Dział: PERSONALIA

Dodano: Marzec 05, 2015

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Świadek przełomów

Wojciech Giełżyński na bazarze w południowym Teheranie (fot. archiwum prywatne)

"W 1979 roku jako reporter trafiłem do Iranu. Trwała rewolucja. Razem z Kapuścińskim zostaliśmy przyjęci przez Chomeiniego" - wspominał na łamach magazynu "Press" Wojciech Giełżyński.

Zawsze wiedziałem, że będę dziennikarzem. I kiedy miałem 15 lat, przeszedłem dziennikarski chrzest bojowy. Było to w roku 1945 przy ul. Wilczej w Warszawie. Mieszkaliśmy na trzecim piętrze w kamienicy pod numerem 14 A. Dzieliliśmy trzypokojowe mieszkanie z rodziną Ludwika Czerwińskiego, który – jak mój ojciec Witold – był dziennikarzem. Do Warszawy przyjechaliśmy z Lublina, dokąd trafiliśmy z Kobyłki, gdzie do wyzwolenia mieścił się lokal redakcyjny „Wiadomości Polskich”, politycznego organu Armii Krajowej, którego ojciec był redaktorem naczelnym. W Lublinie ojciec spotkał Bieruta. Jak się okazało, było to spotkanie po latach. Ojciec Bieruta nie pamiętał, ale Bierut ojca tak – przed I wojną był pomocnikiem zecera w „Kurierze Lubelskim”, którym ojciec kilka lat kierował. Wróciliśmy do rodzinnej Warszawy, a ojciec nawiązał współpracę z „Kurierem Codziennym”. Była zima, leżałem chory w łóżku, gdy do mieszkania wpadł dozorca z krzykiem: „Dom się zawalił na Wilczej!”. Zerwałem się i poleciałem na ulicę. Runęła kamienica pod numerem 29 A i zginęło kilka osób. Natychmiast pobiegłem do „Kuriera” jako reporter ze świeżą wiadomością. Wydrukowali. Byłem dumny i szczęśliwy. Teraz już nawet nie pamiętam, jak ta notka była podpisana i czy w ogóle była. Dość, że ja wiedziałem, że to moja informacja! Taki był start do mojej kariery.
Niemal od razu debiutowałem w „Gazecie Ludowej”, która zaczęła się ukazywać po powrocie Mikołajczyka. Do dziś przechowuję wycinki z tymi artykułami. Było ich ponad 70, wszystkie na temat spraw międzynarodowych. Bo było tam wielu dobrych dziennikarzy, ale akurat nikogo od zagranicy. Prawda, Władysław Bartoszewski tam pracował, ale szybko go zamknęli. A ja od czwartego roku życia miałem hopla geograficznego! Z atlasów uczyłem się czytać. A gdy miałem osiem czy dziewięć lat, to zagiąłem nawet profesora geografii. Mieszkaliśmy wtedy na Żoliborzu i co niedziela chodziliśmy na plac Inwalidów do cukierni Pomianowskiego. Inteligencja warszawska tam się zbierała, i ten profesor zupełnie zbaraniał, gdy okazało się, że znam więcej wysp niż on. Miałem zatem ogólną wiedzę geograficzną, ale skąd tu czerpać bieżące wiadomości? Znalazłem rozwiązanie. Przychodziły do redakcji francuskie biuletyny „Information et documentation”, a ja po prostu robiłem z nich ściągi, i tak powstawały artykuły o polityce międzynarodowej, szczodrze ubarwiane moją wiedzą geograficzną. Podpisywałem się „Wojciech Stefan”, pierwszym i drugim imieniem, bo mój ojciec był przecież naczelnym gazety.
Jeden artykuł poszedł niepodpisany, dzięki przezorności ojca. Napisałem bowiem o Czang Kaj-szeku „wielki dyktator Chin”. Ojciec, przewidując, że wygra Mao Zedong, wyrzucił mój podpis. W „Gazecie Ludowej” zamieszczałem też krótkie kawałki o Ziemiach Zachodnich, zupełnie wówczas w kraju nieznanych. Wygrzebywałem źródłowe materiały i pisałem o Koszalinie, Opolu, Zielonej Górze. To się wówczas cieszyło szaloną popularnością wśród czytelników, gdyż te miasta były wtedy u nas nieznane.
