Dział: WYWIADY

Dodano: Marzec 31, 2014

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Podziwiam szycie

"Uwielbiam, jak jest dym: odbijanie KDT, zamieszki na Euro 2012, Marsz Niepodległości z kostką TVN na mikrofonie…" - rozmowa z Filipem Chajzerem, reporterem „Dzień dobry TVN”

Wypytując blogerki modowe na Warsaw Fashion Weekend, co sądzą o kreacjach Hansa Klossa i Helmuta Kohla, zrobił je Pan w konia.

Myślałem, że ta prowokacja nie ma najmniejszych szans powodzenia. Wydawczyni – Luiza Zając – zaproponowała ten temat, bo coś takiego zrobili w Stanach i jej zdaniem super wyszło. Ja na to: „Ogarnij się. Wiesz, co się mówi o amerykańskim społeczeństwie? U nas to się nie uda, ludzie są jednak na wyższym poziomie”. Okazało się, że miała rację, a rzeczywistość i moje o niej wyobrażenie to dwa różne światy.
Byłem przerażony. Przeszedł nawet Schleswig & Holstein. Nie złapali się tylko na Angelę Merkel, widocznie za świeża.

Nic dziwnego, że ludzie potem bali się z Panem rozmawiać, bo a nuż Chajzer znowu podpuszcza.
Tak było w pierwszych dniach po tym materiale. „Nie, nie, dziękuję, do widzenia”, „Nie chcę się oglądać na YouTube”. Na szczęście to już przeszło. Zapomnieli. 
Doświadczony dziennikarz opowiadał mi, jak takie materiały powstają. Nagrywa się, powiedzmy, 20 osób: z tego pięć jest dobrych, dziesięć przeciętnych, a pięć to kompletni idioci. I wybiera się zależnie od potrzeb: albo więcej tych dobrych, albo idiotów.
Montaż telewizyjny zawsze jest formą manipulacji. Bo jeśli mamy 30 minut materiału, a musimy zrobić trzy, to łatwo obliczyć, ile pójdzie do kosza. I od dziennikarza zależy, co wybierze.
Na czterominutowy materiał staram się mieć 40 minut nagranej surówki. Wtedy się dobrze montuje. Jak jest za mało, to może nie starczyć, za dużo to też niedobrze, bo się długo przegląda i zawala dysk. 90 procent tej surówki wyrzucam. A skoro właśnie ode mnie zależy, co zostanie, to owszem, można mi zarzucić manipulację. Ale trzeba ją wtedy zarzucić każdemu reporterowi telewizyjnemu na świecie.

Na takich imprezach jak „wesele” po prymicjach księdza, z którego robił Pan materiał, ludzie też są zmanipulowani?
To było w stu procentach naturalne. Najwyżej można było mnie oskarżyć, że tańczyłem i śpiewałem razem z nimi. Ale jak jest wesele i jest reporter, to musi być reporter w akcji. A jak już przegięliśmy pałę, to nas stamtąd wyrzucili.

Za co?
Śpiewali religijne piosenki, a ja razem z nimi. I stwierdzili, że się z nich nabijam. Wcale się nie nabijałem! Naprawdę je znałem.

Skąd?
Z kościoła, z podstawówki.

Teraz wszyscy myślą, że się Pan tylko nabija.
To przez moje poczucie humoru. Jakieś 60 procent moich materiałów w „Dzień dobry TVN” jest z gatunku lekkich, miłych i przyjemnych. Ale tak też powinno być w telewizji rano, do tosta z miodem. 

Niektóre materiały są brutalne, bo chyba nikt Panu w życiu tak nie przyłożył jak „Mała”, czyli zawodniczka MMA Sylwia Juśkiewicz.
Koszmarnie mnie skatowała. I oberwałem na własną prośbę, bo sam jej wcześniej powiedziałem: „Musisz się zachowywać, jakbyś była normalnie w ringu. Kamera wychwyci każdy fałsz i pokaże go razy cztery, więc jak będziesz udawać, to będzie lipa”. I ona wzięła to do siebie. Po pierwszym ciosie leżałem dziesięć sekund przekonany, że nie mam już zębów. Sprawdzałem językiem. 

