Dział: PRASA

Dodano: Maj 24, 2015

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Wspomnienia Krzysztofa Kąkolewskiego

Reportaż? To możliwość zadania prawie każdemu prawie każdego pytania. Granica? Tylko jedna: opór mojego bohatera, kiedy nagle odmawia odpowiedzi. Bo wchodząc w czyjeś życie, naruszamy normalny bieg jego dni. Choć okazało się, że wystarczył jeden gest, aby zaczęły się ważyć i moje losy.

Ojciec zginął podczas obrony Warszawy. Ale kiedy Niemcy wkroczyli do miasta, poprosiłem mamę, żebyśmy poszli obejrzeć tę armię. Pamiętam, jak bardzo była zdziwiona: mamy stać w tłumie gapiów i patrzeć na Niemców? Mnie jednak pociągało wojsko, mundury, uzbrojenie. Patrzyłem na tych żołnierzy z uznaniem, wymieszanym z jakimś lękiem, chociaż nikt jeszcze nie przypuszczał, jakich zbrodni się dopuszczą. Przecież mówiono nawet, że to kulturalny naród. Moja mama wątpiła: owszem, cywilizowany, ale czy kulturalny? Miałem wtedy dziewięć lat.
Nadeszły lata 60. XX wieku. Zawód, który uprawiałem, zawód reportażysty, był nieustannym ciągiem dramatycznych lub trudnych wydarzeń. Chociaż wojna skończyła się kilkadziesiąt lat temu, wiedziałem, że wciąż trwa w ludziach. Wręcz jej w nich szukałem. Nawet w tych, którzy nie walczyli, ale którym zmieniła trajektorię życia. Teraz zapragnąłem porozmawiać ze zbrodniarzem wojennym. Złożyłem wniosek do Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich o umożliwienie mi spotkania z Erichem Kochem. Kiedy Brytyjczycy schwytali go w 1949 roku w Hamburgu, nie wydali go Moskwie, lecz Polakom. W procesie, rozpoczętym dopiero w 1958 roku, uznano go za winnego śmierci ok. 400 tys. Polaków i skazano na karę śmierci. Wyroku nie wykonano. Siedział w więzieniu w Barczewie. Okazało się jednak, że aby z nim porozmawiać, konieczna jest zgoda Biura Politycznego KC PZPR. Pamiętam, że pomyślałem sobie: „O nie, ich nie będę prosił!” Zrezygnowałem. Erich Koch zmarł w Barczewie w 1986 roku.
Czesław Pilichowski, który wtedy był dyrektorem Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, powiedział mi, że na wolności wciąż jest wielu nieukaranych zbrodniarzy ostatniej wojny. Wiedziałem, że to jest to, wiedziałem, że chcę do nich pojechać. Tylko gdzie ich szukać? Oczywiście w Niemczech. Profesor Pilichowski dał mi wiele nazwisk. Wybrałem tych uznawanych za wybitnych. Wysokich oficerów SS, którzy nie zabijali własnymi rękami. Oni planowali przyszłość nowego świata. Na przykład dokąd, po zwycięskiej wojnie, wysiedlić Polaków. Rzecz jasna był wśród nich kat Warszawy Heinz Reinefarth. Jego oddziały tłumiły Powstanie Warszawskie, za co we wrześniu 1944 roku dostał Liście Dębowe do Żelaznego Krzyża. Dokładna liczba ofiar zamordowanych przez jednostki, którymi dowodził, nie jest znana. Nie oszczędzali nikogo, mordowali cywilów – dzieci, kobiety, ludzi starszych, księży, lekarzy, likwidowali jeńców wojennych i rannych schwytanych w szpitalach wojskowych.
Dwa lata siedziałem z tłumaczami w archiwach. To była mozolna praca. Studiowałem, czytałem, porównywałem. Potem zabrałem te wszystkie papiery i pojechałem do Frankfurtu nad Menem. Nikt nie wierzył, że którykolwiek z nazistów będzie chciał ze mną rozmawiać, więc przed wyjazdem radzono mi, żebym zdobył przynajmniej ich adresy, zobaczył przez płot, jakie mają wille, jakie drzewa tam rosną, jakie psy biegają. Rzeczywiście, niemal wszyscy, z wyjątkiem jednego, mieli bardzo piękne posiadłości w miastach. Zadbane. Jak to w Niemczech. Paradoksalnie pomogło mi, że byłem dla nich po prostu „takim jednym ze Wschodu”. Bo traktowali mnie na zasadzie: – Komunista? A niech sobie pisze.
Żadna z tych rozmów nie była łatwa. Musiałem się liczyć z tym, że każdy z nich w każdej chwili może wezwać policję. Skończyłoby się to unieważnieniem wizy i wyrzuceniem mnie z Niemiec. Byłem więc niezwykle uprzejmy. Ale wiedziałem, że większe wrażenie robią ostre słowa mówione bardzo uprzejmie i spokojnie.
