Tomasz Wróblewski: Zapłaciłem największą cenę, jaką może zapłacić dziennikarz
Podważono moją wiarygodność. 26 lat mojej pracy zawodowej rozsypało się – przyznaje Tomasz Wróblewski, były redaktor naczelny ”Rzeczpospolitej”, podsumowując to, co stało się po publikacji tekstu ”Trotyl na wraku tupolewa”. I choć przyznaje się, że jako naczelny popełnił błędy, sugeruje, że za decyzją wydawcy gazety o zwolnieniu autora tekstu i redaktorów stała obawa o własne interesy, a nie o przestrzeganie standardów etycznych.
Tomasz Wróblewski, który jako naczelny odpowiadał za opublikowanie 30 października w ”Rzeczpospolitej” tekstu Cezarego Gmyza ”Trotyl na wraku tupolewa”, w udostępnionym dziś w Internecie wystąpieniu wideo opowiada, jak doszło do publikacji tekstu i czym kierował się, podejmując taką a nie inną decyzję. Przypomnijmy, że efektem tego materiału było zwolnienie przez Grzegorza Hajdarowicza, prezesa Presspubliki, zarówno Cezarego Gmyza, jak też naczelnego Tomasza Wróblewskiego, jego zastępcy Bartosza Marczuka i kierownika działu krajowego Mariusza Staniszewskiego.
Jak opowiada Wróblewski, informacje o ustaleniach prokuratorów ze Smoleńska o tym, że na wraku samolotu znaleziono ślady materiałów wybuchowych, redakcja ”Rz” miała tydzień przed publikacją głośnego tekstu. Były naczelny w swoim wystąpieniu zaznacza, jak ważne jest zaufanie redaktora do dziennikarza, przypomina inne teksty śledcze Cezarego Gmyza, podkreślając: „W historii Czarka Gmyza znaliśmy nie tylko Czarka, ale też najważniejsze nazwiska osób, z którymi rozmawiał”.
Wróblewski przyznaje jednak, że uznał, iż konieczna jest dodatkowa weryfikacja. Zastrzega, że nigdy nie wierzył, iż w Smoleńsku doszło do zamachu, ale zawodowy, „dziennikarski niepokój kazał nie bagatelizować takiej informacji”. Wystąpienie Wróblewskiego pełen jest przemyśleń o tym, na czym polega dziennikarstwo oraz że „afera Watergate, rozporkowa czy hazardowa nigdy by nie powstały, gdyby nie dociekliwość dziennikarska”.
Naczelny zdawał sobie sprawę, jak temat ewentualnego zamachu jest przyjmowany w różnych środowiskach, i – opowiada - stanął przed dylematem: „Czy dziennikarz powinien rezygnować z dociekliwości, antycypując burzę polityczną? Czy to, co nazywamy moralnym kręgosłupem, czy aby niektórym za bardzo to nie skostniało?”
Wróblewski podaje przykłady głośnych tekstów z innych gazet, polskich i zagranicznych, w których rozsądek polityczny wziął górę nad dociekliwością oraz w których ujawnione informacje nie potwierdziły się, łamiąc kariery opisanych osób (m.in. „Korupcja w poznańskiej policji” z ”GW”, ”Kasjer z ministerstwa obrony narodowej” z „Rz”, „Wojewoda w sieci” z „Rz”, „Gang w komendzie głównej” z ”GW”).
Szybka ścieżka weryfikacji
Wróblewski przyznaje, że 29 października to on postanowił potwierdzić u prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, czy prokurator faktycznie jest w posiadaniu odczytów, które wskazują na obecność materiałów wybuchowych na wraku i czy doszło do spotkania prokuratora w cztery oczy z premierem w tej sprawie.
”Moje spotkanie z Seremetem było próbą stworzenia szybkiej ścieżki weryfikacji. Już teraz wiemy że to było za mało, że zabrakło pracy zespołu przy dokładnym analizowaniu tych wysokoenergetycznych cząsteczek, że są równoznaczne z trotylem, gliceryną – to był błąd” - opowiada Wróblewski. I przypomina: ”Szczegół to potęga w dziennikarstwie. Zadaj wszystkie pytania, których byś nie zadał” – dodając, że w tym wypadku on sam tych najważniejszych pytań nie zadał.
Opisując spotkanie z Seremetem, Wróblewski zauważa, że w prokuratorze panowała tego dnia bardzo nerwowa atmosfera; rzecznik prokuratora przyznał, iż nie tylko „Rz” wie o sprawie. Na informację Wróblewskiego o tym, że ”Rz” ma informacje o śladach materiałów wybuchowych na wraku, miał usłyszeć taką odpowiedź Seremeta: „Tak, mamy taką informację od kilkunastu dni. Wiemy o wysokoenergetycznych cząsteczkach, które mogą wchodzić w skład materiałów wybuchowych”.
