Temat: internet

Wydanie: PRESS 12/2015

Papierowy koniec. Gdy rzucano prasę, a u nas rodził się internet

Dziennikarze mający za sobą doświadczenia w prasie musieli się przystosować do reguł panujących w Internecie. Z drugiej strony, to oni go zmienili (fot. Pixabay.com)

Dziennikarze prasowi, którzy chcą pozostać w zawodzie, coraz częściej przechodzą do radia, telewizji i Internetu.

***

Od redakcji:

Tekst pochodzi z grudnia 2015 roku z magazynu "Press". Dokumentuje szczególny czas w branży – właśnie wtedy ważni autorzy, którzy wychowali się w redakcjach prasowych, przekonywali się, że internet może być nośnikiem wartościowych treści. I że opłaca się porzucić szpalty, kolumny, tradycyjne działy, wieczorne deadline'y na rzecz pracy dla online. Coś, co dziś jest oczywiste, wtedy oczywiste nie było. Duże serwisy internetowe dopiero zaczynały promować swoich autorów i chwalić się ważnymi nazwiskami. A i czytelnicy dopiero zaczynali rozumieć, że debaty publicznej nie kreuje już wyłącznie poranna "Rzeczpospolita" czy "Gazeta Wyborcza", ale także materiał w rp.pl, Onecie czy Interii.      

"Dziennikarze mający za sobą doświadczenia w prasie muszą się przystosować do reguł panujących w Internecie. Z drugiej strony, to oni Internet zmieniają" – mówili nam dziennikarze. "Przede wszystkim nadają internetowi jakość" – stwierdzał Michał Kołodziejczyk, wtedy w Wp.pl, dziś dyrektor Canal+ Sport. – "Internet przestał już być bezkształtną magmą, w której pojawiają się wyłącznie informacje sygnowane inicjałami. Teraz odbiorcy wchodzą na portale w poszukiwaniu tekstów konkretnych autorów o uznanych nazwiskach. A tych jest w sieci coraz więcej".

Zapraszamy do lektury – zespół Press.pl

„Press” do nabycia w dobrych salonach prasowych lub online (wydanie drukowane lub e-wydanie) na e-sklep.press.pl

***

Tomasz Patora, od siedmiu lat w programie „Uwaga!” w TVN, wspomina: – Niedługo po tym, jak tutaj przyszedłem, skontaktował się ze mną dziennikarz z Wielkopolski. Miał historię, która chyba go trochę przerosła, więc postanowił ją komuś przekazać. Rzecz dotyczyła kobiety, która na początku lat 90. była współwłaścicielką rodzinnej fabryki chrupek, ale mąż przy pomocy notariusza sfałszował dokumenty, odebrał jej majątek i wrobił w postępowanie karne. Kobieta w pierwszej instancji została nawet skazana.

Patora spotkał się z nią i szybko doszedł do wniosku, że ma przed sobą osobę z gatunku tych, które uwielbiają snuć teorie spiskowe. – Zajrzałem jednak do dokumentów i… wszystko się zgadzało. Historia jak najbardziej znajdowała potwierdzenie w faktach – przyznaje Patora. I tu zaczął się problem. – Do tej kobiety jeździłem jeszcze kilkakrotnie, spędziłem z nią mnóstwo czasu, ale opowiadała w taki sposób, że w najmniejszym stopniu nie wzbudzała zaufania. Mąż jako rozmówca również odpadał, notariusz już nie żył, sędziowie z reguły odsyłają do rzeczników prasowych, którzy w takich wypadkach zbywają dziennikarza kilkoma okrągłymi zdaniami. Zostają tylko dokumenty. Jak pokazać taką historię w telewizji? Kompletnie niemożliwe… – rozkłada ręce Patora.

Dla dziennikarza, który przez 17 lat zajmował się w „Gazecie Wyborczej” działką śledczą, a na koncie ma m.in. wielokrotnie nagradzany reportaż o tzw. łowcach skór w łódzkim pogotowiu, taka sytuacja musiała być frustrująca. Bo przeskok z tradycyjnych gazet do mediów innego typu rzadko jest gładki i bezbolesny. Choć dziennikarze zwykle przyznają, że to krok naprzód.