Czy mieli poczucie winy? Nie. Jeżeli już, to raczej refleksje: dlaczego przegraliśmy? co źle zrobiliśmy? gdzieśmy wtedy byli? Oni to wszystko traktowali jako normalne zadanie. Najbardziej uprzejmy z nich był Aleksander Dolezalek, wówczas członek kierownictwa Ośrodka Studiów Ogólnoeuropejskich we Vlotho, badacz spraw wschodnich, podczas wojny szef planowania sztabu osadnictwa SS w Poznańskiem i Łódzkiem, człowiek, który dosłownie wymazywał Polskę z mapy świata. Wizjoner Trzeciej Rzeszy, twórca Generalplan Ost. Dolezalek bardzo chętnie opowiadał mi o różnych sytuacjach z tamtych czasów, mówił wręcz, że pewne sprawy były niepotrzebne, że on je zwalczał, a jak zauważył, że wszystko idzie źle, to sam zgłosił się na front. Rzeczywiście był dowódcą komandosów na Krecie. Ale później odwołano go i mianowano szefem Głównego Wydziału Planowania Głównego Urzędu SS. On przyznawał, że Hitler zaszkodził Niemcom, ale, jak tłumaczył, podczas przeprawy przez rzekę nie zmienia się koni. Dolezalek był miły, uprzejmy, a jednak to właśnie on stworzył plan budowy nowej Europy. To było groźniejsze nawet od tego, co już zrealizowano w czasie wojny. We Frankfurcie nad Menem rozmawiałem też z bardzo popularnym, majętnym adwokatem Hermannem Stoltingiem. W czasie okupacji był prokuratorem na Pomorzu. Decydował o wyrokach wydawanych przez sąd ludowy. Za każde wykroczenie zapadał tam wówczas wyrok śmierci. Choćby za kradzież mleka. A on jako prokurator asystował przy wykonaniu wszystkich wyroków. Tłumaczył mi zawiłości prawa, twierdził, że działał tylko w granicach istniejących przepisów. Kiedy wojna się skończyła, został adwokatem, bronił w procesach oświęcimskich. Był prezesem niemieckiego Towarzystwa Ochrony Zwierząt.
Jednak chyba najtrudniejsza była dla mnie rozmowa z Heinzem Reinefarthem. To wybitny umysł, człowiek kulturalny i do tego bardzo przystojny. Niezbyt wysoki, ale taki wsobny, jak to mówiono za czasów szlacheckich. Przed wojną był znanym adwokatem, gdy nagle – niespodziewanie dla większości – wstąpił do SS. W nazistowskim świecie awansował, przewracając wszystkich po drodze. Podobał się, miał swój styl, został generałem. Był nie tylko wybitnym dowódcą, ale i mordercą. Miał za sobą wiele procesów. Jego akta liczyły ponad 60 tomów. Umówił się ze mną na dwugodzinną rozmowę. I był świetnie przygotowany. Umiejętnie zmieniał temat, przedłużał naszą rozmowę, wtrącał różne opowieści, abym nie mógł dojść do punktu, który mnie interesował. Opowiedział mi o sercu Chopina i dzięki temu wiadomo, jakie były jego koleje w czasie wojny. Przytoczył też ładną scenę, jak to szedł przez zniszczoną zachodnią część Warszawy, już zdobytą, i usłyszał z prawie zrujnowanego domu przepiękną grę na fortepianie. Okazało się, że grał jakiś pułkownik. Wysłał więc adiutanta do samochodu po swoje skrzypce. Wziął instrument, poszedł na górę i razem odegrali długi koncert. Wdawał się też w dywagacje prawne. Na przykład mówił: – Według polskiego prawa dowódca odpowiada osobiście za każdą sprawę, która się zdarzy na jego odcinku walki, a według niemieckiego odpowiada tylko wtedy, gdy dowódca wie, że dzieje się zbrodnia, morderstwo. Tak nam zeszła cała pierwsza godzina. Ja przerywałem: – Pana ludzie strzelali do dzieci! A on na to: – Jak dzieci strzelały do nas, to myśmy strzelali do dzieci! I wyciąga album wydany w Warszawie „Dzieci powstańcy”. Napotkałem mur nie do przebicia.
Ale to rozmowa z profesorem antropologii Hansem Fleischhackerem była naprawdę dramatyczna. Miałem na sobie modne wówczas futro. Takie z włosem na zewnątrz. Nawet nie poprosił, żebym je zdjął. Fleischhacker wtedy pracował na uniwersytecie. Badał nieskażone jeszcze środowiska Indian w Ameryce Południowej. Ale wiedziałem, że to on podczas wojny wybrał ponad sto osób w Auschwitz i kazał im obciąć głowy. To było szczególne okrucieństwo, bo ci ludzie na widok lekarza, białego fartucha nabierali nadziei na przetrwanie. A on potrzebował jedynie materiału do badań. Mierzył te głowy, analizował. Stały się eksponatami muzeum rasy w Strasburgu. Twierdził oczywiście, że nie miał z tym nic wspólnego, nic nie wiedział, mówił: – Ja tylko dostałem te głowy. Wciąż upierał się, że nie miał pojęcia, skąd pochodziły. Dostał je, to i badał. Ale ja znalazłem w archiwach jeden jedyny dokument, który go rozłożył. To była korespondencja z komendantem obozu. Wystarczyło. Dowód, że musiał wiedzieć wszystko! Zorientował się, że go zdemaskowałem. Doszło do ostrej wymiany zdań.
