Temat: Casus Ernesta Skalskiego

Dział: PRASA

Dodano: Marzec 19, 2007

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Donos na siebie pisze Ernest Skalski

Artykuł z "Rzeczpospolitej", 13.07.2006

Hetman w polu miał prawo karać na gardle, ale infamię orzekał Sejm Rzeczypospolitej. Czasy się wszakże zmieniły i dołączyłem do grona skazanych na infamię przez Antoniego Macierewicza, co najwyżej, skrybę obozowego. Pozew o naruszenie dóbr osobistych jest już w XXV Wydziale Cywilnym Sądu Okręgowego w Warszawie.
"A cóż to za system prawny, w którym ktoś obciążony zarzutami nie może się z nimi zapoznać, wyrok w postaci zniesławienia zapada przed wszczęciem postępowania dowodowego, zaś pełnej rehabilitacji nie doczekamy się nigdy?" (Stefan Bratkowski, "Newsweek" 02.07.06) A przy okazji sprawy Zyty Gilowskiej rzecznik praw obywatelskich Janusz Kochanowski stwierdził, że taka konstrukcja prawna niezgodna jest z kardynalnymi zasadami prawa.
Zyta Gilowska może doczeka się procesu lustracyjnego, ja nie mam szans, więc sam muszę przedstawić swą własną sprawę. W numerze z 3 -10 czerwca, wydawanego przez siebie pisma Głosu Antoni Macierewicz opublikował tekst pod tytułem "Dziennikarska agentura", z listą, na której między innymi wymienił mnie. Mogło z niej wynikać, że byłem tajnym współpracownikiem w latach 1966 - 1979. Napisały o tym "Rzeczpospolita" i "Newsweek". W związku z tym pozwalam sobie napisać, jak było naprawdę.
W latach 1967 - 1968 przebywałem na rocznym stypendium dziennikarskim w Danii. W roku 1966 funkcjonariusze MSW proponowali mi współpracę. Orientowałem się, że zgoda może być warunkiem wyjazdu, ale naprawdę nie zależało mi na tym bardzo. Prowadziłem wesołe życie w Warszawie. Odpowiedziałem, że nie będę obserwował okrętów NATO, co było zwrotem retorycznym, i że nie będę donosił na Polaków, co stanowiło istotę sprawy. Usłyszałem, że nie interesuje ich jedno i drugie. Chodziło o to, że będę się obracał w międzynarodowym środowisku dziennikarskim, w którym dominują Niemcy z Republiki Federalnej i zajmują się w nim propagowaniem stanowiska Bonn w sprawie naszych granic zachodnich.
Dziś to już zamierzchła historia, ale wtedy poczucie niepewności było duże. Niemcy nie uznawały powojennych granic, ich państwo prawnie istniało w granicach z 1937 roku. Republika Federalna była ważnym ogniwem NATO i integrującej się Europy Zachodniej, a na Zachodzie nikt prócz de Gaulle'a naszej granicy nie uznawał.
Jej jedynym gwarantem był ZSRR, czego ceną był narzucony nam system. Nie był to gwarant pewny, gdyż nieco wcześniej Chruszczow, m.in. za pośrednictwem swego zięcia, wpływowego redaktora "Izwiestii", Adżubeja, podejmował starania celem podejrzanego zbliżenia z Bonn. Jego obalenie nie dawało pewności, że tego rodzaju zbliżenie Niemiec i Rosji się nie powtórzy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że reżim Gomułki wygrywa poczucie zagrożenia w polityce wewnętrznej, lecz zagrożenie to nie było wymysłem. U wielu ludzi, w tym u mnie, powodowało to swoiste rozdwojenie postawy, ale w tej sytuacji trudno było odmówić współpracy w proponowanym zakresie.
Dziś jestem wielkim zwolennikiem bliskich stosunków z Niemcami, lecz nadal uważam, że w latach wojny trzeba było do nich strzelać, niezależnie od tego, w jakich się było szeregach, a po wojnie, aż do traktatu w 1991 roku, należało bronić naszych ziem zachodnich. Z taką władzą, jaka wówczas rządziła. Ludzie pamiętający te czasy zapewne to rozumieją.
Po czterdziestu latach nie pamiętam szczegółów ani okoliczności tych rozmów, lecz pamiętam ich sens. Nie pamiętam również, co podpisałem w związku z tym. O kontakcie tym powiedziałem mojemu bezpośredniemu zwierzchnikowi i bliskiemu koledze Eligiuszowi Lasocie; był on kierownikiem działu zagranicznego "Głosu Pracy", w którym pracowałem. Nie przydał on temu żadnego znaczenia, zresztą i ja nie byłem tym zbytnio przejęty. I to było wszystko. Nie miałem potem żadnych kontaktów, nie składałem pisemnych ani ustnych raportów, nie wziąłem ani jednej korony ni złotówki. Wiedziałem, że mój kontakt zostawia jakiś ślad w dokumentach, nie wiedziałem jednak, że implikuje to jakikolwiek status formalny w resorcie i że uchylono mi go w roku 1979. Gdybym wiedział, to starałbym się o jego uchylenie już wcześniej.
W latach siedemdziesiątych byłem związany towarzysko m.in. z grupą adwokatów broniących w procesach politycznych. Byli to Jan Olszewski i Jan Konopka, Stanisław Szczuka i - rzadziej przeze mnie widywany - zmarły niedawno Andrzej Grabiński. Nie pamiętam już, w którym roku rozmawiałem - chyba dwa razy - z funkcjonariuszem MSW, przedstawiającym się jako Woźnica. Nie wspominał o moich kontaktach z 1966 roku, chyba o nich nie wiedział. Rozmowy miały quasi-towarzyski charakter, a chodziło w nich głównie o Jana Olszewskiego i jego żonę Martę Miklaszewską. Odpowiadałem jakimiś ogólnikami, mówiąc, że to sympatyczni ludzie. Tak samo rozmawiano z Janem Konopką, który też to relacjonował, zaznaczając, że esbek o Marcie Miklaszewskiej mówił "Marteczka". Rozmawialiśmy wówczas o tym w towarzystwie. Również z udziałem państwa Olszewskich.
