Dział: WYWIADY

Dodano: Czerwiec 29, 2016

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Polityczne podchody

Rozmowa z Janiną Paradowską Dziennikarzem Roku 2002

W "Kurierze Polskim", gdzie zaczynała Pani pracę pod koniec lat 60., pisała Pani reportaże społeczne. Do momentu powstania "Solidarności" polityka Pani nie pociągała?

W "Kurierze" robiłam wszystko. Pracowałam na depeszach, w zecerni, stałam przy linotypach. Pracowałam w dziale miejskim i w dziale reportażu. Ale to był inny reportaż, a właściwie jego namiastka. Zjeździłam wtedy całą Polskę, poznałam większość miast i zakładów pracy.

Jednak zawsze interesowałam się polityką, tylko że przed rokiem 80. pisanie o polityce krajowej było niemożliwe - zajmowali się tym wyznaczeni dziennikarze. W redakcji "Kuriera" była specjalna ekipa do spraw politycznych. Również w "Życiu Warszawy", w którym potem pracowałam, wyznaczeni koledzy chodzili na odprawy do Komitetu Centralnego. Teksty pseudopolityczne zaczęłam pisać rzeczywiście dopiero w czasach "Solidarności", w 1980 roku.

Nie przeszkadzała Pani legitymacja partyjna PZPR?

Oddałam ją 13 grudnia 1981 roku.

Przedtem do czegoś się przydała?

Nie. "Kurier Polski" był pismem Stronnictwa Demokratycznego, więc wszyscy zapisywali się automatycznie do SD. Pomyślałam, że skoro pracuję w piśmie SD i mam się zorganizować, to nie w partii, która daje awanse w tej gazecie (oczywiście, nie myślałam o żadnym awansie). PZPR nie była specjalnie dobrze widziana w "Kurierze". Ale w organizacji partyjnej byli wartościowi, fajni ludzie. Dziś nie umiem wyjaśnić, dlaczego się zapisałam do partii. Sama tego nie rozumiem.

Nigdy nie wypominano Pani, że była reżimową dziennikarką?

Bardziej wypominano mi, że po weryfikacji wróciłam do pracy w "Kurierze". Myślę, że wielu kolegów mi to pamięta.
Byłam przewodniczącą Komisji Zakładowej "Solidarności". W stanie wojennym zostałam zawieszona na trzy miesiące.

Pani, dawniej w PZPR, przewodniczącą w strukturach "Solidarności"?

W 1980-1981 roku w "Kurierze Polskim" nie było rozróżniania, kto jest z SD, a kto z PZPR - wtedy wszyscy byliśmy już w "Solidarności". Założycielem związku był u nas Maciej Łukasiewicz, potem ja zostałam przewodniczącą komisji zakładowej. Przede wszystkim interesowało nas robienie dobrej gazety. Po mieście krążyła nawet opinia, że to redakcja "Kuriera" sprowadziła SD na złe tory.
Gdy po wprowadzeniu stanu wojennego nastąpiła weryfikacja dziennikarzy, zostałam jedynie warunkowo zawieszona. Sądzę, że pomogły mi okoliczności zewnętrzne. 17 grudnia mój mąż, który też pracował w "Kurierze", dostał drugiego zawału - być może uznano, że dlatego nie należy mnie od razu wyrzucać z pracy? Poza tym zaczęli mnie wozić na Rakowiecką, na przesłuchania do SB.
Byłam przekonana, że od razu zostanę negatywnie zweryfikowana. Choć człowiek ma taki instynkt samozachowawczy, że na komisji weryfikacyjnej nie byłam zbytnio rewolucyjna, wypowiadałam się raczej powściągliwie. Po dwóch miesiącach od zawieszenia prezes wydawnictwa poprosił mnie i powiedział: "SB panią odwiesiło, może pani wrócić do pracy".

Wielu dziennikarzy wyrzucono wtedy z "Kuriera", a Pani wróciła.

Konsultowałam z kolegami, co robić. Większość była za tym, bym nie wracała. Ale wróciłam. Być może zdecydowała obawa o przyszłość: nie miałam innego pomysłu na życie niż dziennikarstwo. A może nie miałam odwagi, by wszystko rzucić na jedną szalę? Z drugiej strony koledzy, którzy pracowali jeszcze w redakcji, prosili mnie, bym wróciła. Dla nich to było ważne, w końcu byłam przewodniczącą "Solidarności".
Gdy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy, uważam, że podjęłam słuszną decyzję. Zresztą szybko zaczęłam im w "Kurierze" przeszkadzać. Kiedyś dostałam wezwanie na Rakowiecką, gdzie usłyszałam: "Przywracając panią do pracy, liczyliśmy, że odegra pani integracyjną rolę w zespole. Tymczasem pani zachowuje się jak listonosz, który przynosi teksty i wychodzi". Odparłam, że to pierwszy przypadek, gdy kierownictwo redakcji rozmawia ze mną za pośrednictwem SB.

