Dział: WYWIADY

Dodano: Listopad 20, 2015

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Moje teksty nie wyskakują jak diabeł z pudełka

Bianka Mikołajewska (fot. Rafał Masłow)

"Prawicowe media nie podjęły tematu SKOK ze względu na związki kas z politykami PiS i Lechem Kaczyńskim. Pozostałe prawdopodobnie się wystraszyły" - mówiła Bianka Mikołajewska w wywiadzie opublikowanym w "Press" (O6/2015)

Jak to było z pierwszą publikacją o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych? Trudno mi uwierzyć, że zaczęło się od listu czytelnika „Polityki”.

To była wypadkowa kilku rzeczy. Był faktycznie list klienta SKOK, który uskarżał się, że miała to być organizacja służąca ubogim, a w rzeczywistości naliczono mu gigantyczne odsetki i wszczęto windykację. Jednocześnie pojawiły się informacje, że Ministerstwo Finansów podjęło kolejną nieudaną próbę objęcia SKOK nadzorem. W tym czasie placówki kas wyrastały na każdym rogu ulicy. Większość informatorów zgłosiła się do mnie po mojej pierwszej publikacji na temat SKOK i z tego zaczęły się rodzić kolejne teksty, a za nimi szło zaufanie kolejnych informatorów.

Nie wierzę, że mąż – Piotr Niemczyk – współzałożyciel UOP, dziś prowadzący wywiadownię gospodarczą, nie przynosi do domu tematów dla dziennikarki śledczej. Często Pani z nich korzysta?

Może trudno w to uwierzyć, ale praktycznie w ogóle nie rozmawiamy o sprawach zawodowych. Rzeczywiście mogłaby się narodzić pokusa skorzystania z jakichś informacji, którymi by się ze mną podzielił.

Mieć dobre źródło w domu i nie korzystać?

Czasami mój mąż jest rozmówcą innych dziennikarzy i widzę, jak dobrze byłoby zasięgnąć u niego informacji o sprawach, o których piszę, ale nie robię tego. Odkąd się poznaliśmy, zrezygnowałam z pisania na tematy związane ze służbami. Dalej idącym rozwiązaniem byłoby całkowite wycofanie się z zawodu dziennikarza, ale na to nie mogę sobie pozwolić. Oddzielamy więc sprawy prywatne od zawodowych.

Czasem się nie da. Po Pani pierwszych publikacjach o SKOK Centralne Biuro Śledcze zainteresowało się nie tyle Panią, ile właśnie mężem.

Były to czasy rządów Prawa i Sprawiedliwości, a politycy tej partii mają skłonność do postrzegania wszystkiego w kategoriach spisku i doszukiwania się roli służb. Grzegorz Bierecki, ówczesny szef Kasy Krajowej SKOK, w tonie sensacji opowiadał politykom i dziennikarzom, że jestem związana z Piotrkiem. Chodziło o zbudowanie ciągu skojarzeń: Piotrek – służby – i jak to nazywał Bierecki: „atak na SKOK”. Tymczasem gdy Piotrek był w UOP, na początku lat 90. ubiegłego wieku, ja byłam jeszcze w liceum.

Czemu miało służyć to śledztwo CBŚ?

Kasa Krajowa oskarżyła mnie i Maćka Samcika z „Gazety Wyborczej” o pomówienie, z artykułu 212 Kodeksu karnego, a w szczególnych przypadkach może się włączyć w takie postępowanie prokuratura. Prokuratura w Gdańsku uznała, że taki szczególny przypadek wystąpił, bo w moich tekstach zostało pomówionych milion członków SKOK. To był totalny absurd, bo przecież nie pisałam o dziwnych biznesach miliona szeregowych członków kas, przeciwnie – występowałam w ich obronie. Potem prokuratura zleciła śledztwo CBŚ. Nie zostałam nawet przesłuchana, ale zgodnie z sugestiami władz Kasy Krajowej prześwietlano firmy i klientów mojego męża. Po jakichś dwóch latach sprawę umorzono.

Pani teksty śledcze o SKOK wyglądają, jakby były pisane przez sztaby ekspertów, a nie jednego dziennikarza. Dlatego niektórym nie chce się wierzyć, że nikt Pani nie pomaga w gromadzeniu materiałów. Ile czasu to Pani zajmuje?