Powiedziałem: – Jest pan pierwszym człowiekiem, z którym rozmawiam, który oglądał Auschwitz od drugiej strony.
I wtedy Fleischhacker się pohamował. Powiedział: – No to kończymy rozmowę.
I wyciągnął do mnie rękę. Ten jeden moment zaważył na moim życiu. Bo jakże to: rozmawiałem z nim dwie godziny i nie podam mu teraz ręki? Mogę nie podać, ale czy to będzie miało dla niego jakieś znaczenie? Przecież nie jestem dla niego kimś ważnym. Gdy wychodziłem od niego, byłem cały spocony. Z gorąca i z emocji. Pot przeniknął na wierzch. Futro się zupełnie posklejało. Wyglądałem jak zgonione zwierzę.
Ochmistrzyni pewnego niemieckiego zbrodniarza zapytała mnie kiedyś z przekąsem o to futro: – To z hieny? – Nie, z szakala – odparłem. Kiedy wróciłem do kraju, rozmawiałem o tym wszystkim z żoną. Powiedziałem jej: – Muszę to napisać, muszę się przyznać, że podałem mu rękę. Jednocześnie czułem, że właśnie tworzę najważniejszą z moich prac. Był rok 1973. Fragmenty książki „Co u pana słychać?”, opisujące moje spotkania ze zbrodniarzami wojennymi, najpierw pojawiły się w tygodniku „Literatura”. I wtedy się zaczęło. Skandal: dziennikarz z Polski, która nigdy nie splamiła się kolaboracją, teraz przesiaduje w poczekalniach nazistów. Antyszambruje, a później ściska ręce, które mordowały! W telewizji dziennikarze rozmawiali z kobietami z warszawskiej Woli: Pytanie: – Czy gdyby pani spotkała Reinefartha, ścisnęłaby mu pani rękę? Odpowiedź: – Nigdy w życiu! Udusiłabym własnymi rękami!
A potem znowu te komentarze, że to zrobił dziennikarz z kraju, w którym nikt się nie zhańbił współpracą z hitlerowskim okupantem. Wreszcie zaproszono mnie do telewizji, to był program „Forum”. Najpierw pokazano mi film o reakcjach Polaków na mój gest – podanie ręki zbrodniarzowi. Co chwila ktoś z obecnych w studio wstawał i krzyczał: – Jak można było? – Cóż to za podłość! – Dla sławy pan to zrobił!
W obecności wzburzonych i napadających na mnie różnych ludzi, dziennikarzy, próbował mnie bronić, poza Melchiorem Wańkowiczem, jedynie Wiktor Osiatyński. Wreszcie nagranie dobiegło końca, a ja pomyślałem, że to także mój koniec. Tym bardziej że termin emisji telewizyjnej wybrany został dość jednoznacznie: 1 sierpnia.
Wyjechaliśmy nad morze. Moja żona i teściowa poszły do latarnika obejrzeć tę audycję w telewizji. Ja nie chciałem. Siedziałem nad morskim brzegiem i myślałem sobie, że już po mnie. Wszystko skończone. Wróciłem do domu. Mama żony była wstrząśnięta tym, co obejrzała. Przygnębieni poszliśmy spać. Ledwo się położyliśmy, aż tu nagle rozległo się walenie do drzwi. – Kto tam? – To ja, latarnik! Żona otwiera. Stoi latarnik, po raz pierwszy w mundurze, w czapce. – Bo do pana przyszedł pułkownik z naszej jednostki – mówi. Po raz kolejny tego wieczora pomyślałem, że to dla mnie już koniec. Wyszedłem. A tu pułkownik bije palcami do dacha i mówi: – Oglądaliśmy to skandaliczne widowisko! Cały sztab jest po pana stronie. Zapraszamy na spotkanie z aktywem dowódczo-partyjnym. Spotkaliśmy się, ale nie w jednostce, tylko w lesie. Potem było jeszcze kolejne spotkanie. Tym razem już w jednostce tajnej.
Po tej audycji do telewizji przyszło najwięcej listów w dotychczasowej historii. I aż 75 proc. ich autorów poparło mnie. Ale były też głosy przeciwko. Po pierwsze dlatego, że byłem w skórzanej kurtce, po drugie – że miałem długie włosy, no i jeszcze, że zszedłem z takiego podium, gdzie siadywali jacyś ministrowie, i usiadłem na schodach. Jak on mógł tak siedzieć na podłodze? Widać nie znaleźli nic gorszego przeciwko mnie. Może warto na zakończenie dodać, że w Niemczech wszystkie te rozmowy zostały przetłumaczone i rozpowszechnione. Oczywiście nieoficjalnie.
Tekst był publikowany w "Press" 9/2010.

(24.05.2015)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.