Koniec samotnych psów

– Kiedy przynosiłem do redakcji swoje pierwsze materiały, koledzy żartowali, że piszę opowiadania – wspomina Daniel Lenart z Radia Kielce. Zanim przyszedł do rozgłośni, przez 12 lat pisał m.in. dla lubelskiej „Gazety Wyborczej”, „Nowej Trybuny Opolskiej”, miesięcznika „Wiedza i Życie”. – Potem pracowałem jako freelancer, w pewnym momencie okazało się jednak, że w ten sposób trudno zarobić na życie. Gdy pojawiła się propozycja pracy etatowej, skorzystałem z niej – zaznacza. Na początku miał problemy z artykulacją. – Mówiłem zbyt szybko – podkreśla. Do tego dochodziła wspomniana już zwięzłość wypowiedzi. – Po zebraniu materiału miałem pół godziny „surówki”, z której trudno mi było wyciąć potrzebne trzy minuty. Brakowało mi pamięci słuchowej i syntetycznego myślenia. To wydłużało proces montażu, a przecież w radiu pracuje się pod znacznie większą presją czasu niż w gazecie – podkreśla Lenart.

Dotyczy to zresztą nie tylko radia. Dziennikarzom, którzy wychowali się w gazecie, trudno przestawić się na myślenie obrazem. Paweł Sierpiński, który po „Pulsie Biznesu”, w 2008 roku zaczął pracować w TVN 24, a potem założył własną firmę produkcyjną, stwierdza: – Obraz to w telewizji podstawa. Kiedy, dajmy na to, w Bangladeszu wybucha powstanie, najpierw myślimy, jak je zilustrować, jakie mamy nagrania. Słowo to tylko dodatek – podkreśla. – W telewizji dziennikarz musi się też nauczyć zwięzłości. Pytanie musi być krótkie i celne, bo potem nie będzie czasu na wycinanie i montaż – dodaje.
Na inną rzecz zwraca uwagę Tomasz Patora: – Różnica między telewizją a prasą jest fundamentalna i wydawać by się mogło oczywista. Tymczasem sprawy z tego nie zdaje sobie nawet część studentów, z którymi prowadzę zajęcia. 
Telewizja, jak mówi, w prostej linii wywodzi się z filmu, a film to rozrywka. Gazeta bierze początek z książki. Po gazetę człowiek sięga w pełni świadomie, telewizję często ogląda mimochodem, więc trzeba w odpowiedni sposób przykuć i utrzymać jego uwagę. Powtarzanie treści to nie – jak w przypadku gazety – wada, lecz walor, bo przecież może ona widzowi umknąć. – No i materiał telewizyjny musi być skonstruowany jak dobry thriller. Powinien mieć trzymający za gardło początek, rozwinięcie, punkt zwrotny i puentę – wylicza Patora. Skomplikowane historie odpadają. – Z drugiej strony, telewizja ma ogromny atut: możliwość prezentacji jasnego, bezpośredniego dowodu. Doświadczyłem tego podczas realizacji reportażu o profesorze Gapiku – wspomina Patora. Znany poznański seksuolog był oskarżany przez pacjentki o molestowanie. – Żaden artykuł w prasie nie wywoła takiego efektu jak nagranie, na którym widać, jak Gapik podczas wizyty obmacuje pacjentkę – stwierdza Patora.

Jednak doświadczenie wyniesione z prasy też okazuje się bezcenne. – To przede wszystkim nawyk bardzo dokładnego weryfikowania posiadanej informacji. Tkwiący gdzieś z tyłu głowy przymus skrupulatności i rzetelności – mówi Paweł Sierpiński.

Tomasz Patora: – Dziennikarz śledczy w gazecie to z reguły samotnik, który chodzi i węszy, trochę jak pies. W telewizji musi ściśle współpracować z zespołem, w skład którego wchodzi choćby operator, musi dzielić swoją historię z innymi ludźmi. Poza tym wszystko trwa tutaj dziesięć razy dłużej. Ostatnio mieliśmy wyjazd do Gdyni. Trzeba było nagrać tam dwie krótkie historie i pokazać dwa miejsca. Z pozoru banalne, a to praca na cały dzień. Ale do wszystkiego można przywyknąć.
Lenart przyznaje, że do papierowej gazety mógłby wrócić w każdej chwili. Patora raczej by już tą drogą nie poszedł. – Jedyne, co by mnie kusiło, to medium, które może połączyć wszystkie walory gazety i telewizji. Takim środkiem przekazu mógłby być Internet, ale w Polsce według mnie jeszcze nie do końca się to udaje – stwierdza dziennikarz „Uwagi!”.

Dziennikarz multimedialny

Jednak to media internetowe rozwijające się najbardziej dynamicznie stają się celem największej liczby transferów z tradycyjnych gazet. Przynajmniej w ostatnim czasie.

