Brak korespondentów na Ukrainie pokazuje prowincjonalizm polskich mediów
O wojnie na Ukrainie polskie media informują za mediami zagranicznymi bądź serwisami społecznościowymi
W rejonie walk we wschodniej Ukrainie prawie nie ma polskich korespondentów. Powody: duże niebezpieczeństwo, ale też brak środków finansowych. - Polskie media stają się bardzo prowincjonalne - stwierdza Wojciech Pięciak z "Tygodnika Powszechnego".
O takich tragediach, jak wczorajszy ostrzał szpitala miejskiego w Doniecku, w wyniku którego zginęło 15 osób, polskie serwisy informowały, cytując zagraniczne. We wschodniej Ukrainie trwa regularna wojna, codziennie giną tam ludzie, lecz polskich korespondentów wojennych tam prawie nie ma. Redakcje nie współpracują nawet z freelancerami. - Polscy dziennikarze na ogół przyjeżdżają tu tylko wtedy, gdy coś się wydarzy i często zbyt późno - mówi freelancer Paweł Pieniążek będący na Ukrainie, współpracujący z Polskim Radiem, "Tygodnikiem Powszechnym" i "Krytyką Polityczną".
Piotr Andrusieczko, korespondent "Gazety Wyborczej", Dziennikarz Roku 2014, przebywa na Ukrainie od grudnia. Przyznaje, że do rejonu walk toczących się w obwodach ługańskim i donieckim bardzo trudno się dostać. - Ale zachodni dziennikarze są obecni w rejonie walk cały czas, z tym że mają większe budżety do dyspozycji - zauważa Andrusieczko. - Wjazd do strefy ATO wymaga akredytacji władz ukraińskich. Żeby dostać się do Donieckiej Republiki Ludowej, też trzeba zdobyć jej akredytacje. W dodatku koszty utrzymania, zwłaszcza wynajmu samochodów, są wysokie - dodaje.
To jest dla polskich redakcji często barierą nie do przeskoczenia. - Utrzymywanie reportera w Donbasie byłoby zbyt drogie, zwłaszcza że na materiały z Ukrainy nie ma codziennie miejsca w gazecie - informuje Jerzy Haszczyński, szef działu zagranicznego "Rzeczpospolitej". - Nie jestem zresztą przekonany, by posiadanie własnego korespondenta tam było konieczne. Obserwujemy ukraińskie media społecznościowe, także związane z separatystami, i nawet z odległości możemy zauważyć ciekawe rzeczy - wyjaśnia.
Piotr Andrusieczko: - Jestem krytyczny wobec czerpania informacji z mediów społecznościowych. Między mediami ukraińskimi, mediami społecznościowymi a mediami separatystycznymi toczy się ciągła wojna informacyjna. Obie strony świadomie lub nieświadomie wprowadzają opinię publiczną w błąd. Nie lekceważę tego źródła informacji, ale trzeba je weryfikować. Nic nie zastąpi obecności na miejscu - uważa.
- Na Ukrainie spotykałem ekipy TVP, TVN, dziennikarzy Polsatu - ale sporadycznie. Ostatnio w Donbasie był Ziemowit Szczerek, współpracownik "Polityki" - mówi Paweł Pieniążek, który relacjonował m.in. walki o lotnisko w Doniecku czy ostrzał w Mariupolu.
Piotr Kraśko, szef "Wiadomości" TVP, nie zamierza narażać życia dziennikarzy. - Sytuacja na wschodniej Ukrainie jest niebezpieczna i nieprzewidywalna - mówi. - To loteria śmierci. Długo zastanawialiśmy się, czy tam kogoś wysłać w styczniu, ale uznaliśmy to za zbyt niebezpieczne. Ale w razie potrzeby nasi reporterzy pojawiają się na Ukrainie, jadą tam zwykle specjalistki od spraw wschodnich Maria Stepan i Arleta Bojke - dodaje. I stwierdza: - Reporter i tak nie wytłumaczy tego, co się dzieje w regionie. Zwykle patrzy na wydarzenia oczami świadków, z którymi ma bezpośredni kontakt.
Marek Balawajder, szef informacji RMF FM: - Wydarzenia na Ukrainie stale monitoruje nasz korespondent z Moskwy i reporterzy w Warszawie. Jeśli dzieje się coś ważnego, w ciągu kilku godzin mogą być w Kijowie. I tak się dzieje.
- Ta wojna toczy się blisko naszych granic. Powinna być dla nas ważna - komentuje brak kolegów z Polski na Ukrainie Piotr Andrusieczko. A Wojciech Pięciak, szef redakcji zagranicznej "Tygodnika Powszechnego" (pismo korzysta z relacji Pieniążka i kilku innych freelancerów), podsumowuje: - Polskie media nie relacjonują wydarzeń na Ukrainie z przyczyn finansowych i z tego powodu stają się bardzo prowincjonalne. Zza biurka można pisać o uwarunkowaniach politycznych, ale trudno dostrzec człowieka.
(MW, 05.02.2015)










