Dział: TELEWIZJA

Dodano: Wrzesień 13, 2021

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Cezary Łazarewicz poleciał na festiwal do Wenecji za własne pieniądze

Marcin Meller napisał m.in., że choć na czerwonym dywanie nie było Cezarego Łazarewicza, był tam projektant mody Tomasz Ossoliński (screen: Youtube.com/Miejska Biblioteka Publiczna Leszno)

Na festiwalu filmowym w Wenecji odbyła się światowa premiera filmu "Żeby nie było śladów". Autor reportażu, na podstawie którego film nakręcono, Cezary Łazarewicz dostał zaproszenie od organizatorów, ale wraz z małżonką musieli kupić bilety na samolot i polecieli za własne pieniądze. Sprawę skrytykował Marcin Meller: "Gdyby nie pasja Cezarego, gdyby nie jego wrażliwość i poszukiwanie prawdy, lata pracy, gdyby nie jego genialna książka, to by Was tam nie było" napisał do producentów filmu.

Wśród zaproszonych na tzw. czerwony dywan na festiwal filmowy do Wenecji znalazł się projektant mody Tomasz Ossoliński, co spowodowało lawinę komentarzy. Marcin Meller napisał: "W ostatniej chwili przypomnieli sobie, żeby w ogóle go [Cezarego Łazarewicza] do Wenecji zaprosić. Ale przecież nie na czerwony dywan. Słuchajcie, aroganckie dzbany! Gdyby nie pasja Cezarego, gdyby nie jego wrażliwość i poszukiwanie prawdy, lata pracy, gdyby nie jego genialna książka, to by Was tam nie było".

Mellerowi na Facebooku wtórował pisarz Zygmunt Miłoszewski. "Zgadnijcie, kogo nie ma na czerwonym dywanie. Kto nie bierze udziału w konferencjach. Kto nie pozuje razem z ekipą. Właśnie ten pisarz, bez którego talentu, uporu, potrzeby opowiedzenia tej historii, jej zrozumienia – nie byłoby tego święta polskiej kultury. (...) Drodzy przyjaciele ze świata filmu – naprawdę? Skoro dzięki naszym pomysłom błyszczycie i opłacacie swoje rachunki, to zadbajcie choć trochę o nas, może wtedy wpadniemy na więcej pomysłów, dzięki którym będziecie mogli pobłyszczeć i opłacić więcej rachunków" - napisał Miłoszewski.

Emocje łagodził Łazarewicz: "Widziałem, że rozpętała się burza po światowej premierze »Żeby nie było śladów«. Stałem tam, gdzie mi wskazali organizatorzy. Nie czuję się pominięty. »Żeby nie było śladów« widziałem w Wenecji i cieszę się, że Jan P. Matuszyński zrobił piękny film na podstawie mojej książki (scenariusz napisała Kaja Krawczyk-Wnuk). Bardzo dziękuję wszystkim dzięki którym mogłem wejść na światową premierę i zapewniam, że pojechałbym na koniec świata by to zobaczyć, bo warto. Jankowi kibicuję i trzymam kciuki za jego sukcesy" - napisał autor reportażu "Żeby nie było śladów", nagrodzonego w 2017 roku Nagrodą Literacką "Nike".

Według naszych informacji wyjazd na festiwal do Wenecji dla siebie i żony reportażystki Ewy Winnickiej Cezary Łazarewicz musiał opłacić sam. - Otrzymaliśmy zaproszenie na premierę filmu i od początku było jasne, że jedziemy tam na własny koszt. Byłem tam zobaczyć film - mówi Łazarewicz i dodaje: - Marcin Meller i Zygmunt Miłoszewski byli świadkami naszych wariackich przygotowań, żeby zorganizować bilet do Wenecji i hotele. Janek Matuszyński zrobił piękny film, co mnie bardzo cieszy - dodaje.

- Aby zobaczyć film, nie trzeba oczywiście jechać do Wenecji, ale tylko tam autor mógł zostać odpowiednio uhonorowany. I jego pominięcie to oczywiste faux pas - zauważa krytyk literacki, który zastrzega anonimowość.

W mediach społecznościowych sprawę próbował wyjaśniać również Leszek Bodzak, producent filmu. Tłumaczył, że "bezpośrednie zaproszenie od organizatorów festiwalu w Wenecji otrzymały wyłącznie 3 (słownie trzy) osoby z ekipy naszego filmu - reżyser i dwójka aktorów. Producent ma na to zerowy wpływ" i że "jak już wiadomo z postu samego Cezarego Łazarewicza, był on z nami na premierze w Wenecji jako jeden z pełnoprawnych członków ekipy". Nie dodał, że w przeciwieństwie do ekipy dziennikarz i jego małżonka sami musieli zorganizować sobie wyjazd.

