Mogadiszu do Nairobi. Europejska Organizacja Humanitarna Echo dała mi mały samolot, który zabrał go do Nairobi. Stamtąd poleciał z British Airways. Ale oni chcieli znać dokumentację kliniczną i dane chłopca. A w szpitalu nic o nim nie wiedzieli, nie znali nawet imienia ani wieku. Zacząłem więc pisać tę dokumentację kliniczną z lekarzem. Nazwaliśmy go Ahmed, otrzymał datę urodzenia mojego syna, bo byli w podobnym wieku, około pięciu lat. Kiedy dotarł do Włoch, przeszedł wiele operacji. Lekarze uznali, że prawdopodobnie jest o rok starszy. Ale kto by się tym przejmował? Był bezpieczny we Włoszech. I mógł zostać adoptowany przez rodzinę, pójść do szkoły i ułożyć sobie życie. Teraz jest też moim synem.

Piękna historia.

Nie mogłem tego zrobić dla tysięcy innych dzieci. Czasami znajdujesz się w sytuacji, w której widzisz wokół siebie śmierć i wiesz, że nie możesz nic zrobić.

Ale czasem możesz. Dla jednej czy wielu osób – to nie ma znaczenia. W tym momencie nie jesteś już dziennikarzem, lecz człowiekiem.

W Gomie podczas ludobójstwa w Rwandzie odwiedziłem obóz Mbunga, który został właśnie wyzwolony. Porzucono tam dziesiątki małych dzieci. Niektóre już nie żyły, niektóre umierały, inne były chore. Nikt się nimi nie przejmował – dorośli odeszli. Nie mogłem robić zdjęć i patrzeć, jak dzieci umierają. Wsadziłem więc dziewięcioro lub dziesięcioro z nich do swojego auta i zawiozłem do Gomy, do katolickiej organizacji charytatywnej, z sierocińcem. Ojciec Piero, Włoch, mówi: „Nazwijmy tego młodego chłopca twoim imieniem – Giovanni”.

„Ale tam są nadal tuziny Giovannich!” – odpowiedziałem.

On ze swoim starym renault R4, ja wypożyczonym nissanem patrolem jeździliśmy tam i z powrotem – w obozie było nadal 100–150 porzuconych dzieci. Niektóre z nich i tak zmarły w sierocińcu. Międzynarodowy Czerwony Krzyż nic wtedy nie robił. A mieli ciężarówki i karetki. Pokłóciłem się wtedy z nimi.

Czytam Twoje posty w mediach społecznościowych na temat Strefy Gazy. Byłeś tam wielokrotnie, napisałeś książkę o dżihadzie. Czy uważasz, podobnie jak ONZ, liczni obrońcy praw człowieka i inne organizacje pozarządowe, że Izrael dokonuje obecnie ludobójstwa na Palestyńczykach?

Absolutnie tak. W Gazie trwa kampania eksterminacyjna. Spójrzmy prawdzie w oczy. Izrael zniszczył już całą infrastrukturę w Strefie Gazy, próbuje zaanektować Zachodni Brzeg, a teraz jeszcze zmienić reżim w Iranie. Więcej chaosu, więcej zniszczeń, więcej wojen. Dla mnie Izrael jest w tej chwili najbardziej destabilizującym krajem na świecie. Byłem w Syrii kilka tygodni temu i widziałem, co Izraelczycy robią również w tym kraju.

Co robią?

Bombardują go. Niemal codziennie – syryjskie obiekty, lotniska. Izrael nie chce islamskiego rządu w Damaszku, robi więc wszystko, by go zdestabilizować. Dokładne przeciwieństwo tego, co próbuje tam zrobić Europa.

Izrael bombarduje Syrię, Jemen, Irak, Iran i robi to całkowicie według swojego uznania. Zachód, ONZ i Europa nie nałożyły żadnych sankcji na ten kraj. Czasami w nocy nie mogę spać z powodu dzieci w Strefie Gazy. Gdy bywałem w Izraelu po 7 października i słyszałem startujące samoloty wojskowe, wiedziałem, że lecą bombardować szkoły, dzieci i kobiety w Gazie. Płakałem.

Czujesz się bezradny wobec ich sytuacji?

Zagraniczny dziennikarz nie może tam wjechać – to pierwszy przypadek w moim życiu, kiedy pracę uniemożliwił mi tzw. demokratyczny kraj. Izraelczycy zabijają lokalnych dziennikarzy, a ich propaganda przekonuje, że należy wierzyć tylko w to, co oni sami podają ze Strefy Gazy, bo wszystkie inne informacje pochodzą od Hamasu.

Niedawno byłem na wystawie w Trieście. Włoski projektant, malarz Gianluca Constantini, realizuje tam specjalny projekt – rysuje twarze wszystkich dziennikarzy, którzy zginęli do tej pory w Gazie. Było ich 237.

A dziś ponad 70 cywilów, kobiet i dzieci zostało zabitych i rannych w Gazie w punkcie dystrybucji pomocy humanitarnej.

Według doniesień izraelska armia strzelała do tłumu także z czołgów. Czy również we Włoszech temat tego, co się dzieje w Strefie Gazy, nie jest tak poruszany w mediach, jak powinien być?