Co jeszcze jest Pan w stanie zrobić dla dobrego materiału?
Uwielbiam, jak jest dym: odbijanie KDT, zamieszki na Euro 2012, Marsz Niepodległości z kostką TVN na mikrofonie… No i na przykład walczyłem w stroju sumo. 

W sumo tego stroju to właściwie nie ma, sama przepaska.
Z gołą dupą. Rozbierałem się do rosołu, żeby ten pas zawiązać. Ale jak opowiem ludziom, czym jest sumo, jeśli tego nie spróbuję?

Przebierał się Pan też w rajtki w arbuzy na Fashion Week w Łodzi. Co zresztą dowodzi, że świat mody już Panu wybaczył.
Na Fashion Week chciałem sprawdzić, w co może się ubrać mężczyzna. To nie miał być jakiś straszny pastisz. Owszem, naigrawałem się z nich, bo nie rozumiem, jak można sobie kupić kreację za trzy tysiące siedemset w kraju, w którym średnia pensja wynosi trzy tysiące. Taki mały komunista we mnie siedzi. Ja kupuję sztruksy za 69 złotych, i to najchętniej wtedy, kiedy trzecia para jest za darmo.

Mniej poczucia humoru niż świat mody mieli Pańscy koledzy z newsów po tym, jak ich Pan obśmiał w materiale parodii „Jak zrobić newsa o gazie”.
Kompletnie bez sensu był ten atak. Po co? Dlaczego? Ja robię swoją śniadaniową robotę, oni robią swoją bardzo poważną i bardzo dobrą. To był materiał z przymrużeniem oka, nikt się tam z nikogo personalnie nie śmiał: że ten program albo ten dziennikarz robi tak i tak. To była parodia, fraszka „Na dziennikarzy”.
Przykry dla mnie był ten atak. Od osób o znanych nazwiskach, które darzyłem szacunkiem, szły na Twitterze komentarze rodem z Pudelka, łącznie z uwagami à propos prania w Vizirze. 

Aluzja do reklamy, w której wystąpił Pański ojciec. Z kolei Jarosław Kuźniar napisał, że zwymiotował Pan do własnego gniazda.
Nazwał mnie pajacem i grubo po mnie pojechał. Do dzisiaj nie rozumiem dlaczego. Chociaż  gdyby nie on, to pies z kulawą nogą by o tym materiale nie usłyszał. 

I o Panu.
I o mnie, to znaczy miałbym taką oglądalność, jaką ma „Dzień dobry TVN”, w którym pokazuję się przez trzy minuty, i to nie codziennie. A za ten strzał, który powstał dzięki panu Jarosławowi... chapeau bas! Jak zdejmowali filmik z YouTube, to podejrzałem, że miał parę grubych milionów wyświetleń. To bardzo dużo.
A gdyby jeszcze poszedł niepocięty, czterominutowy, miałby kilkanaście milionów. Niestety, dostaliśmy na niego tylko trzy minuty. W tej czwartej to był dopiero hardcore.

Co takiego tam było?
Nie mogę powiedzieć.

 



No, jakże!
Kuźniar dostałby ataku serca.

Przypuścił Pan otwarty atak na TVN 24?
Nigdy bym sobie na to nie pozwolił. To zresztą były tylko żarty.

Żarty nie żarty, do gniazda Pan narobił. A sam Pan przecież też w nim siedzi.
Wcale nie czuję, żebym narobił. W Wielkiej Brytanii, gdzie powstał pierwowzór materiału o gazie, nikt nie miał z nim problemu. A ja chciałem co najwyżej delikatnie odkręcić wentyl z dziennikarskiego nadęcia. Myślę, że ludzie dobrze się czują, kiedy pokażemy im drugą stronę medalu, puścimy raz na jakiś czas do nich oczko. W komentarzach czytałem, że wreszcie TVN ma do siebie dystans, a to chyba dobrze.