To zdecydowało, że przeszła Pani do "Życia Warszawy"?

Nie. Koledzy w "Kurierze" sami mi to załatwili. Chcieli założyć nowe związki zawodowe, ja im przeszkadzałam. Ponieważ trzeba się było mnie pozbyć, postanowili zapewnić mi miękkie lądowanie. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie z "Życia Warszawy" redaktor Iwona Jacyna: "Słyszałam, że pani szuka pracy. Może przyszłaby pani do ČŻycia WarszawyÇ?". Oczywiście, wcale nie szukałam pracy, lecz odpowiedziałam, że przyjdę do "Życia Warszawy". "Kurier" odetchnął.

Pisanie w "Życiu Warszawy" o szkolnictwie było wentylem bezpieczeństwa w czasach, gdy o polityce nie można było uczciwie pisać?

W "ŻW" od razu była umowa: idę do działu nauki i oświaty i nie mam nic wspólnego z polityką. Zresztą wraz ze stanem wojennym skończyło się pisanie o polityce. Akurat trafiłam na okres bojów o zmianę ustawy o szkolnictwie wyższym. Bardzo zaangażowałam się w obronę autonomii szkół wyższych, co było możliwe dzięki pewnej autonomii "ŻW". Bywało, że zanim wróciłam do redakcji z posiedzenia Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by napisać relację, do naczelnego już dzwoniono, żeby nie publikował mojego tekstu.

Na początku lat 90., gdy Komisja Likwidacyjna zaczęła sprzedawać "ŻW", Pani jako szefowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich oświadczyła: "Inaczej wyobrażałam sobie swoją redakcję w odnowionym kraju: rzeczywiście niezależny wydawca, związany co prawda z siłami, które wygrały wybory, ale nie zmuszający zespołu do opcji politycznych". O kogo Pani chodziło?

O Tomasza Wołka.

Dlatego że przewodniczący Komisji Likwidacyjnej przyniósł go w teczce wraz z Kazimierzem Wójcickim jako nowych szefów "ŻW"?

Nie dlatego, że zostali przyniesieni w teczce. My walczyliśmy o to, by oni przyszli. Ale układ miał być inny: na naczelnego miał przyjść Janusz Reiter, a Kazimierz Wójcicki na zastępcę. Jako SDP opowiedzieliśmy się za tym. Tuż przed nominacją Reiter został ambasadorem w Niemczech i wtedy przyszedł Wójcicki jako naczelny oraz Wołek jako zastępca.
Pracowałam z nimi przez kilka miesięcy. Kierowałam wówczas działem politycznym. Wołek nie zajmował się wcale redagowaniem gazety - on zakładał Aleksandrowi Hallowi partię polityczną. Miałam z nim sporo różnych przejść. Odbywaliśmy dramatyczne rozmowy dotyczące publikacji niektórych tekstów, m.in. na temat Stanisława Tymińskiego, które oni przynosili chyba z MSW. Wraz z częścią kolegów protestowaliśmy przeciwko temu, oni owe teksty wkładali do gazety. Uważałam, że w ten sposób przysporzymy tylko popularności Tymińskiemu. Ponadto publikowanie informacji wprost z MSW jest motaniem gazety w grę polityczną.
W dniu, kiedy Wołek z Wójcickim oraz Grauso wygrali przetarg na "Życie Warszawy", odeszłam do "Polityki".

A dlaczego zrezygnowała Pani z kierowania działem politycznym w "Polityce"?

Bo jestem dziennikarzem piszącym. Kierownik musi siedzieć w redakcji, a ja niczego nie wymyślę, siedząc na miejscu. Muszę chodzić, mieć czas na rozmowy z politykami, na posiedzenie w sejmie, poczytanie stenogramów, posłuchanie obrad, na plątanie się po restauracjach i korytarzach sejmowych.

Zarówno koledzy z "Kuriera Polskiego", jak i z "Życia Warszawy" oraz "Polityki" mówią o Pani: "Na kolegiach redakcyjnych piekielnie krytyczna wobec kolegów".

Chyba pamięta się to, co niemiłe. Potrafię jednak zatelefonować do kolegi i powiedzieć, że podobał mi się jego tekst. Z drugiej strony czasem zapędzam się w sądach - potem przepraszam.

Jest Pani typem samotnego wilka. Nie skupia Pani wokół siebie, niczym mistrz, młodych dziennikarzy.

