Temat: prasa

Dział: PRASA

Dodano: Grudzień 28, 2025

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Życie poza redakcją. Młodzi biorą się za dziennikarstwo – potem ono bierze się za nich

Z zawodu dziennikarza odeszło wielu. Jak radzą oni sobie w życiu poza redakcją sprawdzała Aleksandra Miedziejko (fot. Datingscout/Unsplash.com)

Młodzi, często gniewni, biorą się za dziennikarstwo, a potem – nie wiedzieć kiedy – ono bierze się za nich.

Ulubione słowo Dariusza Zalegi to „rebel”, czyli bunt, rebelia, zamieszanie. Historyk z zawodu, Ślązak z pochodzenia i zamiłowania, zaraz po studiach został dziennikarzem w „Trybunie Śląskiej”, potem w Wolnym Związku Zawodowym „Sierpień 80”, a od 2006 roku pracował jako redaktor naczelny „Trybuny Robotniczej”. Dlaczego nim został? Lubił pisać, na dodatek dobrze mówił po francusku. Do dziś jest członkiem zespołu redakcyjnego polskiej edycji „Le Monde Diplomatique”. – Na początku pisałem małe kawałki do działu zagranicznego – wspomina. – Chciałem to robić, podobało mi się, że mogę wyjeżdżać na ważne spotkania, takie jak konferencja NATO w Paryżu czy szczyt kilku krajów w Pradze. Uczestniczyłem w prawdziwie światowym życiu, relacjonowałem wielkie wydarzenia i dobrze wiedziałem, że to poważne sprawy o skali międzynarodowej. Czułem się sprawczy.

Jako pasjonat i miłośnik ziemi śląskiej sprzedawał do gazet rozmaite opowieści o tym regionie, jego ludziach, brał udział w debatach społecznych, dyskusjach, promował przyjaźń z partnerami z Czech, a czytelnikom bardzo się to podobało. – Najpierw robiliśmy z kolegami czterostronicową śląską wkładkę do „Dziennika Zachodniego”, potem nasze artykuły coraz częściej wchodziły na stronę główną i tak zostałem redaktorem tego pisma. Dobrze się bawiłem, to były czasy, kiedy dziennikarstwo można było łączyć z pasją, a że moją były między innymi piwa kraftowe, głównie czeskie, to otworzyłem w Chorzowie Rebel Bar, gdzie można było próbować najróżniejszych piwnych wynalazków naszych sąsiadów. Ściągałem do baru kapele, zarówno polskie, jak i czeskie, organizowałem wariackie zawody, takie, jak „Jasny Pierun, czyli pierwszy Ślązak w kosmosie” (nie poleciał w niebo tylko dlatego, że był z dykty), robiłem też z kolegami filmy o polsko-czeskich historiach i pisałem, pisałem, pisałem. Oczywiście – robiłem to także dla pieniędzy, frajda frajdą, ale żyć trzeba było. Aż pewnego dnia znalazłem się w szpitalu. Myślałem, że to zawał serca, ale nie, to był znak, że trzeba odpuścić. Odpocząć. Zostawić stare.

Tym nowym okazała się Hospoda – restauracja, którą Darek założył i prowadził w Katowicach. Dokuczyła mu pandemia, jak wielu właścicielom tego typu miejsc, ale nadal prowadzi Rebel Garden w Chorzowie. – Tam się wyżywam – mówi. – Wymyśliłem ten bar pod siebie, bez żadnych nakazów, zakazów czy utrzymywania wewnątrz modnego akurat designu. Ludzie przychodzą do nas jak do kolegi na piwo, mamy stałą klientelę, w środku szumi jak w ulu i dzieją się naprawdę fajne rzeczy. Na przykład chrzciny. Tylko że zamiast wodą święconą, polewamy piwem. Bo to są chrzciny nowo wydanych książek. Naszych, o Śląsku, Czechach, ale nie tylko.

Od lipca 2023 roku Darek Zalega jest doktorem historii. – Napisałem doktorat dla siebie, nie jestem zatrudniony na żadnej uczelni – wyjaśnia. – Chciałem, żeby nie mówiono o mnie jako o wymądrzającym się bezpodstawnie Ślązaku, więc wypowiadam się jako naukowiec. Biorę udział w projektach polsko-czeskich, napisałem kilka książek, w tym „Chachary”, wyprodukowałem album muzyczny, działam w branży, która jakoś tam ociera się o dziennikarstwo, tyle że nasze. Bo z serca jestem zdeklarowanym Ślązakiem, a z narodowości – obywatelem niezdecydowanym. Dlaczego? Zbyt wiele nacjonalizmu i nienawiści jest dzisiaj wokół mnie, żebym szczerze i uczciwie powiedział: tak, jestem Polakiem.

