Dział: PRASA

Dodano: Marzec 16, 2012

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Tak Zygmunt Broniarek wspominał pracę korespondenta

George Bush senior mówił do Zygmunta Broniarka "Ziggy" (fot. z archiwum Zygmunta Broniarka)

Zygmunt Broniarek na łamach "Press" wspominał, że najważniejszy dzień w jego życiu zawodowym był efektem żartu.

Dwukrotnie, w latach 1960–1967 i 1985–1990, byłem korespondentem „Trybuny Ludu” akredytowanym przy Białym Domu w Waszyngtonie. Żeby w tym gronie doborowych dziennikarzy zaistnieć i być zapamiętanym przez służby prasowe, co ułatwiało pracę korespondenta, trzeba było się czymś wyróżniać. Na przykład Polak z pochodzenia, Victor Ostrowidzki, który jako korespondent pism Hearsta w Waszyngtonie był w tym najściślejszym poolu dziennikarzy obsługujących prezydentów USA, świetnie grał w karty. Ja opowiadałem dowcipy. Zawsze oczekiwałem przyjazdu kogoś z Polski, bo te kawały, właśnie prosto z Polski, były na wagę złota. Najbardziej podobały się te niecenzuralne ze względu na wyśmiewanie się z komunizmu. Niektóre musiałem przekładać na realia amerykańskie, ale tego, który okazał się najważniejszy w mojej karierze, akurat nie musiałem.
W 1987 roku, podczas jednego z przyjęć w Białym Domu, opowiedziałem George’owi Bushowi seniorowi (wówczas wiceprezydentowi USA) taki oto dowcip, który usłyszałem od mojego kolegi po fachu, Ryszarda Bańkowicza. Przychodzi nowa nauczycielka do klasy i chce poznać uczniów. Pyta pierwszego z brzegu: „Kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz?”. „Nie wiem” – pada odpowiedź. „A jak się nazywasz?” – dopytuje się. „Kowalski” – odpowiada uczeń. Następny uczeń. „Kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz?”. Odpowiedź znowu brzmi: „Nie wiem”. „A jak się nazywasz?”. „Nowak”. I tak dalej. Wreszcie nauczycielka widzi jakiegoś chłopaka, który stoi w kącie, i pyta go: „Kim chciałbyś zostać, kiedy dorośniesz?”. Na to chłopak, bez namysłu: „Milicjantem”. „O?” – dziwi się nauczycielka i dodaje: „A jak się nazywasz?”. „Nie wiem”.
Ten dowcip bardzo się spodobał Bushowi i od tego momentu zaczął mówić do mnie „Ziggy”.
We wrześniu 1987 roku Bush, wciąż jako wiceprezydent, przyjechał z żoną Barbarą do Polski, ponieważ w lutym tego samego roku prezydent Ronald Reagan oddał mu Polskę „w pacht” – sam zajmował się Gorbaczowem. Ale dla Busha wizyta w Polsce była równocześnie podróżą wyborczą, ponieważ szykował się do wyborów prezydenckich w listopadzie 1988 roku i chodziło mu o głosy Polonii. Podczas spotkania w budynku telewizji na placu Powstańców w Warszawie poprosiłem go o autograf na wydanej w USA jego książce „Looking forward” („Patrząc w przyszłość”). Podałem mu tę książkę i powiedziałem: „Panie wiceprezydencie, ta książka rozchodzi się w Stanach jak świeże bułeczki” (po amerykańsku „like hot cakes” – „jak gorące ciastka”). A on na to: „Nie przesadzaj, Ziggy. O ile wiem, do tej pory sprzedano w Stanach dwa egzemplarze tej książki. Jeden kupiła moja matka, a teraz okazuje się, że drugi to ty”.
