Dział: TELEWIZJA

Dodano: Październik 08, 2014

Narzędzia:

Drukuj

Drukuj

Na Krymie nazywano nas faszystami

Arleta Bojke: Wczesniej byłam korespondentką TVP w Moskwie i to doświadczenie na pewno bardzo mi pomogło na wschodzie Ukrainy i na Krymie. (fot. Archiwum prywatne Arlety Bojke)

Arleta Bojke (TVP) o pracy korespondenta we wschodniej Ukrainie

Tylko raz na punkcie kontrolnym separatystów na wschodniej Ukrainie usłyszałam, że z kobietą to oni rozmawiać nie będą. Jednak gdy zapytali, kto spośród nas jest tzw. starszym – czyli osobą podejmującą decyzje w naszej ekipie – i dowiedzieli się, że ja, nie mieli wyboru, musieli ze mną rozmawiać. Paradoksalnie, jako kobiecie było mi czasami łatwiej niż kolegom dziennikarzom pracować na Krymie i wschodzie Ukrainy, bo mogłam sobie pozwolić na więcej w rozmowach z uzbrojonymi mężczyznami. Wobec kobiety hamowali agresję, kobietę niezręcznie było im odepchnąć czy uderzyć, a wiemy przecież, że pobicia dziennikarzy nie były rzadkością.

Wcześniej byłam korespondentką TVP w Moskwie i to doświadczenie na pewno bardzo mi pomogło na wschodzie Ukrainy i na Krymie. Praca reporterska co do zasady jest wszędzie podobna, ale w tym wypadku pomagała znajomość języka, zrozumienie mentalności ludzi. Trudno stopniować trudność pracy, ale w Kijowie, podczas protestów na Majdanie pracowało się o tyle lepiej, że ludzie byli do nas dobrze nastawieni. Gdy w ostatnich dniach lutego pojechaliśmy na Krym, zderzyliśmy się z inną rzeczywistością: tam nazywano nas kłamcami i faszystami. Na wschodzie Ukrainy nastawienie ludzi do nas było jeszcze gorsze. Co może się wydać zaskakujące, to fakt, że mimo wszystko w obwodach donieckim i ługańskim łatwiej nam było kontaktować się z separatystami niż z ukraińską Gwardią Narodową i ukraińską armią.

Separatyści wydają dziennikarzom własne akredytacje, potem na ich podstawie pozwalają z sobą rozmawiać. Organizują też konferencje prasowe. Chociaż po tym, jak ponieśli poważne straty w walkach, zrobili się nerwowi i bardzo dbają o to, by nie nagrywać ich twarzy. Kontakty z ukraińskim wojskiem trzeba natomiast ustalać poprzez dowództwo w Kijowie, co zajmuje sporo czasu, albo szukać miejsc ich stacjonowania, co jest z kolei często niebezpieczne, bo tworzą prowizoryczne obozowiska w takich miejscach, żeby nie stać się celem separatystów.

Pracę dziennikarzy utrudnia tam chaos informacyjny. Nie można wierzyć żadnej ze stron konfliktu. Kijów, Moskwa i separatyści przekazują zupełnie co innego. Kiedy w kwietniu Arsen Awakow, szef ukraińskiego MSW, ogłosił, że w Słowiańsku trwa szturm, my akurat byliśmy na miejscu i nic takiego nie miało miejsca. Kilka dni później nadchodziły informacje o walkach o lotnisko w Kramatorsku. Tam była nasza koleżanka z Reutersa i opowiadała, że wylądował samolot z ukraińskimi żołnierzami, a ludzie, którzy się zebrali wokół lotniska, nie chcieli ich stamtąd wypuścić. Padły strzały w powietrze, co potem przez ukraińskie i rosyjskie media zostało szumnie nazwane walkami w Kramatorsku.

Trudno jest ustalić nawet, ile osób zginęło od początku operacji antyterrorystycznej na wschodzie Ukrainy, bo panuje chaos i obie strony mają interes w tym, żeby manipulować tą informacją. W dodatku walczą tam najemnicy, których nazwisk nikt nie podaje i do ofiar wśród nich nikt się nie przyznaje.

Najlepiej pojechać na miejsce i zobaczyć, co się dzieje, na własne oczy. Jeżeli nie ma takiej możliwości, zostaje poleganie na kolegach, do których mamy zaufanie, a którzy są akurat w miejscu wydarzeń. A jeżeli i to się nie udaje (na lotnisko w Doniecku po trwających tam walkach nie można było wejść jeszcze wiele dni później), trzeba się powoływać na źródła informacji, gdyż za chwilę inne źródło może tę informację zdementować. Ja się starałam po prostu pokazywać wypowiedzi ludzi, którzy opowiadali o tym, co zobaczyli lub co wiedzą. Trzeba zbierać informacje ze wszystkich stron i próbować opisać najbardziej prawdopodobny przebieg wydarzeń.

Bardziej wiarygodne niż informacje tekstowe są zdjęcia, ale ze wschodniej Ukrainy przychodzi ich coraz mniej, bo jest tam coraz mniej dziennikarzy. Nikt się nie chce zbliżać do miejsc, gdzie trwają walki; nie wiadomo, kiedy ani gdzie może zbłądzić kula. Gdy ja wyjeżdżałam, zostali tam jeszcze np. dziennikarze Reutersa. Oni pracują na trochę innych zasadach: jeździ z nimi tzw. security adviser. Nie jest to ochroniarz, tylko specjalista oceniający sytuację: czy dziennikarze mogą dokądś pójść czy pojechać, czy byłoby to dla nich zbyt niebezpieczne. Takiego doradcy wymaga ubezpieczyciel, który zgadza się ubezpieczyć dziennikarzy jadących w strefę wojny.

Tekst był publikowany w miesięczniku "Press" (07/08 2014)

(08.10.2014)

* Jeśli znajdziesz błąd, zaznacz go i wciśnij Ctrl + Enter
Pressletter
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.