MAMA NA ZANZIBARZE

Katarzyna Werner startowała w TVP Poznań, poznaliśmy ją także jako prezenterkę TVP („Wiadomości”) i programu porannego TVN 24. Była popularna, a jednak zniknęła z telewizji w 2019 roku, zniknęła też z Polski. Dziś znajdziemy ją na Zanzibarze, gdzie prowadzi hotel Mambo Paradise w Matemwe Kigomani.

– Za chwilę minie mi sześć lat w Afryce i sześć lat bez telewizji – wspomina. – A byłam w niej od 1999 roku. Jak w dobrym filmie albo książce zamieniłam telewizyjne studio na malutki hotelik przy plaży na tropikalnej wyspie na Oceanie Indyjskim. I dałam radę! Co prawda dopiero teraz czuję, że ciężko pracuję, z całym szacunkiem dla moich koleżanek i kolegów po fachu. Ani prowadzenie hotelu nie jest łatwe, ani robienie tego w Afryce, ani tym bardziej na małej wyspie w Afryce. Tutaj przynajmniej problemy są prawdziwe i poważne. A jaka jest satysfakcja, gdy udaje się być spełnioną mimo tych problemów.

Praca „na swoim” jest zupełnie inna niż w telewizji. Tam jest właściciel, są zasady, szefowie i ich znajomi. Tu Katarzyna z mężem są sami sobie sterem i okrętem. – Jesteśmy z naszymi gośćmi od momentu, gdy przekraczają próg Mambo Paradise – uśmiecha się Katarzyna. – A właściwie jesteśmy z nimi już wcześniej. Zależy nam, by mieli wakacje życia, ale też by czuli się dobrze zaopiekowani. Dlatego spędzamy z nimi mnóstwo czasu i opowiadamy o Tanzanii. Z wieloma gośćmi, i to z całego świata, mamy kontakt po ich wyjeździe, lubimy się, a nawet czasem przyjaźnimy – opowiada.

Uważa, że na dobre wyszła jej zamiana codziennego kontaktu z politykami w telewizyjnym studiu na kontakty z autentycznymi ludźmi z różnych stron świata. – Wiem, że dziś byłabym o wiele lepszym, bo mądrzejszym dziennikarzem – wzdycha. – A co mnie tu, w Afryce, fascynuje? To, że bywam parę razy do roku na safari w legendarnych parkach Afryki. Że do słoni, lwów czy żyraf w ich naturalnym środowisku mam jakieś półtorej godziny lotu od domu. I że obcowanie z nimi nazywam swoją pracą.

WOŻĄ FAJNYCH LUDZI

Jacek Pieśniewski, także były dziennikarz, mówi: – Raczej rządzi mną ciekawość niż złość. Lubię wiedzieć, co się dzieje i dlaczego.

Już jako maluch pomagał tacie przy maluchu, kręciły go silniki i tak mu zostało, choć pisał nie tylko o motoryzacji. Był początek lat 90., przemiany, burzliwie budowała się nowa polska rzeczywistość. Jacek pisał wtedy do „Gazety Wyborczej”. – Relacjonowałem z wypiekami na twarzy i gorącym piórem to, co się wtedy działo, ale nie miałem pojęcia, że to, co robię, może kiedyś spalić mnie samego. I rzeczywiście. Po dwóch latach miałem dość. Były jeszcze przygody z „Motorem”, „AutoMotoTechniką”, „Auto+”, polską edycją magazynu „Top Gear”, aż wreszcie przyszedł moment, w którym trzeba było na nowo rozejrzeć się po świecie. Jacek zrobił wtedy rachunek sumienia i stwierdził, że dwie rzeczy mu w życiu wychodzą: operowanie słowem i operowanie pojazdami. Wtedy pomyślał o tramwajach. Zgłosił się do pracy jako motorniczy. – Odnalazłem się na tym stanowisku – zapewnia. I lubię to, co teraz robię. Jeżdżę na różnych trasach, po całej Warszawie, nie ma więc miejsca na rutynę ani monotonię. Patrzę na ludzi, jacy są dzisiaj, jak się zachowują, co robią podczas podróży – ta skłonność do rozglądania się po świecie została mi do dziś. A ludzie są fajni, uśmiechają się częściej, niż bym się spodziewał, czasem dzieciaki machają do mnie zza okna, choć wśród pasażerów nie brak też roszczeniowców. Temu za gorąco i chce otwierać wszystkie okna, tamtemu za zimno i okryłby się kołdrą, gdyby była pod ręką. Nauczyłem się cierpliwości i tego, że nie muszę wszędzie i zawsze wygłaszać swoich racji. To pokora, którą nabyłem, będąc dziennikarzem – mówi. Słynny dylemat motorniczego: wpuścić spóźnialskich do tramwaju, który powinien już odjeżdżać, czy nie, Jacek rozwiązuje indywidualnie. – Wpuszczam, ale nie zawsze. Uważam, że muszę też uszanować tych pasażerów, którzy przyszli na przystanek na czas i chcą dojechać do celu także o czasie. Pracę mam stabilną, ciekawą – czego chcieć więcej?