Niespecjalnie umiem wspólnie pisać z kimś tekst. Nie umiem też uczyć. Mogę pomóc młodemu koledze, udostępniając pewne źródła informacji. Mogę przeczytać gotowy tekst i powiedzieć, co o nim sądzę.
Podziwiam młodszych kolegów, którzy już uczą w szkołach dziennikarskich. Sama trzy semestry studiowałam na podyplomowych studiach dziennikarskich i nie skończyłam ich. Dostałam się do "Kuriera Polskiego", gdzie pisałam, ile kosztuje marchew czy pietruszka na straganie - i bardziej mnie to interesowało niż studia. Nie były mi one do niczego potrzebne, bo jeden dyplom już miałam. Uważam, że tego zawodu nie da się nauczyć w szkole.

Podobno, Pani zdaniem, każdy dziennikarz powinien się interesować polityką, nawet jeżeli pisze np. o motoryzacji.

Tak. Przecież nawet to, jaki model samochodu będziemy produkować, jest decyzją polityczną czy też gospodarczo-polityczną. Uważam, że dziennikarz zajmujący się problematyką społeczną i gospodarczą, który nie interesuje się polityką, jest nieco kaleki.

Problem w tym, że dziś strasznie łatwo wejść do zawodu dziennikarskiego. I łatwo bez odpowiedniej wiedzy dostać się na same szczyty w tym środowisku. Tylko że większość z młodych ludzi robiących szybką karierę w ogóle nie wie, co to jest polityka. Chwytają naskórkowe zjawiska.

Niektórzy dziennikarze, widząc jak Adam Michnik obejmuje przyjacielsko premiera Millera po powrocie ze szczytu w Kopenhadze, mogą się zniechęcić do Was - zajmujących się sprawami politycznymi na co dzień. Skoro sam Michnik tak się brata z drugą władzą, czego wymagać od pośledniejszych dziennikarzy? 

Adam Michnik jest instytucją polskiego życia publicznego. Ma głębokie przekonanie, że tylko rząd Leszka Millera wprowadzi nas do Unii Europejskiej - i temu przekonaniu podporządkowuje ocenę tego rządu. Taki ma cel, takie ma priorytety - i to widać w "Gazecie Wyborczej".

Ja też nie byłam zachwycona sceną z Millerem po jego powrocie z Kopenhagi. Ale rozumiem Michnika. Twierdzę, że on to robi autentycznie, z przekonaniem i z propaństwowego poczucia.

Czy w tym momencie zachował się jak dziennikarz?

Nie, ponieważ Adam Michnik już nie jest dziennikarzem takim, jak my: jest samodzielnym bytem politycznym.

A dziennikarze relacjonujący szczyt w Kopenhadze - egzaltowane głosy, przejęte miny, zdania pełne patosu?

To co innego. Rzeczywiście, jeżeli z równie wielkim uniesieniem jak przybycie Papieża dziennikarze relacjonują polityczne wydarzenie - przy całym szacunku dla wielkości chwili - jeżeli ma się wrażenie, że za chwilę uniosą się w zachwycie - to z dziennikarstwem nie ma to wiele wspólnego.

Czy zawieszenie "Życia" i kłopoty "Trybuny" oznaczają, że kończy się czas gazet politycznie określonych?

Pokazują jedynie, że nie ostaje się w Polsce dziennikarstwo zaangażowane, dziennikarstwo walki i propagandy. Albo że musi to być gazeta, która ma wyznawców, jak "Nasz Dziennik".

Kiedy Wołek zakładał "Życie", przez pewien czas wydawało mi się, że to ma sens. Opadły już ze mnie emocje wynikające z napięcia między nami w "Życiu Warszawy".

W "Życiu" zgromadził się interesujący zespół jednoznacznie prawicowych dziennikarzy. Wtedy to była ciekawa gazeta. Taki dziennik powinien istnieć na rynku. Kiedy jednak redaktorzy "Życia" wdali się w tworzenie polityki, nawet dla mnie, dla dziennikarza politycznego, było to za dużo. Dziś jestem uboższa o tego typu gazetę, nie mam konserwatywno-liberalno-prawicowego tytułu do poczytania.

Są politycy, z którymi w ogóle Pani nie rozmawia?

Są tacy, z którymi bym nie zrobiła wywiadu, bo mnie kompletnie nie interesują. U nas słowo "polityk" przypisywane jest ludziom na wyrost. Spośród całego poselskiego grona najwyżej kilkanaście osób zasługuje na miano polityków.

Odbywam dużo rozmów z politykami, które w druku nie znajdują odbicia - tylko po to, by wymienić opinie. Jednak dziś z większością osób w Sejmie nie można wymienić żadnej opinii, nie ma tam z kim porozmawiać o polityce. Pod tym względem ten Sejm jest pustynią.

Którzy politycy i jak próbowali Panią do siebie przekonać?

