Dział: PRASA

Dodano: Luty 27, 2015

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Długi Tom

Jesteśmy tacy jak inni ludzie, ale językowo powinniśmy być lepsi - mawiał Bohdan Tomaszewski, nestor polskiego dziennikarstwa sportowego.

To piąte letnie igrzyska olimpijskie obsługiwane przez Bohdana Tomaszewskiego. Monachium, rok 1972. Przez telefon nadaje korespondencję dla „Expressu Wieczornego”. W kolejce do słuchawki czeka Jan Ciszewski z Telewizji Polskiej, dla którego to pierwsza olimpiada. Też chce się połączyć z Warszawą. Daje znak Tomaszewskiemu, żeby już kończył. Ten nadaje dalej. Ciszewski pogania więc starszego kolegę. Tomaszewski zasłania słuchawkę i woła: „Nie przerywaj Sienkiewiczowi!”.

Bohdan Tomaszewski obsłużył 12 olimpiad: siedem letnich i pięć zimowych. Zaczął od Melbourne w 1956 roku, skończył w Moskwie w 1980 roku. Choć nadal relacjonuje wielki tenis dla Polsat Sport i co tydzień ma felieton „Z dystansu o sporcie” w radiowej Jedynce, mówi, że jest na ostatniej prostej swojego biegu.

Do zgromadzonych przy aparatach

Choć jego dziennikarska gwiazda jaśniała w czasach Polski Ludowej, dla obecnych dziennikarzy jest niekwestionowanym autorytetem. W 2012roku obszerne wywiady z nim zamieściły prawicowe „Uważam Rze” i lewicowa „Gazeta Wyborcza”, rok wcześniej film dokumentalny i wywiad pokazała TVP, choć Tomaszewski współpracuje z konkurencyjnym Polsatem.

Niełatwo jednak namówić go na rozmowę. „Dziękuję panu za zainteresowanie, ale ostatnio za dużo o mnie w mediach” – słucham zdumiony, jak próbuje grzecznie odmówić. Bo wszystko o nim już gdzieś było, tłumaczy.

Gdy już się spotka z dziennikarzem, stara się opowiedzieć historie dla niego najważniejsze.

O wagarach, podczas których spotkał w Alejach Ujazdowskich zamyślonego marszałka Józefa Piłsudskiego, do którego zawołał: „Cześć, panie marszałku!”, a ten dopiero po kilkunastu krokach mu zasalutował.

O legendarnym długodystansowcu Januszu Kusocińskim, który torturowany tygodniami przez gestapo nie wydał Tomaszewskiego ani żadnego z kolegów, którzy współpracowali z komórką Związku Walki Zbrojnej.

O tragicznym wyborze, którego musiał dokonać w 1944 roku: zostać z kolegami w gasnącym powstaniu warszawskim czy wraz z żoną Zofią będącą w zaawansowanej ciąży wydostać się z rejonu walk. Wybrał to drugie, ale i tak wpadł w ręce Niemców i stał w szeregu do rozstrzelania. Jednak młody niemiecki żołnierz zasłonił go i pozwolił mu wmieszać się w tłum kobiet i rannych.

O tym, że przed wojną był dobrze zapowiadającym się tenisistą Legii Warszawa (był mistrzem Polski zawodników do lat 16) i jako sprawozdawca radiowy zadebiutował na jej kortach w 1947 roku podczas meczu tenisowego o Puchar Davisa Polska – Wielka Brytania. Podkreśla, że szansę w radiu dał mu Aleksander Reksza, który w Polskim Radiu pracował już przed wojną.

Tomaszewski chętniej niż o sobie opowiada o innych. Głównie o przedwojennych sportowcach, których umiejętności wynosi ponad sukcesy współczesnych zawodników. W jego ocenie największym talentem w polskim tenisie nie był Wojciech Fibak, lecz Władysław Skonecki, choć „rozrabiaka, karciarz i lubił wypić”. Od Agnieszki Radwańskiej bardziej ceni Jadwigę Jędrzejowską, finalistkę Wimbledonu z 1937 roku, z którą towarzysko grał na korcie warszawskiej Legii.