Czy żal mu estymy, jaką rzekomo daje praca dziennikarza? Nie, bo dziś ten zawód uprawia się inaczej. Nie jak wtedy, gdy on się tym zajmował. Nadal uważa się za potrzebnego, w końcu rocznie przewozi z miejsca na miejsce około 100 tysięcy ludzi! Jest mężem znanej i lubianej pielęgniarki, ojcem dwóch dorosłych córek. – Czy są ze mnie mniej dumne, niż byłyby z taty dziennikarza? Zamyśla się. – Nie, nie sądzę. W każdym razie nigdy nie dały mi tego do zrozumienia. Myślę, że szanują mnie też dlatego, że ja sam siebie szanuję.

Komunikację z odbiorcami na komunikację z pasażerami zamienił też Kuba Mędrzycki, znany prowadzący z Radia Zet, Złote Przeboje, Radia Pogoda i innych stacji. Cieszyły go rozmowy z naszymi asami muzycznych scen, najczulej wspomina wywiad z Bohdanem Łazuką. Zrezygnował z tej pracy dwa lata temu. – Dopadło mnie słynne zawodowe wypalenie – opowiada. – Męczyłem się już, nie cieszyło mnie to, co robiłem. Do tego doszła tęsknota za stabilizacją. Teraz jeżdżę w taborze miejskim Warszawy autobusem jako kierowca i dobrze mi z tym. Żyję spokojniej i wcale nie nudno. Myślę, że to w radiu pod koniec mojej pracy było już bardzo nudno. Formaty, puszki, te same odzywki, pisane nam teksty, czytane jako własne. Czułem się tak, jakbym pracował w McDonald’s – serwowałem, serwowałem i serwowałem… Teraz też serwuję, ale po mojemu. Z nikim się nie ścigam, jeżdżę codziennie, pomalutku, różnymi liniami, ale zawsze dowożę – jakie modne słówko! – ludzi tam, gdzie chcą.

STRACONE LATA

Edyta Szott wybrała dziennikarstwo jako kierunek studiów z rozpędu. Tak jakoś wyszło, zadziałał przypadek, a już z dyplomem w ręce głupio było szukać innej pracy niż jako dziennikarka. Był rok 1990. O „Fakcie” czy „Super Expressie” nikt w Polsce jeszcze nie słyszał. Na rynku wydawniczym rodziły się pierwsze tak zwane brukowce. Jednym z nich był „Poznaniak” i tam właśnie trafiła Edyta. To był tygodnik, w którym mnóstwo było ludzkich emocji, łez, ale i radości – wspomina Edyta. Redaktorem naczelnym był wtedy Piotr Grochmalski, dziś pracownik Katedry Europeistyki na Wydziale Nauk o Polityce i Bezpieczeństwie UMK w Toruniu, przed „Poznaniakiem” dziennikarz tygodnika „Wprost”.

– Pisaliśmy o tym, co tak naprawdę do dziś najbardziej ciekawi większość ludzi. O sensacjach, o wydarzeniach niezwykłych, przeżyciach nagłych, bolesnych, nierzadko wręcz o tragediach. „Poznaniak” cieszył się popularnością wśród czytelników, bo nie było w nim politykierstwa ani wydumanych felietonów, za to aż buzowało od dramatycznych wydarzeń. W Pomorskiem zgwałcono dwunastolatkę? I to kto, jej własny wujek? Było jasne, że musieliśmy tam być. Odpytać rodzinę, zrobić zdjęcia, najlepiej zapłakanej matki… W dniu 18. urodzin gdzieś w Małopolsce powiesił się syn pani Marii? Trzeba było jechać i pytać: Jak będzie pani dalej żyć po stracie jedynego dziecka?

