Dział: PRASA

Dodano: Wrzesień 08, 2009

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Oświadczenie Anny Marszałek i Bertolda Kittla

Dziennikarze śledczy Anna Marszałek i Bertold Kittel wystosowali oświadczenie w sprawie Rady Etyki Mediów i tekstu o Romualdzie Szeremietiewie.

Oto treść oświadczenia dziennikarzy: Nie po raz pierwszy dziennikarze śledczy znaleźli się pod ostrzałem, ale ten atak jest wyjątkowo perfidny: chcąca uchodzić za „sumienie” środowiska Rada Etyki Mediów, atakuje nas posługując się kłamstwami i insynuacjami, w dodatku nie znając akt sprawy i odmawiając nam prawa do obrony. W wydanym kilkanaście dni temu oświadczeniu Rada uznała, że doszło do kolejnej „kompromitacji dziennikarstwa śledczego”. Dlaczego? „Jej wyrazem (kompromitacji) jest ostateczne uniewinnienie przez sąd z zarzutów korupcyjnych Romualda Szeremietiewa, za które groziło mu do dziesięciu lat więzienia. Były wiceminister obrony został oskarżony po artykule w „Rzeczpospolitej” z lipca 2001 r. (…) — ogłosiła Rada. „REM apeluje do kolegów specjalizujących się w tym trudnym gatunku dziennikarstwa o szczególną rzetelność i obiektywizm w przedstawianiu faktów, a także o takie pozyskiwanie informacji, by maksymalnie ograniczyć zagrożenie, że staną się narzędziem manipulacji.” Po tym oświadczeniu pojawiły się jeszcze insynuacje członków prezydium Rady o rzekomym udziale służb w powstaniu tekstu. Mamy prawo się bronić. Dlatego będziemy dochodzić swoich praw przed sądem. Chcemy też przypomnieć, o co chodziło w sprawie publikacji dotyczącej nieprawidłowości w MON, o czym naprawdę był artykuł i jak potoczyły się wszczęte po nim śledztwo i procesy sądowe. O czym był tekst „Kasjer z MON” W lipcu 2001 roku w „Rzeczpospolitej” w artykule „Kasjer z Ministerstwa obrony” opisaliśmy przypadek przedstawiciela zagranicznego koncernu, który był nagabywany o łapówkę przez asystenta ministra Szeremietiewa. Człowiek ten udzielił nam wywiadu (mamy do dziś taśmę z rozmowy z nim) i zobowiązał się do powtórzenia swoich słów przed sądem lub prokuratorem, gdyby zaszła taka potrzeba. I, z tego co wiemy, tak zrobił. Żądanie łapówek jest przestępstwem. W tekście wypowiadają się też inne osoby, które mówią o wysuwaniu żądań finansowych przez Farmusa wobec zależnych od resortu obrony firm handlujących bronią i zakładów zbrojeniowych. Dla niektórych żądań pretekstem były wpłaty na prowadzoną razem z Szeremietiewem Fundancję Niepodległości Polski. Farmus miał się przy tym powoływać na Szeremietiewa i twierdzić, że pieniądze są przeznaczone dla niego. Jeden z naszych rozmówców opisał nam też sytuację, w której Farmus przekazywał niejawne dokumenty przetargowe przedstawicielowi zagranicznych koncernów zbrojeniowych, za co ten miał mu zapłacić dziesiątki tysięcy dolarów. W czerwcu 2001 roku uzyskaliśmy też informacje, z których wynikało, że Farmus, choć zatrudniony w kierownictwie MON, nie ma certyfikatu dostępu do informacji niejawnych. Postanowiliśmy uzyskać komentarz samego Szeremietiewa do zgromadzonych przez nas informacji. Przeprowadziliśmy z nim wywiad, w którym wiceminister ręczył za swojego asystenta. Zapewniał, że to skromny i uczciwy człowiek, a on ma do niego pełne zaufanie. „Uważam zresztą te zarzuty za mało prawdopodobne. Dlatego, że wiem, jaki jest stan majątkowy pana Farmusa. Mieszka w mieszkaniu komunalnym. Nie ma samochodu. Chyba że byłby to wyjątkowo perfidny człowiek, który jakoś ukrywa tego typu rzeczy. To jest po prostu nieprawdopodobne” — mówił w rozmowie, którą opublikowaliśmy wówczas w „Rzeczpospolitej”. — „Przedstawiciele przemysłu zbrojeniowego twierdzą, że żądając od nich łapówek, powołuje się na pana?” — zapytaliśmy. „Nie, no bzdura, kompletna. Jestem gotów w każdej chwili wyliczyć się ze swoich dochodów. Na przykład zbudowałem dom, rzeczywiście. W części jest spłacony. Koszt tego domu to 420 tys. zł. Mogę się w każdej chwili rozliczyć i z rachunków, i z dochodów, które mam. Ale to chyba normalne, że