– Delikatnie zwracamy panu Tomaszewskiemu uwagę, że jednak dla większości Polaków Fibak jest naszym najlepszym tenisistą, ale się nie zgadza. To nadal niezwykle sprawny komentator, który doskonale potrafi spuentować wydarzenia na korcie – mówi Marian Kmita, szef sportu w Polsacie. Od 13 lat Tomaszewski komentuje dla tej stacji najważniejsze mecze tenisowych turniejów ATP Masters Series. Czasem się zapomni i mówi: „Witamy tych widzów, którzy dopiero włączyli swoje aparaty” – tak kilkadziesiąt lat temu mówiono na telewizory.

Wojciech Fibak uważa, że Tomaszewski zawsze budował swój wizerunek komentatora oddalonego od rzeczywistości, trochę zawieszonego w obłokach; tworzył swój świat sportu oparty na wzorach z greckiej mitologii. Docenia jednak jego kunszt komentatora. – Wprowadził do relacji sportowych język literacki, przez co słuchali go i cenili nawet ci, którzy sportem się nie interesowali – zauważa Fibak.

Niewidzialny pan z radia

Bohdan Tomaszewski od lat mieszka na Muranowie. Ubolewa, że widok na warszawską Starówkę i Nowe Miasto, jaki miał z dziesiątego piętra, zasłoniły mu nowo powstałe wieżowce. Dwa pokoje z trudem mieszczą książki i pamiątki z blisko stuletniego życia reportera sportowego. W jednej z szaf czapka podarowana przez Jesse Owensa, czterokrotnego mistrza olimpijskiego z Berlina z 1936 roku. Tomaszewski z dumą nosił ją podczas transmisji przez wiele lat, aż spłowiała.

Najcenniejsze pamiątki stoją na półce w pokoju gościnnym. To statuetka Diamentowego Mikrofonu (otrzymał ją w 1995 roku) i zdjęcie Wojciecha Trojanowskiego – sprawozdawcy radiowego, który był dla niego mistrzem.

Słuchał go jeszcze przed wojną jako młody chłopak. Marzył, aby tak samo czarować głosem radiosłuchaczy. W książce „Przeżyjmy to jeszcze raz” tak opisuje swoje wspomnienia związane z relacją Trojanowskiego z igrzysk w Berlinie w 1936 roku: „Odbywał się olimpijski bieg na 10 km z udziałem głośnego wówczas Polaka Józefa Noji. Niestety, osłabł w połowie dystansu i zaczął pozostawać w tyle. Do dziś mam w uszach głos naszego sprawozdawcy. Jak wspaniale malował ten dramat! Grał nam na nerwach, cierpiał razem z nami, a potem, kiedy sprawa była już przegrana, skoncentrował uwagę na świetnej trójce Finów, której przeciwstawiał się tylko mały, czarnowłosy Japończyk. Nigdy nie widziałem Japończyka Murakoso na własne oczy, ale w czasie tamtej relacji zobaczyłem go. Widziałem czarną czuprynę i żółtą twarz wykrzywioną wysiłkiem, i skośne oczy przysłonięte mgłą, kiedy kończył bieg za trójką Finów. To chyba wtedy zakochałem się w Olimpiadzie i zrodziło się marzenie: być na Olimpiadzie, przeżywać to wszystko razem z nimi – nie tylko z Polakami – z olimpijczykami wszystkich krajów, bez względu na to, jakie barwy noszą, czy zwyciężają, czy zostają pokonani. I może także opowiadać tak, jak ten niewidzialny pan z radia. Pan Wojciech Trojanowski”.

Trojanowski też najpierw uprawiał sport, a dopiero potem zajął się opowiadaniem o nim. Przed wojną był mistrzem Polski w biegu na 110 m przez płotki, był olimpijczykiem z Paryża. Tomaszewski pamięta jego rekord kraju: 15,5 s.