– To były trudne czasy, dzisiaj mogę powiedzieć szczerze: dla mnie lata po prostu stracone. Sama miałam wtedy małe dziecko, przy którym nie było mnie, gdy było trzeba. Stale w podróżach, na materiały jeździliśmy pociągami, jadało się byle co i byle gdzie, gonitwa, codzienna gonitwa. Nie rozwijałam się, pisząc łzawe teksty, nie dowiadywałam się nowych rzeczy o świecie. Za to po jakimś czasie o ludzkich emocjach wiedziałam prawie wszystko. Zdarzało mi się przeżywać straszne historie długo po tym, jak je opisałam. Miałam nocne koszmary. Aż kiedyś nad ranem obudziłam się z krzykiem, przed oczami miałam dziecięce rączki zasłaniające buzię przed tatą oprawcą, i powiedziałam sobie: nie chcę już tak żyć.

Ponad 11 lat po zejściu z dziennikarskiej ścieżki Edyta spędziła jako copywriter w jednej z poznańskich agencji reklamowych. – Co mi się w tej pracy podobało? Po brudach, jakimi oblepiał mnie „Poznaniak”, agencja reklamowała okazała się czystym, ładnym miejscem. Praca była nerwowa, ale nie pożerała mnie emocjonalnie. W tym czasie studiowałam arabistykę. Od dawna interesowała mnie kultura arabska, język pełen synonimów, religijnej symboliki, a przede wszystkim tych małych literowych robaczków pisanych z prawej do lewej strony. Jestem leworęczna, więc wreszcie mogłam pisać tak, jak chciałam, jak lubię, i nikt na mnie za to nie krzyczał – uśmiecha się Edyta. Polubiła arabską poezję, napisała o niej książkę, była stypendystką w Instytucie Habiba Bourguiby w Tunisie oraz w Centrum Językowym Fajr w Kairze.

Dziś pracuje dla biur turystycznych, jest pilotem wycieczek zagranicznych, najchętniej jeździ do krajów arabskich, choć zna też inne języki. – Wielka szkoda, że zamknęły się teraz biura na kierunki wschodnie, na Izrael, Jordanię, Palestynę. Znam te miejsca bardzo dobrze i nie zgadzam się na to, by Izrael gnębił Palestyńczyków za to, że chcą mieć własny kraj.

Pustynia, wielbłądy i język arabski: te trzy rzeczy potrzebne są dziś Edycie do szczęścia. Choć na wycieczkach nie zawsze jest różowo. Są kłótnie, konflikty, wypadki. Czasem też ktoś z klientów umrze. Jeśli zdarzy się to w Jerozolimie, trzeba wtedy ze wszystkiego się tłumaczyć. Jak to się stało, że pani zmarła? Po co tu przyjechała? Czy nie była terrorystką? Czy nikt jej tu nie wysłał w celach wywiadowczych?

– Co mi zostało z czasów, gdy biegałam za ludźmi z kajetem i długopisem? Jedno na pewno. Gdy oglądam film, w którym ginie człowiek i widzę ślady krwi na ścianie, to wiem od razu, jak zadano ofierze cios. Takich śladów naoglądałam się w „Poznaniaku” aż nadto. To były czasy, kiedy policjanci wpuszczali dziennikarzy na miejsce zbrodni…

ŻEBY NIE BYŁO RUTYNY!

Beata Sypuła ukończyła polonistykę, a po niej, po bożemu, została szkolną polonistką. Uczyła, ale w głębi duszy czuła, że nie dla niej świat rutynowych lekcji, stale tych samych tematów. Mieszkała na Opolszczyźnie, kiedyś zajechali do jej miejscowości dziennikarze z „Dziennika Zachodniego” z pytaniem, czy są tu ludzie, którzy potrafią pisać ciekawie o lokalnych sprawach. Beata poczuła, że to jest właśnie to, na co czekała.

Zaczęła od niewielkich tekstów o niewielkich wydarzeniach, ale z czasem okazało się, iż te drobne sprawy są interesujące na tyle, że teksty pojawiały się coraz częściej na stronie głównej „Dziennika Zachodniego”. – Pewnego dnia dostałam zaproszenie do Katowic na rozmowę. Zaproponowano mi zostanie szefową działu reportażu – wspomina Beata. – Zgodziłam się, choć niechętnie, bo trzeba było przenieść się do Katowic, a mąż nie bardzo chciał, ja zresztą też nie, ten wyjazd wywracał do góry nogami całe nasze dotychczasowe życie. Na stanowisku szefa wytrwałam półtora roku. Potem zajęłam się tematami ekonomicznymi, także turystycznymi. Z czułością wspominam czasy, kiedy teksty pisało się na maszynie, a do redakcji przekazywało przez konduktora pociągu jadącego do miasta, w którym była redakcja.

