Dział: PRASA

Dodano: Grudzień 23, 2011

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Sztuka analizy według Leopolda Ungera

Poważne pisanie komentarzy polega na tym, żeby w starciu uczucia z rozumem zawsze zwyciężał rozum - tłumaczył Leopold Unger czytelnikom "Press" (wrzesień 1998).

Nawet superinteligentny dwudziestolatek tylko z trudem mógłby pisać komentarze (column). Podstawowym ograniczeniem byłby dla niego brak doświadczenia. Mając dwadzieścia lat, można świetnie grać na fortepianie, ale nie da się uprawiać poważnej publicystyki.
Column to forma dziennikarska, praktykowana w polskiej prasie w postaci dłuższego komentarza lub opinii. Można powiedzieć, że to osobisty, ale zrównoważony posiadanym przez autora doświadczeniem punkt widzenia. Odnosi się do jakiegoś faktu czy procesu i przedstawiony jest w sposób możliwie najbardziej czytelny i jasny - czyli inteligentny - oraz krótki, tzn. dostosowany do konsumpcyjnych możliwości czytelnika. Język column powinien być chłodny, umiarkowany, spokojny, a przede wszystkim - poprawny.
Rozum przed uczuciem
Do pisania column należy się przygotowywać codziennie. Sądzę - choć to śmiesznie brzmi, bo nie ma w tych sprawach arytmetyki - że kilkadziesiąt razy dłużej trwa przygotowanie, myślenie, aniżeli techniczna realizacja, czyli napisanie tekstu. Doświadczonego publicystę można porównać do dobrego skrzypka, dla którego problemem jest nie technika, ale artystyczna interpretacja. Są gatunki dziennikarstwa, które można porównać do sztuki - do nich z pewnością należy column.
Poważne pisanie column polega na tym, żeby w starciu uczucia z rozumem zawsze zwyciężał rozum. Staram się pisać chłodno, być obiektywny, nie przekazywać elementów grozy, gniewu, nienawiści czy adoracji. Nie jest to rzecz łatwa ani do końca osiągalna. Na pewno jednak nie jestem neutralny.
Opinia to sprawa autora
Pisma miewają swoją linię. Nie mógłbym jednak pracować dla takiego, które narzuca ją autorom. "Le Soir" linii nie ma, poza wymaganiem szacunku dla dziesięciu przykazań czy najszerzej pojętej Karty Praw Człowieka. Jest tolerancyjny, otwarty. Na jego łamach mogą się pojawiać sprzeczne poglądy. Zdarzało się więc - zwłaszcza w okresie zimnej wojny - że były różnice między tym, co ja pisałem na temat nieuniknionej katastrofy Związku Sowieckiego, a tym, co pisali niektórzy moi koledzy, którzy uważali, że jest to instytucja wieczna.
Moich pięć wielkich przygód dziennikarskich to "Kultura", Radio Wolna Europa, "Le Soir", "Herald Tribune", no i "Gazeta Wyborcza". W żadnym z tych mediów przez tyle lat nie było ani jednej próby ingerencji w moje teksty. Dopóki istniała gwarancja, że wszystko dokładnie sprawdziłem, że nie ma błędów faktograficznych, mogłem pisać to, co uważałem za właściwe.
Gdy rozmaite ambasady zgłaszały zastrzeżenia co do mojego pisania - zwłaszcza w "Le Soir" - redaktorzy naczelni odpowiadali: Jeśli chodzi o fakty, zawsze możemy wydrukować wiarygodne sprostowanie, ale jeśli chodzi o opinie, jest to sprawa autora. I na tym korespondencja się kończyła.
Potrzeba polemiki
Nie sądzę, aby moje teksty mogły wpływać na bieg wydarzeń, w każdym razie nie mam takich aspiracji. Powinni je mieć autorzy artykułów interwencyjnych, dotyczących nadużyć, przestępstw, korupcji, fatalnych reform, głupich decyzji itd. Nie wiem, czy władza mnie czyta, a jeżeli czyta, to czy odbiera to, co piszę, jako próbę ingerencji. Przypuszczam, że nie, bo to z moich produktów chyba nie wyziera. Natomiast wspólną ambicją wszystkich dziennikarzy jest, aby ludzie ich czytali i żeby ta lektura pobudzała do myślenia, a zwłaszcza - bo to największe dziennikarskie szczęście - żeby było jakieś echo.