Poznał Trojanowskiego osobiście, gdy w 1956 roku wyjechał do Australii na swoją pierwszą olimpiadę. Trojanowski po wojnie nie wrócił bowiem do Polski – pracował dla BBC, a później dla Radia Wolna Europa. Organizatorzy igrzysk i turniejów tenisowych przyznawali im stanowiska spikerskie obok siebie, jakby wiedzieli o łączących ich relacjach. Tomaszewski, kiedy był na Zachodzie, zaryzykował i dwa razy odwiedził Trojanowskiego w domu – raz w Monachium i raz w Londynie. Do dziś przechowuje list od swojego mistrza, w którym ten dziękuje mu, że jako pierwszy odważył się przypomnieć w powojennej Polsce jego nazwisko i zaprasza go do siebie. „Niech się Pan spieszy, bo kostucha dobija się do moich drzwi” – pisał. Tomaszewski nie zdążył uprzedzić kostuchy.

Paryż czy Londyn?

Wychowany w inteligenckiej rodzinie (ojciec inżynier budował polskie umocnienia na granicy ze Związkiem Radzieckim), w kulcie marszałka Piłsudskiego, uczestnik powstania warszawskiego. Nie chciał takiej Polski, jaka nadeszła po wojnie. Gdy pojawiły się plotki, że Szczecin może zostać wolnym miastem, przeniósł się tam. Wrócił do stolicy, kiedy również do Szczecina zawitała Polska Ludowa.

W latach 50. Tomaszewskim zainteresował się Urząd Bezpieczeństwa. Porwali go na przesłuchanie na Koszykową wprost z ulicy, zagrozili wyrokiem śmierci za szpiegostwo i zamordowaniem syna. „Wtrącili, że jest bardzo żywym chłopcem, często biega po pobliskich ulicach, i sugerowali, że tacy żywi chłopcy mogą być przejechani przez samochód” – opowiada Tomaszewski w opracowaniu Artura Cegiełki „Działania MSW wokół olimpijskich zmagań Moskwa ’80” (Instytut Nauk Historycznych UKSW). Kara śmierci miała mu grozić za kontakty z byłym pracownikiem ambasady brytyjskiej oskarżonym o szpiegostwo. Agenci UB ustalili, że spotkał się z nim w Szwecji podczas relacjonowania meczu tenisowego Pucharu Davisa. Zmuszony, podpisał zobowiązanie o współpracy; służby były zainteresowane tenisistą Władysławem Skoneckim, który po jednym z turniejów nie wrócił do kraju. Tomaszewski nie ukrywa, że musiał się spotykać ze służbami. Jednego razu padła propozycja wyjazdu na placówkę korespondenta zagranicznego. „Paryż czy Londyn?” – dostał do wyboru. Odrzucił ofertę, został w Warszawie.

To zakończyło współpracę.

Podczas igrzysk w Rzymie w 1960 roku Tomaszewski w luźnej rozmowie z Trojanowskim rzuca, że może jednak powinien uciec z PRL. Po latach dowie się, dlaczego nie usłyszał zachęty. – Dyrektor Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański już po powrocie do kraju wyznał mi, że rozważali tę moją aluzję i powiedział: „Panie Bohdanie, uznałem, że pan robi sport tak jak trzeba, wychowując przez niego ludzi i dlatego powinien pan zostać w Polsce”. Bardzo sobie cenię tę opinię – opowiada Tomaszewski.

Grot lśni w słońcu

Co to znaczy opowiadać o sporcie „jak niewidzialny pan z radia. Pan Wojciech Trojanowski”? – Tak jak on pokazywać w radiu obrazy, a nie suche fakty i wyniki. Dlatego słowem malowałem stadion, zgromadzonych na nim ludzi, nastroje związane z zawodami. On był synem malarza, chciałem dorównać mu w mistrzostwie tworzenia obrazów w radiu – opowiada Tomaszewski. Po chwili dodaje: – Każdy jednak powinien tworzyć własną osobowość i nie ma znaczenia, czy jest to wielki artysta, czy zwykły sprawozdawca sportowy.
Tomaszewski operuje niższym głosem niż Trojanowski. Do dziś ma jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów w Polsce. Mirosław Żukowski, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”, który był sąsiadem Tomaszewskiego, opowiada: – Robiliśmy zakupy w tym samym sklepie. Gdy pytał o bułki, na ten jego głos wszyscy wokół się oglądali.