Seremet zaznaczył, że prokuratorzy nie są wstanie stwierdzić, jakiego pochodzenia były te cząsteczki i że trzeba poczekać na dodatkowe ekspertyzy. Jak podkreśla Wróblewski, prokurator ani razu nie zasugerował, że cząsteczki mogą wskazywać na inne pochodzenie niż materiał wybuchowy.
Były naczelny ”Rz” opowiada też, jak na bieżąco o wynikach ustaleń informował wiceprezesa Presspubliki Jana Godłowskiego. Prezes Hajdarowicz był wtedy w Barcelonie, ale też był poinformowany o sprawie.
Zdaniem Wróblewksiego Seremet potwierdził mu to, to co chciał, a w dodatku naczelny „Rz: dowiedział się, że prokuratorzy puszczali już te informacje do prasy. „Moim celem nie było wgłębianie się w analizowanie się urządzeń do odczytu ani analizowanie rodzaju materiałów wybuchowych czy cząsteczek. Wszystko, co chciałem wiedzieć, to czy w ogóle istnieje temat” - tłumaczy Wróblewski. Wychodząc od prokuratora, był pewien, że temat jest.
Prezesowi Hajdarowiczowi zrelacjonował spotkanie w prokuraturze przez Skype'a, poinformował, że źródłem newsa są prokuratorzy i jedna osoba spoza prokuratory, która widziała dokumentację, ale żadnego nazwiska wydawcy nie ujawnił – wtedy otrzymał przyzwolenie na publikację.
Gmyz potwierdził trotyl
Teraz Wróblewski przyznaje: nie zapaliła mu się czerwona lampka, że to wszystko zbyt ładnie się składa (np. te przecieki i samobójstwo pilota jaka), że zabrakło mu tu zawodowej czujności.
Po rozmowie z przełożonymi zebrał zespół, by dopracować szczegóły tekstu, a ponieważ nie dawało mu spokoju, co tak naprawdę wykryły czujniki w Smoleńsku i jaki był to rodzaj materiału wybuchowego, kazał to Gmyzowi doprecyzować. Gdy przed godz. 22 Gmyz wrócił z informacją: ”Tak, to był trotyl. Na pewno trotyl” - tekst poszedł do druku.
”Historia polskich publikacji pełna jest złamanych karier” - opowiada Wróblewski, wspominając takie nazwiska, jak Kern, Kluska, Modrzejewski, Jamroży. I dodaje, że rzadziej takie teksty śledcze łamały karierę dziennikarzom – a jeżeli, to wtedy, gdy uderzali oni w interesy polityczne grup i partii rządzących.
Bo przyznając się do popełnienia błędów, w swoim oświadczeniu Wróblewski odnosi się jednak szczególnie do decyzji wydawcy o zwolnieniu osób, które odpowiadały za publikację tekstu. ”W naszej historii nie było poszkodowanego, fałszywie oskarżonego, złamanego życiorysu. Czy polityczny kontekst powinien być precedensem do żądania ujawniania źródeł?” - mówi. „Bez zaufania do dziennikarzy, ich źródeł, nie byłoby ani afer, ani źródeł” - podkreśla. I komentuje decyzję Hajdarowicza: ”Zastraszanie dziennikarzy, grożenie odpowiedzialnością finansową – czy to dalej jest troska o standardy etyczne, czy raczej już troska o własne interesy, które mogą szwankować po niewygodnych tekstach”.
Wspominając rozmowę z Hajdarowiczem już po zesłaniu tekstu do druku, mówi: ”Dziś, próbując zrozumieć działania wydawcy, wracam do tamtych spekulacji, obaw o reakcje polityków. Czy chodziło o naprawienie wpadki, reakcje czytelników, czy o gest polityczny? Czy zwolnienie zastępcy naczelnego który był w tym czasie na urlopie i nic nie wiedział o publikacji, podyktowane było troską o zasady, czy zwolniony został współautor najważniejszych tekstów eksponujących nadużycia władzy?”.
”Ja zapłaciłem największą cenę, jaką może zapłacić dziennikarz: podważono moją wiarygodność. 26 lat mojej pracy zawodowej rozsypało się” - stwierdza były naczelny ”Rz”. „Żyjemy w czasach, gdzie nieprecyzyjne sformułowanie może być odczytane jako zamach, tylko nie wiadomo, na kogo i na co” - kończy. (RG)
(09.11.2012)