Skoro Pana skrytykowali, to znaczy, że TVN jednak nie ma do siebie dystansu.
Raczej poszczególni ludzie. Tuzy programów informacyjnych. Tuzy. To niech lepiej informują.

Śmieje się Pan, ale co oni mają robić. Jakoś muszą te materiały konstruować.
Mam taki sen czasami: dzwoni telefon i słyszę, że nie pracuję już w „Dzień dobry TVN”, tylko w „Faktach”. I wtedy zlewa mnie pot. 

Nie chce Pan do Durczoka?
Ale to tylko sen.

Skoro jednak koszmar…
Zaraz koszmar. Po prostu pot na czole. Faktycznie mają ciężką robotę. Te tematy się powtarzają, co roku jest 1 listopada, 11 listopada, święta, długi weekend, podwyżki… Zdjęcia z archiwum są pod ręką, a każdego roku trzeba by to jednak zrobić inaczej – i koło się zamyka. To nie takie łatwe.

Jeszcze gorzej mają w kanale informacyjnym.
Tam to już w ogóle jest Dzień Świstaka.

Wpuszczają Pana na antenę i musi Pan szyć. Ile mądrych rzeczy można powiedzieć?
Podziwiam ludzi, którzy stają przed kamerą i słyszą: „Szyj na pięć minut”. Dla mnie to nieprawdopodobny talent. Jest taka dziewczyna w TVN 24 w Krakowie, nazywa się Marta Gordziewicz. Mówi jak karabin, bez zatrzymania, bez zająknięcia. Niesamowite. Trzeba mieć tak poukładane w głowie, olbrzymi zasób słów, inteligencję, żeby to wszystko miało początek, podmiot, orzeczenie i puentę.
Ja do dziś czuję traumę po lajfie w TVN Warszawa, kiedy zabrakło mi jednego słowa. Próbowałem je znaleźć w głowie, to strasznie nieporadnie wyglądało. Jest takie słynne nagranie, jak dziewczyna mówi, że szyny były złe i podwozie też było złe – ja się o to otarłem. 

Którego słowa Panu zabrakło?
Chwileczkę, chwileczkę… komornik. Warszawską halę KDT miał przejmować komornik. I czarna dziura. Nie ma takiego słowa. Poszło sobie z mojego mózgu na spacer.

I co Pan powiedział zamiast tego?
Nic. Zacząłem się jąkać, zawiesiłem głos. Po kilku sekundach ono do mnie wróciło, ale to było jak trzy godziny. Obejrzałem to potem na szpiegu. Bardzo, bardzo złe. Na szczęście to było dawno temu.

Wracając do gazu. Słyszałam, że dyrektor programowy Edward Miszczak był wściekły. Co Pana uratowało przed wyrzuceniem z „Dzień dobry TVN”?
Był zły z racji tego, że „Fakty” są flagowym programem stacji. Są bardzo ważne. Bardzo, bardzo, bardzo ważne.

Mówi to Pan z ironią.
Nie, nie, bez ironii. 

W druku i tak nie będzie jej widać.
Mówię, jakie jest oficjalne stanowisko. „Fakty” są bardzo ważne i pan Edward Miszczak mógł się poczuć dotknięty tym, że z tych „Faktów” troszeczkę – chociaż naprawdę, ja się nie śmiałem z „Faktów” – zrobiona była delikatna parodia. 

A jak brzmiała słynna reprymenda, którą Pan wtedy dostał?
Miałem rozmowę. Pan dyrektor przekazał swoje stanowisko do „Dzień dobry”, a tutaj przekazano je mnie. Ale wszystko się dobrze skończyło: i ja pracuję, i Kuźniar cały.

Od tego czasu nie zaczepia Pan już swoich.
Nie było okazji.

Mówił Pan o toście z miodem. Telewizja śniadaniowa rzeczywiście jest cukierkowata.
Trochę lukru ma, to prawda. Takiego blichtru. Ale to nie tylko u nas. Na całym świecie tak jest. 