Tomaszewski swój styl komentarza radiowego opierał na metaforze, lubił uogólnienia. Jak nikt korzystał z pauzy, wykorzystując ją do budowania napięcia – złośliwi mówią, że w tym czasie zaciągał się papierosem. Do dziś jest nałogowym palaczem.

– Był absolutnym zaprzeczeniem obecnego sposobu komentowania zawodów, spazmatyczno-patriotycznego, w którym trudno się zorientować, czy piłka jest już w bramce, czy nadal na środku boiska – mówi Stefan Szczepłek, dziennikarz sportowy „Rzeczpospolitej”.

Zdaniem językoznawcy prof. Jana Miodka Tomaszewski, relacjonując zawody, doskonale operował frazą. Przykład to bieg Jerzego Chromika na 3000 m z przeszkodami podczas mistrzostw Europy w Sztokholmie: „Chromik ucieka, Rzyszczyn go goni. Przewaga Chromika topnieje. Rzyszczyn coraz bliżej. Do mety jeszcze krok. Do zwycięstwa. Do »Mazurka«” – powtarzał sprawozdawca w rytmie biegu.

Tomaszewski korzystał z tego, że słuchacze w Polsce nie widzieli tego, o czym opowiadał. Oszczep wyrzucony przez zawodnika frunął, jego grot lśnił w słońcu, był niesiony jak na skrzydłach, choć wszyscy na stadionie widzieli, że już dawno wbił się w ziemię, a sędziowie kończyli mierzyć odległość rzutu.

Przeciwnika nie można oszukać

– Sam tworzył obraz spektaklu. Czasami opowiadał, jak sobie wyobraża zmagania – wspomina Jerzy Iwaszkiewicz, wieloletni felietonista „Expressu Wieczornego” i „Sportowca”, który też pracował dla Polskiego Radia. – Pamiętam, jak robiłem transmisję meczu lekkoatletycznego Polska – USA i nieopatrznie oddałem mu mikrofon przy biegu na 800 metrów. Wiedziałem, że słuchacze zapamiętają tylko jego. Był w stanie wzbudzić emocje nawet z meczu, który odbywał się na pustym stadionie – opowiada Iwaszkiewicz.

Jacek Wszoła, który prowadził z Tomaszewskim telewizyjną relację z mityngu lekkoatletycznego, pamięta, jak wiatr porwał im kartki z notatkami. On i realizator byli przerażeni, a Tomaszewski spokojnie opowiadał, co widzi, był w swoim żywiole. Jak za dawnych lat, gdy sprawozdawcy radiowi byli zdani wyłącznie na siebie. Monitory z podglądem pojawiły się w ich kabinach dopiero na igrzyskach w Tokio w 1964 roku, protokoły sędziowskie z wynikami biegów gońcy przynosili po kilkunastu minutach od ich zakończenia, komputery dopiero wymyślano.

Do swoich największych wpadek Tomaszewski zalicza podanie złego czasu zwycięzcy biegu. – To było moje pierwsze radiowe sprawozdanie z zawodów lekkoatletycznych, 1955 rok, igrzyska młodzieży na otwarcie Stadionu Dziesięciolecia w Warszawie – opowiada. – Po raz pierwszy relacjonowałem bieg na pięć kilometrów, w którym sława Węgier Sándor Iharos biegł z naszą sławą Jerzym Chromikiem. Obok mnie stał kierownik redakcji sportowej Konrad Gruda i mierzył czas na stoperze. Wygrał Chromik. Pan Konrad podaje mi czas ze stopera. Myli się o ponad 40 sekund. Nie miałem wyczucia do czasów takich biegów, podałem na antenie fałszywy wynik, co mnie kompromituje jako sprawozdawcę. To był potworny błąd – widać, że Tomaszewski raz jeszcze to przeżywa.

Czasem sprawozdawcy nie widzieli nawet, kto zwyciężył – jak podczas rozegranych we mgle zawodów w Londynie, gdzie nasz rekordzista świata Jerzy Chromik walczył z koalicją angielskich biegaczy. Tomaszewski widział tylko jedną prostą i to, że Polak jest bardziej zmęczony od rywali. Powiedział na antenie, że przypuszcza, iż Polak nie wygrał. Z niepokojem słuchał, kogo wymieni spiker zawodów jako zwycięzcę. Z ulgą usłyszał, że Chromik był czwarty. Za tę relację dostał burę. W prasie pisano, że Polskie Radio wydaje dewizy na spikera, który nie wie, co się dzieje na stadionie.