Gdy w redakcji „Dziennika Zachodniego” z powodu oszczędności przestało być różowo, Beata zajęła się spokojnym, jak myślała, działem łączności z czytelnikami. – Okazało się, że nie umieram tam z nudów, a wręcz odwrotnie – uśmiecha się Beata. – Ludzie zgłaszali się z ciekawymi prośbami o interwencje, dobrze mi się wtedy pracowało, rozmawiało, załatwiało ich sprawy. Ale przyszedł czas, w którym podjęłam decyzję o odejściu z zawodu dziennikarza. Przeniosłam się do Gdyni i zajęłam tym, co nagle mi się objawiło: wytwarzaniem własnej biżuterii. Sprzedaję ją przez internet, pieniądze są z tego niezłe, na dodatek wyżywam się artystycznie, nie ma na co narzekać. Jak wspominam te trzydzieści lat, które oddałam dziennikarstwu? Bardzo dobrze. To był czas ciągłych olśnień, objawień, miałam błysk w oku, obojętnie, czy pisałam o tym, że wiadukt gdzieś tam się rozpada, czy o tym, że detektyw Rutkowski zdradza żonę, albo o tym, że pani spaliła męża w kominku, a potem powiesiła się w więzieniu. Ciekawił mnie każdy temat, każde spotkanie z ludźmi, każda historia. Dziś żyje mi się dobrze tu, w Gdyni, gdzie się wychowałam, gdzie są moje magiczne miejsca, gdzie z mężem znaleźliśmy spełnienie i spokój.

NIEODWZAJEMNIONA MIŁOŚĆ

– Właściwie to chciałam studiować prawo – mówi Bogna Kisiel, wieloletnia dziennikarka „Expressu Poznańskiego”, wydawanego w Wielkopolsce od 1946 roku, a później „Głosu Wielkopolskiego”. – Prawo musiałabym studiować w Łodzi, a tego nie chciałam. Dostałam się na dziennikarstwo w Poznaniu i tak już zostało. Jeszcze w czasie studiów działałam w Radiu Winogrady, bo radio było moją nieodwzajemnioną miłością od zawsze. Życie potoczyło się tak, że zarabiałam piórem.

Bogna przez wiele lat zajmowała się sprawami ludzi, pisała teksty o ich problemach, ale też o Poznaniu, jego władzach, członkach rady miejskiej. Jednego z nich o mało nie odesłała w polityczny niebyt, po tym jak poinformował ją przez SMS, że rezygnuje z bycia radnym. Nie zauważyła, że wiadomość przyszła wieczorem pierwszego dnia kwietnia.

– Rzemiosła uczył mnie Zbyszek Szymański Żuk, wieloletni dziennikarz „Expressu” – wspomina Bogna. – Od niego wiem, jak dbać o źródła informacji, jak być rzetelną i obiektywną. – Z bohaterami moich krytycznych artykułów nadal utrzymuję kontakt, mamy dobre relacje. Po latach zdecydowałam, a zmiana właściciela tytułu bardzo mi w tym pomogła, o odejściu z „Głosu”. Narastało we mnie coraz większe rozczarowanie zawodem, brak czasu na rzetelne przygotowanie artykułu, nacisk na pisanie niezbyt mądrych informacji, które będą się „klikać” w internecie – wyjaśnia. Dziś odpowiadam za kontakty z mediami w jednej z poznańskich instytucji samorządowych. Zyskałam poczucie stabilizacji i w końcu czas na prywatne życie i swoje pasje.

POWROTY

Z zawodu dziennikarza odeszło wielu. Niektórzy do niego wracają, jak Paweł Czado, który zajmował się dziennikarstwem sportowym od 1992 roku i przez 27 lat był związany z katowickim oddziałem „Gazety Wyborczej”. Jakiś czas temu sam poinformował, że rezygnuje z dziennikarstwa, wybiera pracę listonosza. Choć była to miła przerwa w jego życiu, sport pociągnął go powrotem na dziennikarskie łamy. Jego teksty możemy przeczytać w online’owym wydaniu „Sportu”. Co go tak w dziennikarstwie kręci, że żyć bez niego mu trudno? – Staram się być dobry w tym, co robię – mówi Paweł. – A do tego potrzeba wszystkich innych cech, jakimi dysponuje dobry dziennikarz: nosa, refleksu, wytrwałości i znajomości tematu. Bo dobry kibic błyskawicznie wychwyci „pływanie”. No i, co ważne, trzeba zbudować swój warsztat. Młodym się wydaje, że oni już, zaraz będą pisali komentarze. Zawsze będzie lepszy autorski tekst związany z V ligą niż tysiąc dwieście pięćdziesiąty sztampowy komentarz o Lewandowskim – wyjaśnia.