Bardzo długo pracuję nad tekstami, nie tylko tymi śledczymi. Niezależnie od tego, czy piszę o tym, jak zarabiają dzieci, o syndykach, komornikach lub o SKOK – robię ogromny research. Myślę, że właśnie dzięki temu dostałam tyle nagród dziennikarskich. Moje teksty nie wyskakują nagle jak diabeł z pudełka, o czym doskonale wiedzą redakcje „Polityki” i „Gazety Wyborczej”, które często długo czekały na ich powstanie. Moi rozmówcy też wiedzą, jak długo pracuję nad tematem. Każdy z tekstów o kasach to było kilka tygodni pracy, dziesiątki rozmów i e-maili. W każdej chwili mogę udowodnić, że podpisane przeze mnie teksty są wyłącznie moje, bo gromadzę dowody na wypadek ewentualnych procesów, archiwizuję notatki oraz e-maile. Wszystkie teksty o kasach przeszły weryfikację sądową, niektóre kilkakrotną – żaden z rozmówców nie zaprzeczył, że ze mną rozmawiał, nie podważono wiarygodności żadnych przedstawionych przeze mnie dokumentów.

Portal braci Karnowskich wytknął Pani, że artykuł „Wielki SKOK” z 2004 roku w dużych fragmentach opierał się na tekście z raportu ABW. Wyliczono, że 5 tysięcy znaków to prawie dosłowne cytaty. Przytoczone podobieństwa rzeczywiście są bardzo duże.

Tylko że raportu ABW na temat SKOK nie było! Po publikacji portalu wPolityce.pl próbowałam się dowiedzieć, czy w tamtym okresie powstał jakikolwiek raport ABW o kasach. Ówczesny szef Agencji Andrzej Barcikowski twierdzi, że nie. Nie mam innej możliwości zweryfikowania tego. Jeśli dokument cytowany przez anonimowego autora portalu wPolityce.pl w ogóle istnieje, to powstał po mojej publikacji i na niej został oparty. Każdy, kto czytał jakikolwiek raport służb czy policji, wie, że są one pisane zupełnie innym językiem. Warto dodać, że głównym właścicielem portalu, który pisał o rzekomym raporcie ABW, są SKOK.

Dlaczego nie poszła Pani z tym do sądu?

Myślałam o tym, ale po kilkunastu procesach cywilnych z kasami i dwóch sprawach karnych wytaczanie nowej sprawy wydawało mi się koszmarem. Tym bardziej że musiałabym ciągnąć ją sama – bo chwilę wcześniej odeszłam z „Polityki”, a portal wPolityce.pl zapewne otrzymałby pomoc prawną ze strony SKOK. Wszystkie moje sprawy z kasami przeszły przez trzy instancje – aż do Sądu Najwyższego. W tym przypadku też by pewnie tak było.

Temat SKOK za Panią podjęła tylko „Gazeta Wyborcza”. Dziwiło to Panią?

Prawicowe media nie podjęły tematu ze względu na związki kas z politykami PiS i Lechem Kaczyńskim. Pozostałe prawdopodobnie się wystraszyły. Zadziałał pierwszy pozew o rekordowo wysokie odszkodowanie – 5 milionów złotych – który złożono przeciwko „Polityce”. Do tego SKOK były dużym reklamodawcą, a wielu dziennikarzy ekonomicznych korzystało z zaproszeń Kasy Krajowej na konferencje organizowane w egzotycznych krajach. Do 2004 roku SKOK i prezes Kasy Krajowej Grzegorz Bierecki mieli bardzo dobry wizerunek w mediach.

Ktoś, kto tak jak Pani ma lewicowe przekonania, powinien być raczej za rozwojem spółdzielczości i samopomocy, a nie przeciwko niej.

To jest właśnie dla mnie bolesne w tej sprawie. Sama idea stworzenia takich instytucji opartych na wzajemnym zaufaniu członków jest według mnie wspaniała. Ale została dawno zaprzepaszczona. Brak nadzoru nad tak szybko rosnącą organizacją finansową musiał się źle skończyć. 

Pisząc o SKOK, musiała mieć Pani świadomość, że ich osłabieniem zainteresowane są banki komercyjne i firmy pożyczkowe typu Provident. SKOK szybko stały się dla nich poważnym konkurentem, oferując wyżej oprocentowane lokaty, tańsze kredyty i tworząc sieć placówek porównywalną z PKO BP.