Gdy Mikołajczyk uciekł z kraju, „Gazeta Ludowa” przestała wychodzić, a ja się na parę lat związałem z „Repatriantem”, tygodnikiem dla emigracji polskiej we Francji, którego redakcja była przy MSZ-ecie, miałem nawet legitymację MSZ-etu. Był rok 1948. Jeździłem do Wałbrzycha, Kostrzynia, Kamiennej Góry i pisałem reportaże zachęcające do osiedlania się na Ziemiach Zachodnich, do powrotu do Polski.
A potem rozeszła się wiadomość, że powstaje nowe pismo. W radiu puszczali piosenkę, szła jakoś tak: „Moda, przygoda, podróż w nieznane…”. Była to reklama „Dookoła świata”. Pierwszy numer był absolutną sensacją. Na okładce zamiast traktorzystki był kolorowy fakir. Rewelacja! Poszedłem od razu do naczelnego. On: „Tak? Chcesz pracować? A co ty potrafisz?”. No to mówię: „Jestem dwukrotnym mistrzem Polski w wioślarstwie”. Na co on: „O! Świetnie! To będziesz w dziale sportowym pracować”. Szefem działu był Adam Chojnowski, do dziś sprawozdawca tenisowych rozgrywek. Pracowałem z nim pół roku, bo potem przerzuciłem się na reportaż krajowy. Po roku, dwóch razem z Jurkiem Zieleńskim stanowiliśmy trzon tej redakcji. Bywało, że ludzie dosłownie rozbijali kioski, by dostać nasze pismo! Kioskarze sprzedawali je na lewo, po wyższej cenie. Młodzież je uwielbiała, mimo późniejszej konkurencji „Po prostu”. No i tak przepracowałem w „Dookoła świata” 15 lat…
W 1956 roku wysłali mnie do Francji, stamtąd miałem jechać do Maroka. To był listopad i grudzień, mój pierwszy wyjazd zagraniczny. Na Paryż dostałem polecenie, żeby zrobić reportaż o filmie francuskim. Zgłosiłem się do Agence France Film, do monsieur Jerome’a Briera. Był chyba komunistą, bo bardzo się ucieszył, że ma gościa z bolszewickiego kraju. „Z kim chciałby pan zrobić wywiad?” – spytał. Oczywiście najbardziej chciałem z Brigitte Bardot, bo w niej się miliard mężczyzn kochał na całym świecie, a ja najbardziej! Ale powiedziałem: „Z Fernandelem”. No i rozmawiałem z Fernandelem. Wyjątkowy idiota, cały czas powtarzał: „Za ten wasz Gdańsk to myśmy z Niemcami musieli walczyć”. Potem była Simone Signoret, piękna kobieta, ale ja miałem wtedy 26 lat, a ona była po trzydziestce, więc leciwa… Potem następne wywiady przeprowadzałem i w końcu kiedy wypiliśmy w knajpie flaszkę wina z tym monsieur Brierem, on pyta: „A właściwie dlaczego nie chcesz się spotkać z Bardotką?”. Zdumiałem się, że w ogóle jest taka szansa, a on zaraz do niej zadzwonił. Wraca od telefonu i mówi: „Niestety, dzisiaj nie może, zadzwoń do niej jutro o piątej”. I dał mi numer. Liczę godziny, kwadranse, minuty, wreszcie dzwonię. „Oh, monsieur Giezyski, quelle dommage, bardzo żałuję, ale mam le bouton na twarzy, proszę dzwonić demain, jutro”. O co chodzi? – dręczę się, bo le bouton to po francusku guzik. Okazuje się, że też pryszcz. No cóż, pryszcz mnie nie przeraża, w końcu to pryszcz Bardotki. Znów liczę minuty i sekundy. Tym razem ona mówi: „Ah, monsieur Giezyski, spotkam się z panem avec plaisir, bardzo chętnie, ale jeszcze mam le bouton, więc jadę do swojej willi na Riwierę, niech pan do mnie na sobotę i niedzielę przyjedzie”. O rany! Brigitte Bardot chce, żebym przyjechał! Szok! Niestety, już miałem wykupiony bilet do Maroka…