Zawód dziennikarza porzucił też na pewien czas Mariusz Gierszewski. W ogóle jego droga zawodowa była dość kręta.

Był rok 1997. Mariusz nie bardzo wiedział, co z sobą począć. Miał 27 lat, uwielbiał muzykować i coraz szerzej otwierał oczy na świat. A o świecie głośno mówiło się w telewizji. Albo w radiu. – I tak trafiłem do stacji „Super FM” – wspomina. – W tych czasach wykluwały się naprawdę spore medialne talenty. A ja nagle zszedłem z tej ścieżki i wylądowałem w NBP, a potem w Banku Inwestycyjnym. Gdy przejął go Credit Bank i wywalił nas wszystkich na bruk, poszedłem na studia dziennikarskie. Pracowałem przy dużych transakcjach, ale żaden był ze mnie fachowiec od ekonomii. A i tak przylgnęła do mnie łatka: o, ten się zna…No i obdarowywano mnie programami o charakterze ekonomicznym, a ja, cóż, nie wiedziałem zbyt wiele. Jak było trzeba, dzwoniłem do kolegów i pytałem: hej, chłopaki, a co to jest ta inflacja? I jakoś było.

Z czasem Mariusz zaczął zaglądać do Sejmu, zajął się polityką, dostał się pod skrzydła Katarzyny Kolendy-Zaleskiej, a będąc tam, w samym sercu politycznych swawoli, pomyślał, że trzeba by jednak co nieco z nich ujawnić. – Nieźle się musieliśmy z kolegami naśledzić byłego marszałka sejmu Marka Kuchcińskiego, żeby wykryć jego słynne loty na koszt podatnika. Kosztowały nas ponad 4 miliony złotych, a pana Marka – utratę buławy marszałkowskiej.

Skąd bierze tematy? – Nie ukrywam, że często z e-maili pod hasłem: uprzejmie donoszę, że… – śmieje się Gierszewski. – Zdarzyło się kilka razy, że ominąłem tego typu sygnały i pominąłem bardzo dobre informacje, a ktoś inny się nad nimi pochylił i zrobił dziennikarsko bardzo duże rzeczy. A co, jeśli nie uda mi się ujawnić winnych? Albo jeśli nie zostaną ukarani? Nie mam poczucia porażki. Dalej robię swoje. Uwielbiam ten stan, ten wyrzut adrenaliny, gdy publikuję coś, o czym inni jeszcze nie wiedzą.

Epizod rzecznikowski wspomina jako mało znaczący okres w swoim życiu. To było 10 miesięcy, które w latach 2013–14 spędził na stadionie narodowym, próbując organizować dobry PR, koncerty, duże wydarzenia rozrywkowe, promując Narodowe Centrum Sportu. – Robiłem to i łapałem się na tym, że coraz tęskniej spoglądam na drugi brzeg Wisły, bo tam był Sejm, tam był polityczny i życiowy kocioł, tam było moje miejsce.

Wrócił do niego z radością. Dziś nadal możemy go słuchać w Radiu Zet – i to nie tylko, jak mówi, ale i jak śpiewa. Poparzeni Kawą Trzy – zespół muzyczny, w którym Mariusz gra na basie, zasłynął hitem autorstwa Rafała Bryndala pod romantycznym tytułem „Byłaś dla mnie wszystkim”. – Dziś mogę powiedzieć, że dla mnie wszystkim – poza moją żoną oczywiście – jest codzienna dziennikarska robota – wyznaje Mariusz Gierszewski.

***

Ten tekst Aleksandry Miedziejko pochodzi z magazynu Press  wydanie nr 9-10/2025. Teraz udostępniliśmy go do przeczytania w całości dla najaktywniejszych Czytelników.

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl.

Czytaj też: Nowy "Press": Antoni Słodkowski, bracia Karnowscy, Szymon Hołownia i AI

Press

Aleksandra Miedziejko

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.