Oczywiście, że tak, ale wiedziałam, że żaden z konkurentów nie jest inspiratorem moich tekstów.
W sprawach gospodarczych zawsze ścierają się różne interesy, ale to nie powód, by o nich nie pisać. Chodzi o to, by pisać prawdę. W 2004 roku ówczesny prezes Związku Banków Polskich Eugeniusz Laszkiewicz zwrócił mi uwagę na to, że największym problemem SKOK jest to, że mają własny, wewnętrzny system ubezpieczeń depozytów, który nie wytrzyma ewentualnych kłopotów kas. Banki to przecież konkurencja SKOK. Ale gdyby wówczas ktoś wziął sobie do serca ostrzeżenia Eugeniusza Laszkiewicza, dziś sytuacja kas mogłaby być znacznie lepsza, a Bankowy Fundusz Gwarancyjny nie musiałby wypłacać ich klientom 3 miliardów złotych.

Ostatecznie niewiele Pani wskórała, pisząc swój serial. Objęcie SKOK nadzorem Komisji Nadzoru Finansowego i tak nastąpiło kilka lat za późno. Ma to wymierną cenę – już ponad 3 miliardy złotych wypłat z BFG. Za brak wystarczającego nadzoru nad spółdzielczymi kasami płacą więc banki, a nie Kasa Krajowa SKOK.

Niestety, organy państwa nie zadziałały prawidłowo. Tak się złożyło, że krótko po moich pierwszych publikacjach władzę przejęło PiS, któremu nie spieszyło się do wprowadzenia państwowego nadzoru w SKOK. Później rząd Platformy i PSL też zajmował się tym opieszale. Długo trwało, zanim zrozumiano, że może się z tego zrodzić poważny problem społeczny. Gdy wreszcie PO przeforsowała nowelizację ustawy o kasach, została ona skierowana przez Lecha Kaczyńskiego do Trybunału Konstytucyjnego i utknęła tam na trzy lata. To wszystko tak bardzo odwlekło wprowadzenie zewnętrznego nadzoru nad kasami, że trudno mieć poczucie pełnej satysfakcji. Ale cieszę się, że to w końcu się stało, bo mielibyśmy wielką katastrofę.

Paradoksem jest, że na razie największe problemy mają kasy, które z Kasą Krajową i senatorem Biereckim były akurat skłócone: SKOK Wołomin i SKOK Kopernik.

SKOK Kopernik rzeczywiście był w konflikcie z Krajówką, ale prezes SKOK Wołomin dostawał przecież jeszcze niedawno nagrody dla najlepszego menedżera ruchu SKOK, w tym najwyższą – Nagrodę Feniksa. Dziś Grzegorz Bierecki i  jego współpracownicy przekonują, że kłopoty miały tylko te dwie kasy, i to od czasu, gdy nadzór nad nimi objęła KNF.  W rzeczywistości kasy miały problemy finansowe od dawna, tylko je ukrywano, na przykład wyprowadzając złe długi do spółki w Luksemburgu.

Sytuację w SKOK Kopernik powiązanej z działaczem PO próbowano wykorzystać w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy. Co Pani na to?

To odwracanie kota ogonem. Przecież oczywiste jest, że w kilkudziesięciu kasach są ludzie o różnych poglądach, można wśród nich znaleźć działaczy każdego ugrupowania. Ale problem SKOK to nie jest problem poszczególnych kas, tylko Kasy Krajowej i tego, na co ona zarządom poszczególnych kas pozwalała. Ona wręcz namawiała zarządy kas, aby poprawiały swoje wyniki różnymi sztuczkami.

Pani pisała o SKOK 11 lat, organy państwa podchodziły do sprawy jak do jeża, aż wreszcie politycy rzucili się na temat w tegorocznej kampanii wyborczej. Ucieszyło to Panią czy zmartwiło?

Mam poczucie rozczarowania, bo przez to, że tak długo zabierano się do uregulowania sprawy, została zmarnowana ogromna energia społeczna, entuzjazm ludzi, którzy uwierzyli w piękną ideę samopomocy finansowej. Przecież wielu pracowało tam społecznie, poświęcili swój czas. Aby ratować tę ideę, przyjeżdżali na komisje sejmowe, skarżyli się w różnych instytucjach na potężniejącą Kasę Krajową, ale bezskutecznie.

Gdyby Pani napisała o zbyt drogim zegarku ministra, skutek byłby błyskawiczny.

To są łatwiejsze sprawy do załatwienia.

Ale o znikomym znaczeniu społecznym. To prawda, że to sztab Komorowskiego wyciągnął w kampanii SKOK jako pierwszy?