Bo to cecha tego gatunku. Jak się Pan w nim odnajduje?
Nie znoszę pudru, nie trawię lukru. Jak mam mieć na sobie makijaż, to już mi jest niedobrze. Słyszę czasami na uchu: „Filip, ale ty jesteś czerwony!”. „Jestem czerwony – odpowiadam – bo jak człowiekowi zimno, to się robi czerwony”. Jak brytyjski reporter nadaje z Afryki i jest cały zlany potem, co widać na koszuli – to nikt się nie dziwi. Bo to jest autentyczne. A jak my wszystko zapudrujemy i wyelegancimy, to tracimy naturalność i wiarygodność. Dlatego staram się wszystko robić zgodnie z zasadą „Prawda czasu, prawda ekranu”.

No, nie wiem. Jak Pan się taki zlany potem pojawi do śniadania…
Jak będzie gorąco, to trudno. 

A lokują Pana?
Czy występuję razem z produktami? Bywa. 

I jak to się robi?
Każde zadanie, jakie się w życiu dostanie, trzeba wykonać najlepiej, jak się tylko potrafi. Nie na 90 procent, nie na 95, tylko na sto. Jeśli pracuję w kanale, który zarabia między innymi na lokowaniu produktów, muszę to umieć dobrze zrobić. Ostatnio reklamowałem, to znaczy robiłem materiał o światowym dniu makaronu. Stwierdziłem, że pokażemy, jak Polacy gotują makaron. Cała Polska gotuje makaron, każda grupa społeczna i płeć. Jest lokowanie, ale mam nadzieję, że nawet nie zostało tam wychwycone. Że to wyszło tak fajnie i naturalnie, jakby lokowania nie było. Makaron był oczywiście jakiejś marki, ale żonglowałem nim na wszystkie możliwe strony, tak że zagrał, ale podprogowo. 
To jest zresztą o wiele skuteczniejsze. Bo chamskie dojazdy, odjazdy i 30 sekund trzymania marki – to tak naprawdę antyreklama. 

Przy lokowaniu jest pewnie piarowiec lub inny reprezentant firmy i mocno się wtrąca.
Trzeba ich grubo pacyfikować. Oni mają swoje wizje. Myślą, że im więcej pokażemy logo, im większe ono będzie, im grubsza czcionka, tym lepiej. A jest dokładnie na odwrót: im mniej, tym lepiej. Wtedy gdy ktoś zauważy markę, to myśli: „Widziałem, nie widziałem?”, ale to zostaje w głowie. A jak jest wywalone, to człowiek czuje, że robimy z niego idiotę.

Tylko jak to wytłumaczyć piarowcowi?
Zdecydowanym konkretnym głosem z bardzo dużą kropką na końcu.

Przebiera się Pan, obrywa na ringu, tańcuje na dożynkach. W TVN Warszawa na materiał z licznymi stand-upami, w którym pełno jest reportera, mówiło się, że jest zrobiony „na Chajzera”.
Tu w „Dzień dobry” też już tak mówią. Moim rekordem było chyba siedem stand-upów w materiale.

Coś oprócz nich się zmieściło?
Może jedna setka. Ale każdy stand-up był uzasadniony. Jak coś trzeba pokazać, wytłumaczyć, to ciekawiej jest, jak się to zrobi stand-upem niż offem (głos spoza kadru – przyp. red.) pod jakieś obrazki.

W szkole opowiadał Pan ponoć: „Będę prezenterem jak tata i będę dużo zarabiał”.
Nie, ja mówiłem, że będę prowadził programy. Nic o pieniądzach. Jak dziecko widzi ojca, czyli swój autorytet, w jakiejś roli, to wydaje mu się, że tak powinno być.
Ale potem ta moja ścieżka poszła trochę inaczej. Czas prezenterów przeminął. Kanały tematyczne przejęły sporą część widowni i telewizja bardzo się zmieniła. 

Kiedy Pan to mówił, Zygmunt Chajzer prowadził swoje największe teleturnieje.
Jeden za drugim. Wydawało się, że nigdy się nie skończą. A jednak. Ile jest teraz teleturniejów?

Dwa w Dwójce i jeden muzyczny w Jedynce.
Już nawet Krzysztof Ibisz nie prowadzi teleturnieju. Więc ja poszedłem w stronę wielozadaniowości. 