Tomaszewski bardzo przeżywał krytykę. Według wspomnień nieżyjącego już szefa redakcji sportowej TVP Ryszarda Dyi po krytyce wydawał się być tygodniami wytrącony z równowagi. Tak było też w 1968 roku, gdy Jerzy Putrament w „Trybunie Ludu” napisał, że stały felietonista tygodnika „Kultura” faworyzuje sportowców z Zachodu. W PRL to był wielki zarzut. Krytykę Putramenta podchwycili inni dziennikarze. Już po nazwisku atakowali Tomaszewskiego. – Niedźwiedzią przysługę zrobił mi wtedy Bernard Margueritte, korespondent „Le Monde”, bo napisał, że jestem jedynym obiektywnym sprawozdawcą sportowym w Polskim Radiu. To spowodowało, że kilka miesięcy było wtedy dla mnie bardzo trudnych, ale przetrwałem – opowiada Tomaszewski. – Sport polski miał wtedy sukcesy. Byłem potrzebny, by o nich opowiadać, a starałem się być w tym dobry – dodaje.

Stefan Szczepłek wspomina, że kiedy był wiceszefem sportu w TVP, musiał wybrać, kogo posadzić przy mikrofonie w obsłudze tenisowego meczu Polska – Wielka Brytania. – Chciałem postawić na młodszego Zdzisława Ambroziaka i mocno kombinowałem, jak to zrobić, by nie urazić redaktora Tomaszewskiego. Jest ambitny w dobrym tego słowa znaczeniu – mówi Szczepłek.

Zdaniem Włodzimierza Szaranowicza, obecnie dyrektora sportu TVP 2, Tomaszewski nadał zawodowi dziennikarza sportowego godność, stworzył pomost z Polską przedwojenną, mimo że nie była ona poważana w PRL, a ze sportowców uczynił herosów.

Tomaszewski nie chce podawać, kogo z obecnych sprawozdawców sportowych ceni najbardziej. – Każdy z nich jest w okresie reporterskiego rozwoju. Szczęśliwcy, mają przed sobą lata pasjonującej pracy – kwituje. Zarzuca jednak dziennikarzom sportowym, że boją się na antenie przewidywać. Przytłaczają słuchaczy statystykami, z których niewiele wynika. Ma zastrzeżenia do języka, którym się posługują. – Moi młodsi koledzy wiedzą o sporcie więcej niż ja, ale kiedy zaczynają zdanie, to ja wiem, jakie będzie orzeczenie i jaki podmiot – stwierdza. – Powtarzają nieustannie te same zwroty, bez zastanowienia. Na przykład Maradona oszukał przeciwnika, a przecież jeśli oszukał, to powinno się go zdyskwalifikować. Albo Deyna pomylił się, strzelając karnego. Pomylić to się można w obliczeniu długości drogi na Księżyc – wytyka błędy Tomaszewski. Razi go, że media używają sformułowań typu „ministra wyrzucili”. – Wyrzucić można pijaka z knajpy. To jest sformułowanie pogardliwe – argumentuje. – Zaczynamy mówić językiem ulicy, bo niby jesteśmy tacy jak zwykli ludzie. Owszem, jesteśmy tacy sami, ale językowo powinniśmy być lepsi, bo to my pracujemy w mediach i powinniśmy podnosić poziom języka ojczystego, a nie go obniżać – konkluduje Tomaszewski.

Młodym dziennikarzom na spotkaniach mówi: „Czytajcie książki”. On w młodości zaczytywał się w powieściach historycznych Henryka Sienkiewicza i Walerego Przyborowskiego, jako ulubioną pozycję wymienia „Olszynkę Grochowską”. Jego syn Tomasz wspomina, że w latach 80. ubiegłego wieku, gdy ojciec nie pracował już dla Polskiego Radia i przyjeżdżał do niego do Paryża na turnieje Roland Garros, czytał cztery książki tygodniowo.