Ale skąd się wziął Bush i ja w telewizji na placu Powstańców? Otóż Bush spotkał się w czasie swojej wizyty z Lechem Wałęsą. W Polsce rządził wówczas generał Jaruzelski, a o Wałęsie nie wolno było mówić ani pisać w mediach oficjalnych (chyba że źle). Ale Bush wygłosił wtedy przemówienie telewizyjne do polskiego społeczeństwa w „Dzienniku Telewizyjnym”, a ja go zapowiadałem po polsku i po angielsku. Oczywiście mówił on o swym spotkaniu z Wałęsą (i z Jaruzelskim). Po zakończeniu „Dziennika” odbyła się na temat jego wystąpienia dyskusja, w której brali udział byli korespondenci polskich mediów w Waszyngtonie: nieżyjący już Maksymilian Berezowski, Włodzimierz Łoziński i Karol Szyndzielorz, a prowadziłem ją ja. Z naszej strony padały zarówno pozytywne, jak i krytyczne uwagi o przemówieniu Busha, ale telewidzowie zapamiętali głównie te krytyczne, i kiedy chodziłem po Warszawie przed powrotem do Waszyngtonu, ludzie podchodzili do mnie i krytykowali mnie za tę krytykę.
Wróciłem do Waszyngtonu, ale źle się z tym czułem. Coś mnie tknęło, żeby napisać list do Busha. Napisałem mu, że ludzie w Polsce krytykowali mnie za to, że JEGO krytykowałem. List wysłałem zwykłą pocztą. 17 października dostałem odpowiedź! „Nie przejmuj się krytyką ludzi – napisał Bush. – Poczułem się jak w domu. Tu przecież bez przerwy robią to media”. Byłem ogromnie zaskoczony! Byłem przecież korespondentem komunistycznego pisma, ale wiceprezydent USA najwidoczniej się tym nie przejmował. „Może mnie polubił – myślałem. – Cholera wie”. Ale ta „cholera” była pełna wdzięczności i sympatii dla Busha. Dzień, w którym jego list otrzymałem, uważam za jeden z najpiękniejszych w mojej dziennikarskiej karierze. Wówczas zaczęła się właściwie stała korespondencja z George’em Bushem, która trwała do 2001 roku. To był rok 1987.
W rok później wysłałem mu osobistą kartę z życzeniami na Boże Narodzenie. W USA wysyła się i dostaje takie karty na setki. Ale ja wymyśliłem sobie kartę w formie „Opowieści wigilijnej” (tytuł wziąłem z Dickensa). Ta karta zredagowana była po polsku i po angielsku, to ostatnie widniało jako „The Christmas Carol”. Napisałem w niej, że pierwszą osobą na Księżycu był Pan Twardowski, że połączyłem się z nim przez AT&T (American Telephone & Telegraph) Mystic Telecommunications System i że przepowiedział on, iż Bush na pewno zostanie prezydentem USA. Bush odpowiedział mi własnoręcznie napisaną kartą: „Pan Twardowski musi być jasnowidzem”.
Tak się trochę tym chwalę, ale nie znam żadnego polskiego dziennikarza, który prowadziłby prywatną korespondencję z George’em Bushem seniorem. Zresztą, nie tylko polskiego. Zazdrościli mi tego inni dziennikarze zagraniczni w Waszyngtonie. Szwajcarski korespondent zaprosił mnie do domu, przyszedłem z tymi listami, a jego żona mówi do niego: „A dlaczego ty nie dostajesz takich listów?”. Muszę uczciwie dodać, że ta korespondencja trwała pewnie i dlatego, że Bush senior i jego żona bardzo lubili pisać listy – już jako para prezydencka dostawali 60 tysięcy listów tygodniowo, a oni na nie odpisywali – nie na wszystkie, ale odpisywali. Na przykład, wracając samolotem z zagranicznych wizyt, pisali liściki do swoich współpracowników i każdemu pisali coś innego.