– Dziewięć lat temu, gdy jeszcze pracowałam w „Newsweeku”, otrzymałam propozycję przejścia do „Rzeczpospolitej” – wspomina Edyta Żemła, dziś szefowa branżowego portalu Polska-zbrojna.pl. – Ówczesny redaktor naczelny „Newsweeka” Michał Kobosko wiedział, że mam temperament newsowca. Zaczął przekonywać: „Zostań, Internet szybko się rozwija, będziemy potrzebowali ludzi takich jak ty”. Ale wtedy jeszcze wszelkie portale zakładane przez redakcje gazet traktowałam jak zło konieczne. Pisanie na ich potrzeby było według mnie daleko mniej prestiżowe niż pisanie do samej gazety.

Odeszłam do „Rzepy”, tymczasem Internet zaczął rosnąć – opowiada. O jego sile, jak mówi, miała okazję przekonać się, kiedy kilka lat później pojechała do Afganistanu i zaczęła pisać stamtąd bloga. – Teksty miały sporą klikalność, lądowały w portalach społecznościowych. Kiedyś napisałam o psie, którego przygarnęli polscy żołnierze. Chcieli go zabrać do kraju, ale nie bardzo wiedzieli, jak to zrobić i co z nim dalej począć. Bardzo szybko zaczęły się do mnie odzywać organizacje zajmujące się prawami zwierząt. Oferowały pomoc. Wtedy tak naprawdę przekonałam się, jak wielką siłą stał się Internet – podkreśla Żemła.

Wkrótce w „Rzeczpospolitej” doszło do zmiany właściciela, a ona wraz ze sporą grupą dziennikarzy straciła pracę. Wtedy otrzymała propozycję, by w ramach Wojskowego Instytutu Wydawniczego stworzyć portal, który w przystępny sposób będzie pokazywał funkcjonowanie armii. – Uznałam, że to ciekawe wyzwanie, a doświadczenie z mediów tradycyjnych może się w tym przydać – tłumaczy. I rzeczywiście. – Dziennikarze gazetowi mają umiejętność sprawnego posługiwania się językiem, a to rzecz bezcenna. Praca w Internecie wymaga jednak większej elastyczności, zarówno jeśli chodzi o czas, jak i kwestie czysto techniczne – wyjaśnia Żemła. Bo portal to nie tylko teksty, ale też zdjęcia i filmy, za które często odpowiedzialni bywają również sami dziennikarze.

O większym otwarciu na świat multimediów mówi też Paweł Wilkowicz, który przez długi czas był dziennikarzem sportowym w „Rzeczpospolitej”, a dwa lata temu zasilił należący do Agory portal Sport.pl. – W moim przypadku przejście było jednak stosunkowo płynne, ponieważ w pewnym momencie „Rzeczpospolita” mocno postawiła na Internet – zastrzega. Przyznaje też, że wraz ze zmianą specyfiki pracy musiał się nauczyć przynajmniej kilku nowych rzeczy. – Przede wszystkim: jak być swoim własnym operatorem. Kwestie techniczne, jak obsługa kamery, zgrywanie materiału nie są skomplikowane. Podczas nagrywania cały czas trzeba jednak sprawdzać, czy nagrywa się dźwięk. Równie ważną kwestią jest dostęp do Internetu. Jeśli to szwankuje, materiał mamy z głowy – wylicza Wilkowicz. Paradoksalnie z tym drugim znacznie lepiej bywa w Polsce czy nawet na Ukrainie niż na zachodzie Europy. – Prawdziwym koszmarem okazała się jednak dla mnie praca w Brazylii, podczas ubiegłorocznego mundialu. Wiązała się z ciągłym bieganiem w poszukiwaniu zasięgu. A ten zwykle był tak słaby, że na przykład jednogigowy plik potrafił słać się przez cztery godziny. Czasem budziłem się w środku nocy, by sprawdzić, czy transmisja nie została przerwana. Cieszyłem się wówczas, że mam za sobą starty w maratonach i że zostało mi jeszcze trochę wytrzymałości – opowiada Wilkowicz.