Bura za Meksyk

Przed startem zawsze pytał sportowców o ich formę. „A co z treningami? Nie ma przeszkód?” – dopytywał. Wszystko notował, a potem wplatał do relacji. Na stadionie zjawiał się nawet dzień przed rozpoczęciem zawodów – chciał poczuć ich atmosferę, przywyknąć, spotkać zawodników, zadać im kilka pytań. Robił z nich bohaterów romantycznych powieści, jakby nie dostrzegając, że dla wielu wyjazd na zagraniczne turnieje był okazją do handlowania dresami, że pili, sprzedawali mecze.

Pod względem techniki był laikiem. Nadając relację z Tokio w 1964 roku, na perforatorze spowodował awarię instalacji elektrycznej w dziennikarskiej części wioski olimpijskiej.

Długo nie mógł przywyknąć do słuchawek, w których słyszał realizatorów. Wolał sam mikrofon, do którego mógł mówić, co chciał. W czasie robienia relacji był niezwykle skupiony, a te czasami trwały nawet siedem godzin. Wtedy nie zwracał uwagi na nic, co odciągałoby jego uwagę od zmagań sportowców.

Zdaniem Ryszarda Dyi, który ściągnął Tomaszewskiego do telewizji, był tytanem pracy. Szczególnie spinał się na olimpiady. Igrzyska w Meksyku w 1968 roku komentował jednocześnie dla radia i telewizji – cała polska ekipa dziennikarska pracująca tam dla radia i telewizji liczyła zaledwie czterech sprawozdawców, a wszyscy uczyli się telewizji. Spali po dwie–trzy godziny na dobę, bo przesunięcie czasowe sprawiało, że musieli pracować prawie na okrągło. Zawody odbywały się na wysokości ok. 2,3 tys. m nad poziomem morza, wszystkich bolały głowy. Centrum radiowo-telewizyjne było na 15. piętrze wieżowca, do którego trzeba było wchodzić po schodach. Tomaszewski zapraszał tam sportowców, bardzo mu zależało, by zabłysnąć w telewizji. Miał trudności z opanowaniem wszystkich technicznych nowinek, ale rwał się do pracy. Nie dostrzegał jednak, że przekaz telewizyjny nie współgra z tym, co on opowiadał. Jego malowanie słowem nie zawsze pasowało do relacji telewizyjnej. Po powrocie pracę ekipy z Meksyku ostro skrytykowano, także największą gwiazdę – Bohdana Tomaszewskiego. Po kilkunastu miesiącach wrócił z telewizji do radia.

Radio było dla niego idealnym miejscem pracy. Wpadał zdać materiał i uciekał – na korty, do kina czy do SPATiF-u, gdzie przy stoliku zwanym lożą gościł się z aktorami i literatami. Nie lubił przesiadywania w telewizji, pilnowania do końca materiału, ale też intrygowania, walki o wyjazdy i zagraniczne diety.

Elegancja z kortów

– Nosił się dumnie i wysoko. Trzymał nas na dystans. Mówiąc dzisiejszym językiem: nie miał w pracy wielu kumpli, może lubił Janka Ciszewskiego – wspomina dziennikarz, który pracował w Polskim Radiu z Tomaszewskim. Nie lubił się spoufalać, poklepywać po ramieniu na pierwszym spotkaniu, niełatwo przechodził na ty. Podczas gdy Beata Tyszkiewicz mówi o nim, że „podnosi wartość wszystkiego, w czym bierze udział”, a Daniel Olbrychski, że „kształtował moralność milionów Polaków, bo umiał w nas budzić szacunek do innej koszulki niż biało-czerwona”, inny wielki sprawozdawca z czasów PRL i wieloletni szef Tomaszewskiego, Bogdan Tuszyński nie chce się o nim wypowiadać. – Musiałbym mówić złe rzeczy, a nie chcę – tłumaczy. Tomaszewski, Tuszyński oraz nieżyjący już Witold Dobrowolski i Jan Ciszewski należeli do najlepszych sprawozdawców sportowych w powojennej Polsce.