W lipcu 1989 roku, już jako prezydent, Bush miał przyjechać do Polski, czyli w miesiąc po wyborach 4 czerwca. Tymczasem tego dnia, 4 czerwca 1989 roku, chińscy komuniści stłumili protesty na placu Tienanmen w Pekinie i nikt w Waszyngtonie nie interesował się wyborami w Polsce. Bush zwołał konferencję prasową 8 czerwca i praktycznie wszystkie pytania dziennikarzy dotyczyły wydarzeń w Pekinie. Siedziałem w 12. rzędzie i bardzo trudno było mi dorwać się do głosu, bo obowiązywał już zakaz wprowadzony przez służby prasowe wyrywania się dziennikarzy z krzeseł i wołania: „Mister president, mister president!”. Wcześniej, kto krzyczał głośniej, temu udawało się zadać pytanie – prezydent zwracał głowę w stronę krzyczącego i dawał znak ręką. To było przyzwolenie na zadanie pytania. Podczas tej konferencji tak już nie było. Konferencja się już kończyła, a Bush nie powiedział ani słowa o Polsce. Wykorzystałem to, że pewna dziennikarka amerykańska zadała dwuczęściowe pytanie. Prezydent odpowiedział na pierwszą część, a ja wtedy wyskoczyłem jak filip z konopi i zacząłem krzyczeć: „Panie prezydencie, panie prezydencie, jestem polskim korespondentem, pan jedzie do Polski, a nikt pana o to nie pyta. Czego oczekuje pan po tej wizycie?”. Bush popatrzył na mnie i powiedział: „Poczekaj, Ziggy, aż odpowiem na drugie pytanie, a później na twoje”. I rzeczywiście, skończył i powiedział, że cieszy się z tej wizyty, że życzy wszystkiego dobrego narodowi, który idzie drogą demokracji – i tak dalej, ale powiedział. Nie wiem, czy to była zasługa moich dowcipów, czy korespondencji. Kiedy wychodziliśmy z sali, korespondent amerykańskiego radia publicznego Daniel Schorr powiedział mi: „Wyskakując w taki sposób i łamiąc protokół prasowy, popełniłeś większą zbrodnię niż Chińczycy na placu Tienanmen, ale ci wybaczam”.
W marcu 1990 roku z wizytą w Waszyngtonie był premier Tadeusz Mazowiecki, a ja kończyłem pracę jako tamtejszy korespondent. Podczas przyjęcia w Białym Domu pożegnałem się z prezydentem, a on mi powiedział: „Ziggy, gdy będziesz w Warszawie, przysyłaj mi dowcipy”. Posłałem mu taki: Idzie Wałęsa z kozą. Naprzeciwko idzie Michnik. Michnik pyta: „Dddokkkąądd ppprowwadziszsz ttego bbaarraana?”. Na to Wałęsa: „To nie baran, to koza”. A Michnik: „Nnnie ddo ciebbie mmówwiłłem”. Przepraszałem już za to Lecha Wałęsę i chyba będę go przepraszał jeszcze raz. Bush mi odpisał: „Interesujący komentarz o Wałęsie”.
Jednak to wszystko nie wydarzyłoby się nigdy, gdyby nie pewien dzień w maju 1937 roku. Miałem 12 lat i mieszkałem na warszawskiej Pradze. Zawsze interesowałem się kinem. W kinie Dom Żołnierza były tanie bilety, po 25 groszy, więc namiętnie tam chodziłem. Tego dnia poszedłem na amerykański horror „Doktor X”. Maniakalny, taki somnambuliczny morderca zabijał piękne kobiety, a policja nie mogła go zgarnąć. Zainteresował się tym typowy amerykański reporter, który nosił legitymację za paskiem kapelusza, żeby nie musiał jej za każdym razem wyciągać z kieszeni. Dziennikarz ustalił, kto jest mordercą, wskazał go policji i zakochała się w nim jedna z uratowanych, pięknych kobiet. Po obejrzeniu tego filmu musiałem zostać dziennikarzem.

zanotował Andrzej Klim

 


Już jako prezydent USA George Bush senior podziękował mi za kartę świąteczną. Napisałem w niej, że Pan Twardowski przepowiedział wygraną Busha w wyborach

 


Po tym jak złamałem protokół obowiązujący podczas konferencji prasowych w Białym Domu, prezydent Bush odpisał, żebym się tym nie przejmował
 

(16.03.2012)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.