A jak było w szkole?
W podstawówce jeszcze spokojnie. Ojciec pracował wtedy w radiu i nie było takiego szału. Przy „Idź na całość” byłem już w liceum i pamiętam historyczkę, która oddając mi klasówkę, powiedziała: „Chajzer, jak ty się będziesz dalej tak uczył, to wylądujesz jak twój stary w Polsacie”.

I zmobilizowało to Pana do nauki?
Wcale. Polsat – wow! Wtedy wydawało mi się to nie najgorszą perspektywą. A po maturze miałem dylemat: zdawać na aktorstwo czy na dziennikarstwo.

 



Jeszcze policjantem chciał Pan zostać.
A tak, chciałem iść do szkoły oficerskiej w Szczytnie. Potem miałem być aktorem. Ojciec powiedział jednak, że jako aktor wyląduję pod mostem. Więc z połączenia policjanta z aktorem wyszedł mi dziennikarz.

Przed dziennikarstwem też Pana ostrzegał, że to nie jest łatwy zawód.
Bo nie jest. Ile osób się przebija? Tych, co z mojego roku występują na wizji lub w radiu, można na palcach jednej ręki policzyć. 

Powiedział Pan Onetowi, że dziennikarstwo to „robota dla dzieciaków z bogatych domów”.
Albo dla nieprawdopodobnie zdeterminowanych. Przez pierwsze nawet nie miesiące, ale lata, na kasie w Tesco zarabia się lepiej niż na tych stażach nie stażach za trzysta–pięćset złotych.

Teraz na stażu się dopłaca. Przynajmniej w TVN.
Tak kiedyś było, ale to nie były płatne staże, tylko coś w rodzaju prywatnej praktycznej szkoły dziennikarstwa. Ja miałem niesamowite szczęście, że kiedy zaczynałem karierę, ruszał kanał TVN Warszawa. Ta praca dała mi więcej niż potencjalne 20 lat studiów. Orka dzień w dzień po kilkanaście godzin z innymi reporterami niemającymi żadnego doświadczenia telewizyjnego (ja byłem z radia, wiele osób przyszło z gazet). Takie było założenie: wziąć ludzi znikąd i nauczyć ich po swojemu. Tam był taki geniusz telewizji, Tomek Sandak (obecnie dyrektor Telewizyjnej Agencji Informacyjnej w TVP – przyp. red.). Otworzył mi oczy na to, jak telewizja powinna wyglądać, jak trzeba zrobić materiał, żeby trzymał napięcie, żeby się oglądał. U niego nie było kompromisów: albo materiał był perfekcyjny, albo nie było go wcale. Zawsze będę mu za tę szkołę wdzięczny.

Ponoć materiał o dniu lata w mieście, jeszcze do puszki, był dla Pana przełomowy.
To było olśnienie zdjęciowo-montażowe. Paweł Szczepański, operator, z którym zacząłem wtedy pracować, wcześniej robił fabuły. Wiedział, jakie ujęcia są potrzebne, żeby to się zmontowało i oglądało. Wcześniejszym objawieniem były warsztaty, które prowadził dla nas facet z Reutersa. To było genialne: my, zera kompletne – i nagle Reuters, CNN, full wypas. Bardzo duże pieniądze na ten projekt poszły, budżet nieprawdopodobny. Wywalony w kosmos.

To Wasza wina? Co zrobiliście źle?
Jak to wina?

Duża inwestycja, tyle zapału – i klapa? Co poszło nie tak?
To już nie mnie oceniać. TVN Warszawa planowano jeszcze w dobrych, złotych czasach, a potem nagle przyszedł kryzys. Nie było reklamodawców, posypał się rynek deweloperski, na którym w dużym stopniu stacja miała się opierać. I tak to się skończyło.
Ale wracając do objawień. Facet z Reutersa pokazywał nam amerykańskie materiały, jak ważną rolę odgrywa w nich efekt. Żeby na przykład przecinać offy efektami: szczekającym psem, odpinaną taśmą, rzepem – to wszystko daje dynamikę, rytm. Żeby materiał nie wyglądał tak: setka – off – setka – off.