człowiek, który ma pod sześćdziesiątkę w końcu może mieszkać w domu. Szkoda że nikt mnie nigdy nie pytał, jak to się działo, że będąc ministrem, mieszkałem w mieszkaniu, które miało 38 metrów i jeździłem maluchem. To nie wzbudzało zainteresowania.” — odpowiedział. W trakcie wywiadu minister Szeremietiew zaczął tłumaczyć się nam ze swojego majątku. Warto przytoczyć zatem wymianę zdań, jaka w tym momencie nastąpiła. — „Kupił pan lancię, ziemię i zlecił wybudowanie domu. Łączna kwota tych inwestycji wyniosła 700-800 tysięcy złotych. — No, w granicach 500-600. — A ile miał pan własnych pieniędzy? — Ponad dwieście. — Twierdzi pan, że wziął 320 tys. zł kredytu, miał pan 200 tys. własnych oszczędności. To jest 520. Wydał pan 420 tys. na dom, co najmniej 200 tys. na działkę (licząc tylko po dwadzieścia kilka dolarów za metr), to już jest 600 tysięcy, a jeszcze dochodzi prawie 100 tys. za samochód, czyli brakuje pokrycia na ok. 200 tysięcy.” Co odpowiada wtedy wiceminister Szeremietiew? — Była jeszcze pożyczka. — Skąd? — Od osoby prywatnej. — Od znajomego? — Od znajomego. — Jak wysoka? — Na 200 tys. Szeremietiew pytany, czy pożyczki udzielił mu Farmus, nie potwierdził ani nie zaprzeczył. Przyznał to dopiero kilka dni później w wywiadzie dla innej gazety. W trakcie rozmowy okazało się, że polityk zajmujący jedno z najwyższych stanowisk w MON, odpowiadający za ogromne przetargi, nie potrafi się wytłumaczyć ze swoich wydatków. Że żyje za pieniądze pożyczone od prywatnych osób, których tożsamości nie zdradza. A jednocześnie pod adresem jego najbliższego współpracownika padają oskarżenia, że powołując się na wpływy domaga się pieniędzy od przedstawicieli koncernów zbrojeniowych. A przecież szacując je znacznie zaniżyliśmy, np. cenę metra ziemi w Zalesiu, gdzie mieszka. Także na budowę i wykończenie domu musiały iść znacznie większe pieniądze, niż te, o których mówił sam Szeremietiew. Urząd Skarbowy umorzył później postępowanie wobec niego. Ale gdy służby skarbowe weryfikowały dochody Farmusa, okazało się, że ten, licząc z pożyczką dla Szeremietiewa wydał dwa razy więcej niż był w stanie zarobić. Urząd uznał, że były asystent wiceministra w czasie pracy w MON miał dochody z nieujawnionych źródeł i nałożył nawet na niego karę 95 tysięcy złotych. Decyzję tę utrzymał w mocy NSA. Śledztwo i procesy Prokuratura wszczęła śledztwa w sprawie Farmusa i Szeremietiewa po naszym tekście. Oba były tajne, opierały się na ustaleniach dowodowych samej prokuratury oraz służb specjalnych, którym zlecała ona jakieś czynności do wykonania. My zostaliśmy przesłuchani tylko raz i wyłącznie w postępowaniu przeciwko Farmusowi. W sprawie Szeremietiewa nie byliśmy nawet świadkami. Wiadomo, że były wiceszef MON został oskarżony m.in. o przekroczenie uprawnień w związku z wpływaniem na procedury przetargowe, co miało być korzystne dla konkretnych przedsiębiorców. Ale te zarzuty przedawniły się w trakcie procesu, a to oznacza, że sąd musiał je umorzyć. Szeremietiew został skazany na grzywnę za to, że udostępniał niejawne dokumenty Farmusowi, który nie miał do nich dostępu. Były asystent Szeremietiewa został oskarżony o bezprawny dostęp do tajnych materiałów i manipulowanie dokumentami przetargowymi na samochody dla MON, o żądanie łapówek i i w jednym przypadku o przyjęcie łapówki. Trzy z zarzutów z aktu oskarżenia pokrywały się z tymi z naszego tekstu — bezprawny dostęp do tajemnicy, żądanie 100 tysięcy dolarów łapówki za przetarg na armatohaubice i wzięcie 20 tysięcy dolarów za udostępnienie tajnych dokumentów dotyczących tego przetargu. Kolejny zarzut dotyczył również żądania łapówki – 50 tysięcy dolarów za ustawienie przetargu na radary — tej sprawy nie znaliśmy i nie opisaliśmy w naszym tekście. W pierwszej instancji sąd skazał Farmusa na dwa i pół roku więzienia za bezprawny dostęp do tajemnic. Uznał też, że Farmus bezprawnie udostępniał tajne dokumenty przetargowe nieuprawnionym osobom. Sąd nie znalazł dowodów, że Farmus przyjmował