Kiedyś dość nieoczekiwanie otrzymałam wstępną propozycję zostania rzecznikiem rządu Jana Olszewskiego. Taka praca mnie jednak nigdy nie interesowała. Pamiętam też, że gdy okazało się, jak zachowuje się PZU wobec chęci przejęcia BIG Banku Gdańskiego przez Deutsche Bank, zadzwonił do mnie człowiek prezesa PZU Grzegorza Wieczerzaka, o nazwisku Bolek, mówiąc, że chciałby sprawić, bym poznała prezesa. Długo się umawialiśmy, on wydzwaniał, ale terminy się wciąż nie zgadzały i w końcu się nie spotkaliśmy. Ten Bolek strasznie mnie wtedy podchodził.

Natomiast nie pamiętam, bym kiedykolwiek miała wrażenie, że któryś z polityków próbuje mnie pozyskać dla swojej sprawy. Czasami komuś zależy, abym się wypowiedziała na jakiś temat, np. kto będzie komisarzem Polski w Unii Europejskiej. Kilka osób telefonowało do mnie z propozycją, bym napisała, że najlepsza byłaby ta i ta osoba. Mówili: "Gdyby pani napisała, byłoby to opiniotwórcze, dawałoby do myślenia".

Stosunki między dziennikarzem a politykiem rodzą się przez dłuższy czas. Musi dojrzeć wzajemne zaufanie. Tylko z nielicznymi politykami jestem na ty. Choć mam do wielu telefony komórkowe, staram się nie korzystać z nich, zwłaszcza jeżeli owi politycy przechodzą do rządu. Dzwonię na ogół przez sekretariaty.

A biznesmeni podchodzą Panią?

Mam ograniczone kontakty ze światem biznesu. Jestem dla niego bezużyteczna, bo nie piszę o sprawach ekonomicznych.

Jednak kiedy przed Bożym Narodzeniem Aleksander Gudzowaty organizował świąteczny obiad dla dziennikarzy...

...zostałam na niego zaproszona, owszem. Bardzo się zdziwiłam. Ale poszłam.

Ryszard Krauze też organizował spotkanie wigilijne i też była Pani na liście.

Pierwszy raz, choć z Krauzem miałam kontakt już wcześniej. Zadzwoniłam i zapytałam, o co chodzi z tym spotkaniem. Wyjaśniono mi, że to impreza charytatywna i głównym punktem programu będzie aukcja bombek zorganizowana na rzecz jednej ze szkół.

Jak potem zachować niezależność, gdy po takim obiedzie zadzwoni Gudzowaty: "Pani Janino, przecież Pani wie, że z tą rurą nie jest tak, jak wszyscy piszą".

Akurat w sprawie rury od początku uważałam, że Gudzowaty miał rację. Natomiast podczas obiadu uciekałam od każdego tematu politycznego. Pytałam, czy był na "Don Giovannim" i czy mu się spektakl podobał - bo spotykam czasem Gudzowatego w operze.

Nie mogę przecież powiedzieć, że nie będę nigdzie bywać i nie będę znać tych ludzi. Oni mają pewien wpływ na politykę i dla mnie jest to okazja, by poznać ich sposób myślenia. Z zaproszenia do Gudzowatego nawet się ucieszyłam, bo go wcale nie znałam. Z ciekawością słuchałam, co ma do powiedzenia. Natomiast część dziennikarzy, którzy również byli na tym obiedzie, wydawała się być dość z nim zaprzyjaźniona. Sporo ich rozmów dotyczyło sprawy gazu i stosunków polsko-rosyjskich.

To dobrze, że dziennikarze zajmujący się polityką zabiegają o znajomości z biznesmenami?

Bywanie w różnych środowiskach jest potrzebne. Pod warunkiem, że nie przeżywa się fascynacji danym biznesmenem. Świata polityki i biznesu nie da się rozdzielić, trzeba tylko zachować dystans. Osobiście nigdy na przykład nie forowałam kobiet biznesmenek, z którymi jestem zaprzyjaźniona poprzez członkostwo w Klubie 22. Wyobrażam sobie jednak, że u niektórych młodych kolegów budzi to zachwyt, gdy ktoś, o kim się mówi, że rządzi połową rządu, zaprasza go na uroczysty obiad. W moim wieku i z moim doświadczeniem żaden biznesmen ani polityk już nie imponuje.

Janina Paradowska - publicystka "Polityki". Absolwentka polonistyki na "UJ". Pracę w mediach rozpoczęła od praktyki w "Kurierze Polskim" w 1967 roku, po pierwszym roku podyplomowych studiów dziennikarskich. W "KP" zaproponowano jej stałą współpracę. W 1968 roku dostała etat w "Przyjaciółce", lecz gdy rok później zwolnił się etat w "Kurierze", przeszła do niego. W "KP" pracowała do 1983 roku. W maju podjęła pracę w "Życiu Warszawy". W 1992 roku odeszła do "Polityki".

Renata Gluza

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.