Nie robiłem z tego tajemnicy i od mojej dawnej znajomej, pani Ireny Lewandowskiej, której to powiedziałem, usłyszałem, że z bezpieką nie należy prowadzić żadnych rozmów, jeśli się nie jest formalnie wezwanym. Postanowiłem więc odmawiać, ale więcej propozycji rozmów nie miałem. Generalnie jednak, uważałem - i nadal uważam - że dziennikarz, podobnie jak adwokat, lekarz, policjant i ksiądz, jest do rozmawiania we wszelkich okolicznościach.
Dziennikarzem jestem od 1958 roku. Do roku 1980 pracowałem w prasie reżimowej, choć były to i takie tytuły jak "Życie Gospodarcze", "Kultura", "Polityka", które przy wszystkich ograniczeniach pozwalały czytelnikom wyrabiać sobie prawdziwą ocenę realnego socjalizmu. Co stwierdził jego bystry krytyk, Stefan Kisielewski. Cenię sobie wysoko, że znalazłem się w grupie dziennikarzy, którym on sam przyznał nagrodę swego imienia, ale nie zwalnia to mnie od odpowiedzialności za teksty napisane z głupoty, niewiedzy, oportunizmu czy lenistwa myślowego. I to dziś mam sobie do zarzucenia, a nie to, co wyłuszczyłem powyżej.
Oczywiście, unikałbym wszelkich tego typu kontaktów, gdybym był przewidział, że po latach Antoni Macierewicz sprawi mi z tego powodu kłopot. Cokolwiek teraz powiem może być wykorzystane przeciwko mnie. Moją teczkę w IPN, o którą wystąpiłem, pokażą mi nie wcześniej niż za pół roku. Nie ma ona zresztą większego znaczenia. Brak jakichkolwiek dowodów współpracy - donosów, pokwitowań - nie jest dowodem, że jej nie było. Z tekstu Macierewicza można wysnuć, że jego źródłem jest jakieś esbeckie, niesprecyzowane "zestawienie źródeł operacyjnych wyeliminowanych z sieci w 1982 r.". I ten niechlujny treściowo - może umyślnie - artykuł to ma być "fragment pracy przygotowywanej w ramach projektu badawczego". Macierewicz studiował historię, lecz chyba nie na tyle pilnie, by wiedzieć, że badacza przed publikacją obowiązuje wyczerpanie źródeł, ich krytyczna analiza. A publikowanie strzępu materiału to chuligaństwo, a nie praca badawcza.
I jeszcze jedna uwaga: rok 1989 to dla mnie historyczna cezura. Rzeczpospolita, Trzecia, niechby i Czwarta, to moje państwo. A w nim, moim ministrem był - na szczęście krótko - nawet Antoni Macierewicz. I to państwo, jak każde inne, musi wiedzieć, co się dzieje nawet u jego sojuszników. Musi mieć wywiad, kontrwywiad, policję, a te muszą mieć swoich współpracowników. Ich ochrona jest żelazną zasadą tych służb. Dziś jednak nie śmiałbym przekonywać kogokolwiek do pomocy mojemu państwu w tym charakterze.
Oczywiście ochrona taka nie powinna oznaczać bezkarności dokonywanych przestępstw czy zatajania takich oczywistych łajdactw, jak donosy. Ale co z tym zrobić, to już sprawa rozwagi i sumienia tych, na których donoszono. Ja wolałbym uniknąć rozstrzygania takich problemów, gdybym miał wiedzieć, że ktoś na mnie donosił. Wiedzieć nie będę, bo z powodu nie popartego dowodem podejrzenia zostałem pozbawiony statusu pokrzywdzonego, co przejmuje mnie tylko z powodu ograniczenia mych praw.
Nie pozwolę natomiast odebrać sobie - jako "zamieszanemu" na zasadzie: on ukradł, jemu ukradli - prawa do mówienia tego, co myślę o lustracji. A myślę, że zawężanie jej do współpracy - faktycznej! - z dawną bezpieką jest zbyt wąskie. Coraz ważniejsze jest, aby na stanowisko publiczne nie trafiał zamieszany w afery gospodarcze, faszysta bądź komunista, ktoś uzależniony od alkoholu czy hazardu, narażony na szantaż z przyczyn osobistych. Zainteresowany ma prawo wiedzieć, jakie zarzuty i dowody są przeciw niemu gromadzone.
Postulat powszechnego otwarcia teczek brzmi może dobrze hasłowo, ale czy w praktyce ma oznaczać, że Malinowski może się z teczki Wiśniewskiego dowiedzieć, że się puściła z nim pani Kowalska? Prawidłowa kwerenda i ustalenie prawdziwych dowodów to wielka praca. Jarosław Kaczyński twierdzi, że SB założyła 6 milionów teczek, a faktycznych współpracowników było może ze sto tysięcy. Prawdopodobnie skądś ma te dane. Ale gdyby było o połowę mniej teczek, to przerobienie lege artis całej tej masy wymagałoby ogromnego aparatu, wielkich nakładów i długich lat pracy. Gdyby się to nawet zaczęło siedemnaście lat temu, to nie byłoby łatwiej, krócej i taniej. I tak samo byłoby więcej z tego szkód niż pożytku.

Ernest Skalski

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.