pieniądze za ujawnianie tych dokumentów. I uznał, że ten przekazywał niejawne materiały za darmo, można by rzecz altruistycznie. A że pokazywał je przdstawicielowi bogatego, obracającego milionami koncernu... Ale sąd odwoławczy kazał powtórzyć proces. Uzasadnienie tej decyzji, podobnie jak cały proces, jest tajne. Sumienie dziennikarzy Czy naprawdę ktokolwiek przy zdrowych zmysłach chce bronić tezy, że żadnej sprawy nie było, a przez osiem lat prokuratura i sądy prowadziły sprawę Romualda Szeremietiewa jedynie na podstawie artykułu w gazecie? Dlaczego nie słychać krytyki pod adresem wymiaru sprawiedliwości? W sprawie Szeremietiewa, jako dziennikarze, zrobiliśmy wszystko co można było w tamtej chwili, żeby zweryfikować materiał. Nigdy nie odbył się żaden proces, który dotyczyłby tego artykułu. Romuald Szeremietiew nigdy nas nie pozwał, żaden sąd nie uznał, że popełniliśmy jakikolwiek błąd, że postąpiliśmy nierzetelnie, lub stronniczo. Możemy z czystym sumieniem powiedzieć: żaden sąd nigdy tak nie powie, bo tekst „Kasjer z ministerstwa obrony” został napisany z zachowaniem najwyższych standardów dziennikarskich. Kilka dni po wydaniu oświadczeniu, w wypowiedzi dla Polskiej Agencji Prasowej Przewodnicząca Rady Etyki Mediów, Magdalena Bajer powiedziała: „My prawie w ogóle nie zwracamy się do drugiej strony, ale opieramy się na tym, co jest w mediach i co z mediów przedostaje się do opinii publicznej. W sprawie Szeremietiewa nie mamy o co pytać autorów tekstów. Wierzymy sądom, które go uniewinniły. Jesteśmy „sumieniem” dziennikarzy. Wyrzutów sumienia nikt nie lubi ale one są potrzebne. W pełni podtrzymuję nasze stanowisko”. Jak można rozliczać innych z przestrzegania zasad, które samemu ma się za nic? Nie wierzymy, że członkowie Rady Etyki Mediów przed wydaniem na nas wyroku przeczytali nasz tekst z lipca 2001 roku. Nie wiemy, dlaczego publikując tak brutalne oświadczenie, nie zrobili nic, żeby poznać i uznać podstawowe fakty. Uważamy, że Rada z premedytacją łamie zasady, których powinna strzec. Na przykład zasadę prawdy - oznaczającą, że „dziennikarze, wydawcy, producenci i nadawcy dokładają wszelkich starań, aby przekazywane informacje były zgodne z prawdą, sumiennie i bez zniekształceń relacjonują fakty w ich właściwym kontekście, a w razie rozpowszechnienia błędnej informacji niezwłocznie dokonują sprostowania”. Jakie moralne prawo do wystawiania tak druzgocących opinii mają osoby, które nawet nie kryją się z tym, że swoją wiedzę czerpią z tego „co z mediów przedostaje się do opinii publicznej”? Rada Etyki Mediów działa według niejasnych kryteriów i nieprzejrzystych standardów. Swojej reprezentacji w niej nie ma większość poważnych instytucji medialnych. Chociaż powstała po to, żeby dziennikarstwo i dziennikarze stawali się lepsi, dziś sama jest swoistym antysymbolem. Właśnie dlatego rok temu z prac w REM i powołującej ją Konferencji Mediów Polskich wycofała się Izba Wydawców Prasy, czyli organizacja zrzeszająca m.in. najważniejszych wydawców prasowych na polskim rynku. Nie ma dziennikarzy śledczych, którzy mają tylko przyjaciół. Patrzyliśmy na ręce politykom od lewa do prawa i naraziliśmy się wszystkim opcjom, a także mafii i służbom specjalnym. Nie zabiegaliśmy o nagrody i nie należeliśmy do koterii dziennikarskich powiązanych ściśle z konkretnymi środowiskami politycznymi. Płacimy za to cenę. Nie unikamy odpowiedzialności za własne teksty. Wygraliśmy kilkadziesiąt procesów. Kilka przegraliśmy, ale zawsze dotyczyło to wątków pobocznych, a nie głównego. Atak Rady Etyki Mediów uważamy za wyjątkowo krzywdzący i niesprawiedliwy. Anna Marszałek, Bertold Kittel PS Chcemy bardzo podziękować wszystkim dziennikarzom, którzy w ostatnich dniach wspierali nas, podpisując się pod listem poparcia. Fakt, że dziś tak wielu dziennikarzy z różnych środowisk potrafi razem coś zrobić to z pewnością zupełnie niezamierzona zasługa REM.

(08.09.2009)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.