Każdy dziennikarz chciałby, żeby się z nim zgadzano, ale sytuacja jest znacznie korzystniejsza, jeśli zamiast pochwał dostaje się listy polemiczne. Nie obelgi czy listy z podpisem "prawdziwy Polak" czy "prawdziwy katolik", lecz takie, w których korygowane są fakty lub dyskutowane idee.
W "Le Soir" mam stałych korespondentów: jednego anonima, który kpi sobie ze wszystkiego, co piszę, i kilku innych, którzy starają się polemizować. Do "GW" takie listy chyba nie dochodzą, być może, nie ma tego rodzaju tradycji w Polsce. Może Polacy mało interesują się sprawami międzynarodowymi albo "Gazeta" takie listy po prostu lekceważy. W Anglii uważa się, że napisanie listu do redakcji to jedna ze szlachetniejszych form udziału w życiu publicznym, a wydrukowanie takiego listu w "Timesie" zostaje uznane za święto rodzinne.
Dopasować komentarz do czytelnika
Przykład wykorzystany w polskim tekście we francuskim może okazać się absolutnie niezrozumiały. To samo dotyczy odniesień literackich. Oczywiście, swobodniej czuję się w polskich referencjach historycznych i literackich (tu pomnik dla Kopalińskiego), toteż popełniam w nich mało błędów. Kiedy we francuskim tekście próbuję umieścić łaciński cytat, napotykam na trudności, bo tu są one rzadziej wykorzystywane niż w Polsce. Dotyczy to też argumentacji czy nawet tematyki.
Między komentarzami - nawet na ten sam temat - które piszę dla "Le Soir" i dla "Gazety Wyborczej" jest zawsze różnica. Wynika ona z odmiennych charakterów tych gazet oraz różnych intelektualnych możliwości ich odbiorców. I nie ma w tym, co powiedziałem, nic pejoratywnego. Czytelnicy amerykańscy, belgijscy i polscy mają zupełnie różne doświadczenia oraz inną wiedzę historyczną, w związku z tym inaczej czytają ten sam tekst. Trzeba to uwzględniać.
Spisała Magdalena Ciszewska na podstawie rozmowy telefonicznej
Szkoła "Życia Warszawy"
Dla dziennikarza lektura prasy jest zajęciem podstawowym. Gdy pracowałem w "Życiu Warszawy", mieliśmy dostęp m.in. do paryskiej "Kultury". Czytałem regularnie zagraniczne gazety, docierające do sekretariatu "ŻW". Gdy wyrzucono mnie z "Życia", dostałem najlepszą posadę w życiu - w dokumentacji prasowej, gdzie zajmowałem się wyłącznie największymi gazetami. Jeśli się regularnie czyta dobre gazety, to zawsze coś zostaje.
Formuły column - jeszcze nie intelektualnej, ale technicznej - nauczyłem się, czytając w Polsce "Herald Tribune". Gdy więc znalazłem się na Zachodzie, nie miałem większych trudności, żeby pisać w tym samym stylu. Przeszedłem redakcyjną drogę od pucybuta do burżuja. Poznawanie wszystkich etapów powstawania gazety pomaga dziennikarzowi nie tylko rozwinąć się, ale także znaleźć miejsce odpowiadające jego temperamentowi, możliwościom i talentowi.
Swoją drogę zacząłem od kilku lat nocnej pracy przy depeszach i to mi znakomicie zrobiło. Potem przeszedłem do sekretariatu redakcji. Miałem szczęście do szefów, zarówno w depeszach, jak i w sekretariacie - nauczyli mnie techniki i pracy dziennikarskiej. W depeszach był to Stanisław Maks, a w sekretariacie - Stanisław Rottert.
Spisała Magdalena Ciszewska na podstawie rozmowy telefonicznej


(23.12.2011)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter

PODOBNE ARTYKUŁY

Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.