Nie wiem. Usłyszałam to w wypowiedzi jednego z polityków PiS. Według mnie to, że sprawa SKOK wróciła niedawno do debaty publicznej, wyjaśnia fakt, że dopiero niedawno KNF objęła je swoim nadzorem i od niedawna znamy rzeczywistą sytuację finansową kas. W moje teksty można było wierzyć albo nie. Przecież prezes Grzegorz Bierecki przez wiele lat twierdził, że w moich artykułach nie ma słowa prawdy. Z raportów KNF wynika, że sytuacja kas jest gorsza, niż przypuszczałam. To, czy sprawa jest wykorzystywana politycznie, ma dla mnie drugorzędne znaczenie. Najważniejsze jest, by członkowie SKOK nie stracili pieniędzy, by sytuacja poszczególnych kas została wyprostowana i by mogły funkcjonować na normalnych zasadach. Dziś szefowie kas są dużo odważniejsi, bo nie boją się już Grzegorza Biereckiego.

Najtrudniejsze w pisaniu o SKOK było chyba takie opisywanie wad systemu, aby nie spowodować paniki wśród klientów kas?

To był problem od pierwszej publikacji. Pamiętam, jak ważyliśmy z Maćkiem Samcikiem słowa, pisząc w 2013 roku w „Gazecie Wyborczej” o tym, że depozyty w SKOK nie są objęte gwarancjami, bo towarzystwo ubezpieczeń należące do systemu SKOK wypowiedziało im umowy ubezpieczenia. Wtedy 44 kasy na 55 musiały przeprowadzać postępowanie naprawcze, a  kilka było na granicy bankructwa. Przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak mówił ostatnio, że gdyby wówczas klienci przestraszyli się, że stracą oszczędności, kasy już by dziś nie istniały – zadziałałby efekt domina. 

I tak będzie Pani uchodzić na prawicy za dziennikarkę antypisowską. Chciała rozwalić SKOK, procesowała się ze Zbigniewem Ziobrą, zeznawała przed sądem dyscyplinarnym adwokatów przeciwko Marcinowi Dubienieckiemu – mężowi Marty Kaczyńskiej.

Przyklejanie takich łatek zupełnie mi nie przeszkadza. Gdy zaczynałam swoją pracę, mając lewicowe poglądy, pisałam o aferze związanej z Andrzejem Pęczakiem oraz Wojewódzkim Funduszem Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Łodzi. Wtedy zarzucano mi, że jestem antyeseldowska.

Przeglądając Pani teksty śledcze w „Polityce”, nie znalazłem wielu, w których uderzałaby Pani w Platformę Obywatelską. Znalazłem ten o kupowaniu psim swędem i za psi grosz działek przez notabli Lasów Państwowych i między innymi senatora PO w rezerwacie przyrody na Mazurach.

Teraz właśnie pracuję nad tekstem, który w dużej części dotyczy ludzi sprawujących władzę.

Władza obrasta w tłuszcz, uodparnia się na krytykę i to właśnie jej przede wszystkim dziennikarze powinni patrzeć na ręce.

Nie będę miała problemu z napisaniem tekstu o aferze związanej z PO.

Tylko że informatorzy mogą nie chcieć zgłaszać takich tematów do dziennikarki z szufladki anty-PiS.

Mam nadzieję, że nie będą myśleć w ten sposób. Ale dziś już sama praca w danym tytule oznacza zaszufladkowanie.

W „GW” wytknęła Pani wdowie po Przemysławie Gosiewskim, że bierze pieniądze z fundacji SKOK na dzieci, choć od razu Pani zaznaczyła, że zgodnie z prawem nie musi ich deklarować w oświadczeniu majątkowym. Bartosz Marczuk w „Rzeczpospolitej” pisał, że należy się Pani za to nominacja do tytułu Hieny cmentarnej. Dlaczego Pani w ogóle podjęła ten temat, skoro nie ma tu nadużycia?

Przemysław Gosiewski lobbował w sprawie kilku ustaw korzystnych dla SKOK. Wcześniej dostał od nich pożyczkę na kampanię wyborczą, której miesięczne raty były wyższe od jego wynagrodzenia. A później okazało się, że wdowa po nim, pani senator, dostaje stałą pomoc w wysokości kilku tysięcy złotych od fundacji związanej z kasami. Gdyby była osobą niezaangażowaną politycznie, to by mnie to nie interesowało. Ale jest senatorem i członkiem senackiej komisji finansów publicznych. Sytuacja jest co najmniej dwuznaczna.