Absolutnie nie tak, jak powinien. Od początku tej ostatniej fazy konfliktu – bo ta wojna nie zaczęła się 7 października 2023 roku – kilka miesięcy po ataku Hamasu na Izraelczyków, większość mediów stanęła po stronie Izraela. Kiedy zaczęły się masakry i kampanie eksterminacyjne, media próbowały minimalizować ich wymiar. Gdy Izraelczycy zbombardowali szpital, to mówili: „Ale to było stanowisko dowodzenia Hamasu”.

Byłem wiele razy w szpitalach w Gazie. Nie ma tam podziemnych tuneli. A sam chodziłem po tunelach w pobliżu granicy z Rafah – były używane do przemytu broni, lekarstw, zaopatrzenia, żywności... wszystkiego. Z powodu blokady Gazy, zamienionej na obóz koncentracyjny, ludzie tymi tunelami sprowadzali owce, mięso, jedzenie.

Press

(fot. Giovanni Porzio, screen: magazyn „Press”, 9-10/2025)

GIOVANNI PORZIO (ur. 1951) – włoski reporter, autor i fotoreporter wojenny. Po studiach nauk politycznych rok spędził na stypendium w Algierii, gdzie nauczył się arabskiego, palenia sziszy i rozpoczął wyprawę autostopem przez Saharę. Z tych podróży napisał informator o 22 krajach arabskich. Jak sam twierdzi, jest uzależniony od podróży i dziennikarstwa. Przez 30 lat pracował w tygodniku „Panorama”, publikował reportaże i fotoreportaże o sytuacji w ponad 120 krajach świata, głównie o konfliktach wojennych i najbardziej dramatycznych wydarzeniach. Opisywał konflikty etniczne, przewroty, rewolucje, przypadki ludobójstwa i katastrofy humanitarne w Somalii, Rwandzie, Etiopii, Erytrei, Algierii, Chinach, Indonezji, RPA, Palestynie, Bośni, Kosowie, Pakistanie, Iranie, Kambodży, Kolumbii, Haiti, Rosji, Czeczenii, Zairze, Libanie, Libii i Egipcie. W 1991 roku jako jeden z pierwszych dziennikarzy dotarł do wyzwolonego Kuwejtu w czasie operacji „Pustynna Burza”, a później trafił do niewoli irackiej. W 2001 roku wjechał z wojskami mudżahedinów do Kabulu, w dniu, w którym stolicę Afganistanu opuścili Talibowie. Jako wizytujący profesor uczy dziennikarstwa na Uniwersytecie Complutense w Madrycie (UCM), jednym z najstarszych (założonym w 1293 roku) i największych na świecie. Laureat włoskich i międzynarodowych nagród, m.in. Nagrody im. Maxa Davida w 2001 roku za doniesienia z Afganistanu. Jako fotoreporter wystawiał swoje fotografie m.in. na Kubie, we Włoszech, na Międzynarodowym Festiwalu Dziennikarstwa w Perugii. Opublikował 11 książek, wśród nich „Dolar dziennie”, „Kroniki z Ziemi Niczyjej”, oraz ostatnią, „Na szlakach dżihadu”. Jest ojcem trojga dzieci. Żona Gabriela także jest dziennikarką. Wspólnie napisali książkę „Piekło Somalii” (wyd. Mursia, 1993).

Kiedy ginie izraelski żołnierz albo cywil, to informacja trafia na pierwszej strony. Gdy ginie 10 albo 20 Palestyńczyków – nie można znaleźć tej informacji w ogóle w gazetach. Istniały podwójne standardy. Jednak w ostatnich kilku tygodniach zauważyłem pewną zmianę w mediach – eksterminacji w Gazie nie da się już usprawiedliwiać. Teraz włoskie media są bardziej zainteresowane relacjonowaniem wydarzeń w Gazie.

Znasz kogoś starszego od siebie, kto nadal jest korespondentem wojennym?

Starszego ode mnie? Raczej nie.

Jesteś dinozaurem.

Tak się trochę czuję. Dwa dni temu byłem na festiwalu dziennikarskim w Trieście. Byli tam też inni korespondenci wojenni, ale dużo, dużo młodsi ode mnie.

Nie wiem, jak długo będę w stanie wykonywać tę pracę, ale robię to, póki moje stopy są nadal sprawne i moje nogi wciąż chodzą.

Twój mistrz, Egisto Corradi, zwykł mawiać, że prawdziwe dziennikarstwo robi się podeszwami butów: chodząc, oglądając rzeczy, miejsca, fakty osobiście. Co Egisto Corradi powiedziałby o współczesnym dziennikarstwie?

Praca korespondenta to nie tylko zbieranie wiadomości, robienie wywiadów. Musisz poczuć zapach, nawet nieprzyjemny, miejsc, w których żyją ludzie. Przykry smak ich jedzenia, wody, którą piją. Dopiero wtedy można napisać dobry reportaż. Nie można tego zrobić z domu.

Więc Corradi byłby przerażony.

***

Ta rozmowa Krzysztofa Boczka z Giovannim Porzio pochodzi z magazynu Press  wydanie nr 9-10/2025. Teraz udostępniliśmy ją do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Antoni Słodkowski, bracia Karnowscy, Szymon Hołownia i AI

Press

Krzysztof Boczek

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.