Sprawę komentuje Karolina Korwin-Piotrowska, dziennikarka i krytyczka filmowa, która zwraca uwagę na nieco niestosowny sposób, w jaki jej koledzy próbowali bronić Łazarewicza. - Z wpisem Zygmunta Miłoszewskiego zgadzam się co do meritum, natomiast absolutnie nie co do formy. Internet nie jest miejscem na podejmowanie takich dyskusji. Trochę przeraził mnie z kolei wpis Marcina Mellera - był zwyczajnie ignorancki i pełen nieprawd. Pisanie o "patologii systemu producenckiego", o "aroganckich dzbanach" jest nieprawdziwym i niekulturalnym zarzutem. Komuś pomyliły się epoki, czegoś nie doczytał, nie dopytał i obraził wiele osób, setki osób pracujących przy filmach. Nie wiem też, na ilu festiwalach filmowych był Marcin, ja byłam na kilkudziesięciu, pomagałam też przy wysyłaniu ekip na festiwale, więc wiem, jakie panują tam zasady - mówi "Pressowi". Próbuje też tłumaczyć producenta. - Na wszystkie festiwale filmowe zapraszana jest wyłącznie ekipa filmowa, czyli osoby, które są bezpośrednio zaangażowane i pracowały na planie. To są sztywne reguły organizatorów, którym uczestniczący muszą się poddać. Festiwal zaprasza producenta, reżysera, aktorów, a i tu walczy się o każdą osobę - wyjaśnia.

Do sprawy odniosła się Monika Sznajderman, redaktorka naczelna Wydawnictwa Czarne, w którym ukazała się książka Łazarewicza. "Świętujcie ile wlezie ten wspaniały sukces książki i filmu, a polskie piekiełko niech się karmi sobą" - napisała na Facebooku. A Korwin-Piotrowska podsumowuje: - Myślę, że przysłowie "Panie Boże, chroń mnie od przyjaciół, bo z wrogami poradzę sobie sam" czytelnie pokazuje, co się tutaj stało.

Marcin Meller, z którym się skontaktowaliśmy, nie chciał niczego komentować. Zygmunt Miłoszewski przyznaje, że woli się nie wypowiadać, nim nie porozmawia z Cezarym Łazarewiczem. - Mimo wszystkiego, co się wydarzyło, nie wycofałbym tego, co napisałem - mówi Miłoszewski. - Nie rozumiem furii środowiska filmowego. Mam wrażenie, że dotknęliśmy jakiegoś dziwnego, bolesnego miejsca. Jestem pisarzem, jestem też działaczem literackim i będę się upominał o to, żeby moi koleżanki i koledzy byli dostrzegani, jeśli coś się dzieje na podstawie ich pracy - dodaje.

Z Miłoszewskim polemizował z kolei Jakub Żulczyk, m.in. autor książki i współscenarzysta serialu "Ślepnąc od świateł" oraz współscenarzysta serialu "Belfer". - "Mnie »panie i panowie producenci« nigdy nie potraktowali lekceważąco, wprost przeciwnie, w świecie filmu jestem za swoją pracę bardzo szanowany i supportowany (dużo bardziej niż w tzw. świecie literackim, gdzie szanują mnie, co najważniejsze, czytelnicy), nie chcę brać udziału w nakręcanej tutaj sytuacji producenci kontra pisarze. Druga sprawa to fala oburzonego hejtu wylewająca się teraz w komentarzach na obecną na zdjęciu ekipę, która prawdopodobnie zrobiła świetny film. Trzecia sprawa - może to brutalne, ale generalnie na premiery festiwalowe zaprasza się autorów filmu, i tak jest na całym świecie" - przyznaje. 

Film "Żeby nie było śladów" w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego powstał na podstawie książki Cezarego Łazarewicza pod tym samym tytułem, opisującej sprawę Grzegorza Przemyka. Świeżo upieczony maturzysta został w maju 1983 roku śmiertelnie pobity przez milicjantów. W czasie śledztwa i rozprawy władze PRL starały się przerzucić odpowiedzialność za śmierć Przemyka na sanitariuszy i lekarzy. Film jest polskim kandydatem do Oscara.

(KRY, 13.09.2021)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.