W swojej książce „Tytani mikrofonu” Tuszyński napisał o Tomaszewskim, że jest profesjonalistą. Wyrzuca mu jednak, że odchodząc do telewizji, wypiął się na radio i kolegów, bo zależało mu głównie na kreowaniu siebie.

Bohdan Tomaszewski różnił się od innych dziennikarzy nawet stylem bycia, co też musiało budzić zazdrość. „Abym choć raz w życiu miał tak dopasowaną marynarkę jak on” – pomyślał Jerzy Iwaszkiewicz, gdy zobaczył Tomaszewskiego w komisji Polskiego Radia przesłuchującej kandydatów na sprawozdawców sportowych.

Tomaszewski opowiada, że swój elegancki styl wyniósł z przedwojennych kortów Legii. To wpływ jego nauczyciela tenisa hrabiego Adama Baworowskiego, który przyjechał do Warszawy z Wiednia. Imponował młodemu Tomaszewskiemu nie tylko techniką gry, ale też tym, jak się ubierał.

W siermiężnych czasach PRL Bohdan Tomaszewski w swoich tweedowych oliwkowych marynarkach, sztruksowych spodniach i zamszowych butach wyglądał jak z innego świata. W latach 60. jako jeden z pierwszych w Polsce miał samochód marki Toyota. – Był zaprzeczeniem wizerunku dziennikarza sportowego, który chodzi w pogniecionym płaszczu i podczas zawodów śpi w nogach sportowca w jego hotelowym pokoju, by zaoszczędzić na dewizach – opowiada Stefan Szczepłek. Gdy inni liczyli każdego dolara z lichej diety (niekiedy kilkanaście dolarów na trzy dni), Długi Tom (tak go przezywano) po przyjeździe do hotelu schodził do restauracji i zamawiał kawę. Dziś przyznaje, że nigdy nie ośmielił się przemycić nawet pięciu dolarów w skarpetce.

Na każdym kroku widać, że jest wychowany w innej Polsce. Swoim rozmówcom patrzy prosto w oczy. Potrafi powiedzieć do młodego dziennikarza „kawalerze”, a kobietę przeprosić za wypowiedź innego mężczyzny będącego w jego towarzystwie. – Gdy zakląłem w samochodzie, bo wjechaliśmy w dziurę, Tomaszewski przeprosił za moje słowa jadącą z nami dziennikarkę. Poczuła się jak dama – opowiada Jerzy Iwaszkiewicz.

Na aucie

Powodzenie u kobiet miał ogromne. Z pierwszą żoną Zofią (wnuczka pianistki Zofii Rabcewiczowej) ma syna Krzysztofa, był z nią siedem lat. Z drugą żoną Ewą, która była reżyserem dźwięku w Teatrze Polskiego Radia, przeżył sześć lat. Ma z nią syna Tomasza. Z obecną żoną Izabellą z rodu hrabiów Ogończyk-Sierakowskich, byłą sportsmenką i jego asystentką, gdy pracował w Polskim Radiu, jest od 1967 roku.

Niechętnie mówi o życiu prywatnym. Zamyka je w jednym słowie: skomplikowane. Przyznaje, że bardzo chciał się w życiu przebić i to go pochłonęło. Nie miał łatwych relacji z synami, nie zawsze utrzymywał z nimi kontakt. Starszy – Krzysztof Logan Tomaszewski – komponuje, pisze teksty piosenek (m.in. „Już nie ma dzikich plaż” dla Ireny Santor). Po wybuchu elektrowni w Czarnobylu wyjechał do Kanady. W 1991 roku napisał książkę o swoim ojcu „Poeta mikrofonu”, która Bohdanowi Tomaszewskiemu bardzo się nie podobała. Potem napisał „Zawodowca” (2004), w którym mierzy się z legendą swojego ojca. Dopiero pozycję „Stadion zachodzącego słońca” (w lutym br. ma ukazać się wznowienie) Bohdan Tomaszewski akceptuje, bo jego zdaniem jest dobra. Krzysztof Logan Tomaszewski sprzedaje ją przez swoją stronę internetową, na targach i kiermaszach.