Czyli telewizja polega na efektach?
W dużej części tak. Żeby nie było nudno, żeby przyciągnąć uwagę.

Czy Pana bohaterowie nie grają?
To zależy od reportera. Najważniejsze to zrobić tak, żeby człowiek, z którym rozmawiam, zapomniał, że jest z nami wielki operator, który trzyma gigantyczną kamerę. Trzeba skrócić dystans.

Jak Pan to robi?
To zależy, z kim rozmawiam. Inaczej podejdę do 60-letniej kobiety, inaczej do nastolatków. 

Powiedzmy, że ja się spieszę do pracy, pada deszcz, na widok dziennikarza z mikrofonem mam odruch ucieczkowy. 
Jak mnie Pan zagadnie, żeby jednak coś z tego wyszło?
Mówi pani, że się spieszy? To ja na to, że też się bardzo spieszę – i biegnę razem z panią. Pani biegnie, ja biegnę, operator biegnie tyłem, jak trafi na słupek, to się wypierniczy, więc dobrze, żeby go dźwiękowiec asekurował. No i tak sobie wszyscy biegniemy. Pani się czuje doceniona, tworzy się nić porozumienia, biegniemy i gadamy. A im więcej ruchu, tym więcej efektu i tym lepiej dla materiału. 

To teraz jestem gderliwą staruszką i nic mi się nie podoba.
Najpierw trzeba by najechać na Tuska. Jak już najedziemy na Tuska, stworzy się więź i sobie pogadamy. 

Nastolatka z muchami w nosie?
Zaczynam od komplementu. Fajne buty na przykład. Najważniejszy jest brak dystansu. Jak nie ma dystansu, to jest rozmowa.

Miewa Pan kłopoty z uzyskaniem od ludzi zgody na filmowanie?
Prawo prasowe pozwala filmować ludzi w tłumie, więc to nie problem. Gorzej, gdy filmujemy jedną konkretną osobę. Pamiętam taki telefon późno w nocy. Dzwonił człowiek nieznany, spoza branży. Był w kinie, gdzie robiliśmy zdjęcia, a później poruszył niebo i ziemię, żeby zdobyć mój numer. I mówi, że poszedł do tego kina z kimś i nie chce, by to się gdziekolwiek pojawiło – i czy ja mogę coś zrobić. Więc ja o tej drugiej w nocy wstałem przeglądać materiały. Opisał mi, jak wygląda, upewniłem się, że go tam nie widać i o wpół do czwartej oddzwoniłem powiedzieć, że może spać spokojnie.

Czego jeszcze nauczył Pana kanał TVN Warszawa?
Stałem się tam pracoholikiem. Mam autentyczny problem z wolnym czasem. Jak się zdarzą dwa dni wolne, nie daj Boże po sobie, to już tego drugiego dnia czuję, że coś jest nie halo, trochę mi się już ręce trzęsą. Staram się nie mieć wolnych dni.

Urlopu też nie?
Latem mamy prawie dwa miesiące wolnego, bo program jest tylko w weekendy. Z drugiej strony to jest ten czas, który poświęcam dziecku, bo w ciągu roku słabo to wygląda.
Ale o rodzinie nie chciałbym rozmawiać. Taką mam zasadę. Nie jestem celebrytą, nie pokazuję się na ściankach. Nie ma tematu.

Ale zdjęcia z Pańskiego ślubu widziałam w Internecie.
Ja tam nikogo nie zapraszałem.
Przy sesjach w latach 90., gdy byłem dzieckiem i nastolatkiem, ojciec tłumaczył, że on ma swój zawód, fotoreporterzy swój – i trzeba żyć w jakiejś symbiozie. Moja filozofia jest inna: życie prywatne to moja sprawa.