Pojechałem do Maroka i drugiego dnia pobytu omal mi głowy nie ucięli. To była najbardziej dramatyczna przygoda mojego życia reporterskiego. W Marakeszu przyszedłem do pałacu gubernatora na umówione spotkanie, ale poproszono, bym poczekał. Pałac, zbudowany na planie czworokąta, miał wewnętrzny dziedziniec. Stałem w jednym ze skrzydeł i rozglądałem się. Moją uwagę przyciągnął wielobarwny tłum ludzi stojących w kolejce po – jak się później dowiedziałem – skierowania do pracy. Zielone turbany, niebieskie turbany, żółte sarongi, czerwone chusty – bardzo to było malownicze, więc zrobiłem kilka zdjęć. I nagle wpada sekretarz gubernatora i wrzeszczy: „Chcą ci głowę uciąć, bo myślą, że jesteś francuskim szpiegiem!”. Zbaraniałem i zacząłem się śmiać. Jak to, uciąć głowę? Wszak dopiero co miałem się spotkać z Bardotką! Ale on chwyta mnie za rękę i pędem przeciąga przez krużganki. A ja widzę, że ludzie z tłumu mają noże, miecze, maczety i chcą mnie dopaść! Żołnierze próbują blokować napór tłumu karabinami trzymanymi poziomo przed sobą jak szlabany, ale nie powstrzymają z 500 osób! Dobiegliśmy do podziemnego garażu, skąd opancerzona tankietka wywiozła mnie do europejskiej dzielnicy miasta. W życiu jeszcze tylko raz miałem krew przed oczami – na placu Tiananmen w Pekinie.
Jako jedyny korespondent z Polski byłem świadkiem rewolucji w Nikaragui. W 1960 roku dotarłem na Kubę też bodaj jako pierwszy dziennikarz z PRL-u. Dwa razy spotkałem się z Che Guevarą. Charyzmatyczna postać, jak Chomeini i Wałęsa. Miał jedną obsesję – dlaczego Polacy tak nienawidzą Rosjan, skoro to Amerykanie są zaborcami. Tłumaczyłem, ale nie potrafił pojąć. Powtórzył kilkakrotnie: „Ruso są dobrzy, to gringo są źli”.
W 1979 roku, jako reporter trafiłem do Iranu. Trwała rewolucja. Razem z Kapuścińskim zostaliśmy przyjęci przez Chomeiniego, sam spotkałem się z Chomeinim jeszcze raz. Potem napisałem książkę „Rewolucja w imię Allaha”, która była bardzo dobrze przyjęta w świecie islamu. I właśnie jako autor tej książki pojechałem znów do Iranu. Bo 19 lat po pierwszej wizycie ni stąd, ni zowąd przyszedł list z Teheranu, zaadresowany „mister Geogenski”, z zaproszeniem do udziału w kongresie poświęconym pamięci Chomeiniego.
Potem był Sierpień ’80. Miałem wtedy dwie posady: byłem szefem działu Azja w miesięczniku „Kontynenty” i stałym współpracownikiem ryczałtowym „Polityki”, w związku z czym uczestniczyłem w kolegiach redakcyjnych tego tygodnika. Pewnego dnia na zebranie wbiegł Lech Stefański, praktykant, który właśnie wrócił z wczasów na Wybrzeżu, i oznajmił: „Wielki strajk w Gdańsku jest!”. Ja mówię: „To trzeba tam zaraz jechać!”. A naczelny, Mieczysław Rakowski: „Nie, nie. Nie spiesz się. Nigdzie nie pojedziesz”. Wziąłem Ernesta Skalskiego i Jacka Poprzeczkę, wtedy praktykanta, i wyruszyliśmy moim samochodem. Podjechaliśmy pod sławną dziś drugą bramę, zaklejoną ulotkami i zdjęciami papieża. A tam stop! „Kto wy jesteście?”. Legitymujemy się: „Dziennikarze”. I słyszymy: „Precz stąd! Dziennikarze to skurwysyny”. Ale jak się dowiedzieli, że jesteśmy z „Polityki”, to nas wpuścili, argumentując, że my tylko skurwysynki. Za bramą niesamowity widok: tysiące robotników siedzą na chodnikach, na trawnikach. Wchodzimy na salę BHP, a tam też ścisk, bo wtedy się zawiązał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy. Zaczepiam jednego robotnika: „Kto wam przewodzi?”. Wskazuje ręką: „Ten tam, w kącie, chudy, z wąsami”. Pytam: „Jak się nazywa?”. Wzrusza ramionami: „Lechu na niego mówią”. Tak poznałem Wałęsę. Od razu mi zaimponował! Zameldowałem mu, że jesteśmy z „Polityki”, że przyjechaliśmy na strajk, a on: „Trzeba było tu dziesięć lat temu przyjechać, jak się krew lała”. Ale zostać pozwolił.
Zostałem w stoczni aż do podpisania porozumień gdańskich tym wielkim, historycznym długopisem. I przywiozłem do Warszawy kopię dokumentu, jedną z trzech – pozostałe mieli Wałęsa i Jagielski. A Rakowski: „Ja tego nie wydrukuję!”. Ja: „Epokowego dokumentu nie wydrukujesz?!”. On: „No, to może wydrukuję, ale nic więcej nie będziemy o tym pisać”. Poszedł króciutki tekst, czysto informacyjny. Reportażu Rakowski mi nie puścił.