Młodszy syn Tomasz, od dzieciństwa zapatrzony w ojca, chciał być sprawozdawcą sportowym. Przeszedł daleką drogę od modela w Paryżu, przez aktorstwo, do pracy dla redakcji sportowej Polsatu. Dziś komentuje wspólnie z ojcem najważniejsze mecze. – Zna się na sporcie, robi świetne magazyny sportowe, ale nie lubię robić z nim relacji. W ten komentarz wciska się osobista nuta, jaka zawsze istnieje między ojcem i synem, i ona mnie krępuje – stwierdza Bohdan Tomaszewski.

W 2000 roku Polsat nabył prawa do tzw. wielkiego tenisa. – Jestem od lat na aucie i nagle dostaję telefoniczne zaproszenie do Polsatu – opowiada Tomaszewski. – Na spotkaniu był prezes Zygmunt Solorz-Żak i nieżyjący już Piotr Nurowski. Solorz powiedział: „Mamy kontrakt na turnieje Masters, chcemy, aby robił pan dla nas tenis”. Patrzę na niego jak na Świętego Mikołaja: „Przecież ja jeszcze o tym marzyłem!”. Przyjąłem propozycję z radością i wciąż mam w sobie pasję do sportu. Dopóki będę się czuł na siłach, będę go komentował – dodaje.

Na aucie był od stanu wojennego, czyli od 1981 roku. Władze chciały, żeby udawał, że wszystko jest normalnie. Miał robić relacje z ważnych zawodów i sukcesów Polaków. Na początek mistrzostwa świata w narciarstwie w Holmenkollen. Odmówił. Przeszedł na wcześniejszą emeryturę. Potem jeszcze otrzymał propozycję powrotu i wyjazdu na olimpiadę do Seulu w 1988 roku, ale był konsekwentny w swojej decyzji.
Wiedział doskonale, że nie ma nic za darmo. Na pierwszą olimpiadę – w 1956 roku do Melbourne – pojechał dzięki przewodniczącemu Komitetu ds. Radia i Telewizji Włodzimierzowi Sokorskiemu, który wolał zdolnego debiutanta niż sprawozdawcę, który na Fina mówił „Fińczyk”. Po latach ten sam Sokorski zechciał, aby „jego” zdolny sprawozdawca witał swoim głosem w polskiej telewizji sekretarza KC PZPR Nikitę Chruszczowa. Tomaszewski próbował się z tego wywinąć, ale udało mu się tylko załatwić, że nie rozpoczynał relacji jako pierwszy na lotnisku, tylko komentował przemarsz partyjnego orszaku przez Śródmieście. Pociesza się, że ostatecznie Sokorskiemu jego relacja wydała się „dziwna”.

Prowadził swoje małe wojenki z władzą. Zapewnia, że nigdy nie powiedział „Wyścig Pokoju”. Zamiast tego mówił: „Halo, halo! Witam państwa z wyścigu Berlin – Praga – Warszawa”. – Bo co to był za pokój, który dano nam na brudnej tacy – stwierdza dziś.

Relacjonowanie olimpiad skończył na Moskwie w 1980 roku. Jedną z jego ostatnich relacji radiowych na żywo był bieg Bronisława Malinowskiego na 3000 m z przeszkodami. – To między innymi za sprawą opisu pogoni Bronka Malinowskiego za Tanzańczykiem Filibertem Bayi, ja, inżynier samochodowy, zdecydowałem się zostać radiowym sprawozdawcą sportowym – mówi Cezary Gurjew, do listopada ub.r. szef redakcji sportowej Polskiego Radia.

„Na każdym okrążeniu trzeba pokonać cztery przeszkody o wysokości 91,4 cm oraz rów z wodą szerokości 3,66 m, przed którym stoi bariera. Łącznie na dystansie 3 km – 35 przeszkód do pokonania…” – mówił Tomaszewski do mikrofonu, gdy zawodnicy stali na starcie.

Później napięcie już tylko rosło.

Grzegorz Kopacz

Tekst był publikowany w "Press" 02/2013

Bohdan Tomaszewski zmarł 27 lutego 2015 roku. Jego prochy z honorami złożono do grobu na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.

 

(GK, 27.02.2015)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.