To chyba kwestia ustalenia granicy i trzymania się jej.
Ten cały celebrycki świat jest poza mną. Zresztą ja i tak w ich nomenklaturze jestem podobno tylko ćwierćryjem. Pamiętam swój pierwszy wywiad. Pracowałem wtedy w Trójce. Zadzwoniła jakaś pani, mówiąc, że bardzo by chciała nagrać ze mną rozmowę. „Dlaczego ze mną?”, dziwię się. „Oj, już niech pan nie żartuje”. Umówiliśmy się. Idę do tego holu, gdzie w radiu nagrywa się polityków, siedzę, siedzę, mija 15 minut, mija 20, nikt do mnie nie podchodzi. Widzę jakąś dziewczynę, też na kogoś czeka, ale nie zwraca na mnie uwagi. Po 40 minutach wyciąga telefon i dzwoni. Do mnie. „Czy pan tu jest?”, pyta. „Jestem, siedzę naprzeciwko, widzę panią”. Podchodzi do mnie: „A kim pan jest?!”. „Filip Chajzer”. „O, Jezu! To mi źle numer podali. Chodziło o Zygmunta Chajzera”.

Dobre. Długo Pan był na garnuszku rodziców jako początkujący dziennikarz?
Pierwsze pieniądze, za które można się utrzymać, zarabiałem dopiero po sześciu latach pracy w mediach. Najpierw były staże w prasie: „Super Express”, „Newsweek”, „Życie Warszawy”. W sumie dwa lata.

Potem radio.
Polskie Radio, robiłem materiały do „Zapraszamy do Trójki”. Później pierwsza praca już za jakieś normalne pieniądze, taką średnią krajową – to w Złotych Przebojach. Biegałem tam z mikrofonem jako warszawski reporter. No i TVN Warszawa, gdzie szczęśliwym trafem szukali ludzi, którzy znają się na Warszawie, a nie na telewizji. Za to, co tam zarabiałem, już można się było spokojnie utrzymać. 

Tata Panu pomagał?
Na początku, raz. Byłem jeszcze w liceum. Ówczesny naczelny „Super Expressu” Tomek Lachowicz był ojca przyjacielem i przyjął mnie na staż.

Tata doradzał?
Dzwonił do mnie po każdym serwisie informacyjnym w radiu: „Jak mogłeś powiedzieć to i to?! Przecież to się mówi tak i tak! Jak intonujesz? Gdzie stawiasz akcent?”.
Jak tylko kończył się serwis, czekałem na telefon.

Był Pan zły?
Skąd. Miał rację. Ale już nie dzwoni.

Czyli jednak pomógł?
Oczywiście, ale fajnie, że blogerki i gaz stały się głośne, bo mi się w ten sposób imię odcina od nazwiska.

W TVN Warszawa marzył Pan o „Dzień dobry TVN”. A dzisiaj w „Dzień dobry TVN” o czym Pan marzy?
No i teraz wyjdzie, że nie mam marzeń, a tak nie jest. Tylko że ja jestem małym trybikiem w grupie wielkich trybów, które pracują, mielą – i jak wielkie tryby stwierdzą, że ten mały trybik im się do czegoś przyda, to go sobie wezmą.

Najpierw muszą go dostrzec w tej machinie. Słyszałam, że myśli Pan o własnym tonight show.
Naprawdę? Nie, nie, ja się trzymam teorii trybików. Mam w sobie dużo skromności i pokory. Jeśli ktoś uważa, że byłbym w czymś takim dobry, to świetnie. Ale sam nigdy tego nie powiem.

Ma Pan teraz szansę się zareklamować. Edward Miszczak przeczyta i dozna olśnienia.
To niech skromność i pokora będą moją reklamą.

Swojego syna, Maksa, już pan do radia zabiera, słyszałam go ostatnio w „Piątku u Chajzerów” w Złotych Przebojach, który prowadzi Pan z ojcem.
Wcześniej skończył lekcje i nie miałem co z nim zrobić. Siedział i grał w coś na telefonie. No i powiedział dwa słowa.

Za co zażądał dychy. Dostał?
Cholera, nie. Ale ściga mnie. Kiedyś zrozumie, że bardziej niż kasa liczy się pasja. 


Rozmawiała: Elżbieta Rutkowska
Zdjęcia zrobił: Szymon Szcześniak

(31.03.2014)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.