A były wtedy dwa dni, kiedy miałem wpływ na losy tego kraju. Podczas pobytu w Gdańsku miałem codzienny kontakt z Tadeuszem Fiszbachem, wtedy I sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Widziałem, że on jest po stronie strajkujących. Robił, co mógł, by przekonać władze w Warszawie, że trzeba rozmawiać z robotnikami. Gdy do Gdańska zjechał wicepremier Mieczysław Jagielski, Fiszbach poprosił mnie, żebym przekonał go do tych rozmów. Długo przedkładałem, że to poważny zryw, że postulaty nie są wyssane z palca, że porozumienie jest konieczne. Jagielski był purpurowy z gniewu: „Znów mnie wprowadzili w maliny, znowu ukryli fakty” – sierdził się. A wcześniej miał spotkanie ze strajkującymi w Lublinie, gdzie fatalnie wypadł, bo sadził same slogany… No i dzień po tej mojej „misji dyplomatycznej” woła mnie Fiszbach do Komitetu Wojewódzkiego, bo Jagielski mnie potrzebuje. Na czwartym piętrze cała komisja rządowa i rozgorączkowany wicepremier. Daje mi plik kartek: „Niech pan czyta!”. Czytam i włos mi się jeży! Impertynencje, wyzwiska, obelgi. Agresja! Więc mówię: „Pan tego nie przeczyta, panie premierze!”. Jagielski zdębiał: „Jak to? Muszę! Gierek kazał!”. Kamery stały gotowe, a my wykreślaliśmy wszystkie epitety, zaczepki, napastliwości. Tekst zrobił się krótszy o połowę, zostało suche stanowisko rządowe. Od tego dnia zaczęły się poważne rozmowy Jagielskiego z MKS-em. Parę dni później bodajże „Le Monde” napisał, że po raz pierwszy władza w Polsce przemówiła ludzkim głosem. Sądzę, że miałem wtedy swój, choćby minimalny, wpływ na losy kraju.
Jako świadek przełomu w polskich dziejach trafiłem w roku 1989 do Pekinu. Pojechałem jako wysłannik „Gazety Wyborczej”, która raczkowała wówczas w żłobku na Iwickiej, ale parawan miałem dyplomatyczny: pojechałem do Chin jako przedstawiciel „Solidarności” przy pierwszych demokratycznych wyborach w Ambasadzie RP w Pekinie. Dlaczego? Musiałem w Ambasadzie Chin uzyskać wizę. Nie dali mi, więc po godzinie poszedłem drugi raz. Ponowna odmowa. Znając mentalność ludzi Wschodu, wróciłem nazajutrz. I usłyszałem: „A-po-co-pa-nu-wi-za-jak-mo-że-pan-mieć-pasz-port-dyp-lo-ma-tycz-ny?”. To ja natychmiast do Adama Michnika, Michnik do Geremka, Geremek do Kiszczaka. No i pojechałem jako dyplomata.
Byłem na placu Tiananmen 4 czerwca. Szósta rano, stałem ukryty za chudym drzewkiem, od masakry oddzielał mnie kordon czołgów stykających się bokami i kilka kompanii wojska, z wycelowanymi w tłum karabinami. Zgromadzeni na placu rzucali się na te karabiny. Widziałem masakrowane dzieci. Przynajmniej kilkanaście ofiar. Nie wiem, czy to byli zabici, czy ranni – wywozili ich rikszami na tyły. W „Wyborczej” ukazała się moja relacja z tych wydarzeń, nie była duża, bo w Polsce istotniejsze były tego dnia wybory. Notabene wtedy się jeszcze nadawało korespondencje telefaksem. To straszna robota była. Pisało się, siedząc przy wielkiej maszynie i wystukiwało litery na klawiaturze, ale nie widziało się tekstu, bo litery były szyfrowane – każdej odpowiadało sześć kropek w różnych konfiguracjach, dopiero maszyna odbiorcza zamieniała kropki na litery. Transmisja strony maszynopisu trwała ze dwie godziny.
Te lata były szczytowym momentem w mojej karierze dziennikarskiej.

Tekst był publikowany w "Press" (9/2009)

Wojciech Giełżyński zmarł 3 marca 2015 roku.

(05.03.2015)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.