Dlaczego Pani odeszła z „Polityki”? Tyle lat w takiej redakcji i nagle zmiana?

Zaczynałam jeszcze na studiach w łódzkiej „Trybunie”, ale „Polityka” była moim pierwszym prawdziwym miejscem pracy. Po 13 latach czułam się zmęczona, głównie konsekwencjami procesowymi pisania o SKOK, związanym z tym poczuciem odpowiedzialności. Przed moimi tekstami o SKOK w redakcji „Polityki” jeden proces na rok był dużym wydarzeniem. A tu nagle spadło na redakcję tyle procesów, i to o takie sumy! Po tym wszystkim poczułam, że potrzebuję nowego impulsu. Pomyślałam, że jeśli pójdę do nowej redakcji, wstąpi we mnie nowa siła. Nie przewidziałam jednak, że krótko po moim odejściu zachoruje mój syn i będę musiała poświęcić mu więcej czasu. Na mój brak pełnej dyspozycyjności inaczej patrzono by pewnie w „Polityce” niż w nowej redakcji, ale nie wszystko w życiu da się przewidzieć.

A za Pani odejściem z „Polityki” nie kryją się sprawy finansowe? Akurat wtedy dzielono między pracowników udziały w nowo powstającej spółce Polityka. Młodym pracownikom nie zaproponowano tyle, na ile liczyli.

Były jakieś niesnaski, ale to nie była przyczyna mojego odejścia. Choć wzbudziło ono sensację. Pamiętam, że kiedy zaczynałam pracę w redakcji, usłyszałam od Zdzisława Pietrasika, że z „Polityki” się nie odchodzi, chyba że na cmentarz (śmiech).

W „Wyborczej” chciała Pani zacząć od nowa i zostawić temat SKOK. Ale się nie dało. Wierzy Pani, że uda się jej kiedyś ten temat porzucić?

Obiecywałam to sobie już wiele razy, ale nie mogę przecież powiedzieć redakcji, że się na tym nie znam. Poza tym okazało się, że po moich publikacjach sprzed lat w kasach nastąpiło wiele niepokojących przekształceń. Uznałam, że nikomu nie będzie się chciało w tym grzebać, aby pokazać te nieprawidłowości. Czasami myślę, że rozminęłam się z powołaniem, że powinnam zostać prokuratorem – jestem strasznie skrupulatna, lubię szczegóły, na które w tekstach nie ma miejsca.

Są jeszcze chwile satysfakcji w Pani zawodzie?

Niewielu dziennikarzy może powiedzieć, że udało im się zmienić prawo, a my z Maćkiem Samcikiem możemy to sobie przypisać. Długo to trwało, ale w końcu się udało.
Może to pana zaskoczy, ale wielką satysfakcją był dla mnie felieton redaktora Jerzego Baczyńskiego w „Polityce” opublikowany po tym, jak KNF objęła nadzór nad SKOK. Opisywał on moje zasługi w tej sprawie, a wówczas już nie pracowałam w tygodniku. Moja mama po lekturze felietonu popłakała się ze wzruszenia.  
Czasem są to gorzkie satysfakcje. Dwa lata temu spotkałam się z Andrzejem Pęczakiem, którego pamiętałam z czasów, gdy trząsł województwem łódzkim i gdy pisałam o związanych z nim aferach. Teraz jest to złamany człowiek, któremu rozsypało się wszystko. Tłumaczę sobie, że to on za to odpowiada, a nie dziennikarze. Ale zawsze pozostaje pytanie: czy było warto?

Bianka Mikołajewska

Absolwentka filozofii na Uniwersytecie Łódzkim. Jako dziennikarka zaczynała w „Trybunie Łódzkiej” (1997–1998). W latach 2000–2013 pracowała w „Polityce”, od dwóch lat związana z „Gazetą Wyborczą”. Wielokrotnie nagradzana za materiały śledcze, ale też teksty o tematyce społecznej i ekonomicznej. W 2005 roku zdobyła Grand Press w kategorii Dziennikarstwo specjalistyczne za cykl artykułów o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo--Kredytowych. Do Grand Press była też nominowana w 2002, 2004 i 2006 roku. W tym roku odebrała Nagrodę Specjalną im. Dariusza Fikusa i Nagrodę Radia Zet im. Andrzeja Woyciechowskiego. Laureatka konkursów Fundacji im. Stefana Batorego, Narodowego Banku Polskiego i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.

Grzegorz Kopacz

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.