Internet to tempo – jeśli w wypadku radia i telewizji jest ono duże, to tutaj śmiało można określić je mianem zawrotnego. – Dla mnie największym zaskoczeniem było to, że sieć jest aż do tego stopnia wszystkożerna. Oczywiście w teorii wie o tym każdy, ale żeby w pełni zdać sobie sprawę ze zjawiska, trzeba je odczuć na własnej skórze – podkreśla Robert Zieliński, były dziennikarz śledczy „Super Expressu” i „Dziennika Gazety Prawnej”, który przeszedł do portalu Tvn24.pl. – Jeśli temat jest ważny, może i powinien żyć nawet przez 72 godziny. Często dziennikarz staje przed problemem, w jaki sposób dołożyć do niego kolejną cegiełkę. Do tego potrzebny jest cały zespół – mówi. Tak było np., kiedy kamery sejmowe przyłapały jednego z posłów na kradzieży tabletu. – Szybko powstał tekst, do tego doszły filmy, potem pałeczkę przejęli dyżurni, którzy dobudowywali kolejne elementy – wspomina Zieliński. Zaraz jednak dodaje: – Praca w drukowanym dzienniku jest intensywna, ale w portalu dziennikarz, nawet idąc do domu, tak naprawdę z niej nie wychodzi. Czasem mam wrażenie, że nie do końca wziąłem to pod uwagę, konstruując z szefami swoją umowę – śmieje się.

Ocena i hejt

Presja jest tym większa, że każdy materiał podlega natychmiastowej ocenie. – Wystarczy zajrzeć w statystyki odsłon poszczególnych tekstów, by od razu wiedzieć, kto na siebie zarabia – podkreśla Michał Kołodziejczyk, kiedyś dziennikarz „Rzeczpospolitej”, dziś szef redakcji sportowej w Grupie Wirtualna Polska. Pomijając szczególnie ważne wydarzenia, w tradycyjnej gazecie mobilizacja zespołu następuje zwykle przed deadline’em, tymczasem w redakcji internetowej – kilka razy dziennie. – Wiadomo, że nasi użytkownicy najczęściej zaglądają do sieci na przykład o 9, kiedy przychodzą do pracy i otwierają komputery, czy o 14, kiedy mają przerwę na lunch i chwytają za smartfony i tablety – zaznacza Kołodziejczyk. 
Do tego dochodzi nieustanna interakcja z czytelnikami. – Szybko musiałem się przyzwyczaić do tego, że błędy autorów bywają w komentarzach rozdmuchiwane do monstrualnych rozmiarów, a człowiek od czasu do czasu może o sobie przeczytać, że jest głupkiem – wspomina Cezary Łazarewicz, w przeszłości dziennikarz „Gazety Wyborczej”, „Newsweek Polska” czy „Wprost”, od niedawna w Wirtualnej Polsce. Choć, jak dodaje po chwili, zwykle ataki są wymierzane nie w dziennikarza, lecz w bohaterów tekstu. – Tak stało się choćby w przypadku Leszka Moczulskiego – mówi Łazarewicz. Działacz antykomunistycznej opozycji i przewodniczący Konfederacji Polski Niepodległej, a po 1989 roku poseł dwóch kadencji, dziś jest już postacią nieco zapomnianą. Mimo to, jak przyznaje Łazarewicz, tekst wywołał ogromną falę hejtu pod jego adresem. – Czytanie takich komentarzy bywa przykre także dla samego dziennikarza. Miałem kolegę, który zajmował się usuwaniem z portalu tego rodzaju wpisów. Wspominał, że to zajęcie bardziej dokuczliwe niż praca górnika na przodku – podkreśla Łazarewicz.

Ale napięcie związane z wystawieniem na ciągłą ocenę i pośpiechem może zostać po części złagodzone w bardzo prosty sposób. Zwraca na to uwagę Roman Daszczyński, który przez lata był dziennikarzem śledczym „Gazety Wyborczej”, zaś od niedawna prowadzi portal Gdansk.pl. – W papierze przychodził czas zamknięcia wydania, szło się do domu i nic nie dało się już poprawić. Nazajutrz zaczynał się nowy dzień, następowało nowe otwarcie. Internet wymaga stałej czujności, skupienia uwagi, ale za to nie ma stresu związanego z możliwym opublikowaniem błędu. W ciągu kilku chwil można go przecież poprawić – stwierdza.

Internet: w poszukiwaniu jakości

Dziennikarze mający za sobą doświadczenia w prasie muszą się przystosować do reguł panujących w Internecie. Z drugiej strony, to oni Internet zmieniają. – Przede wszystkim nadają mu jakość – twierdzi Kołodziejczyk. – Internet przestał już być bezkształtną magmą, w której pojawiają się wyłącznie informacje sygnowane inicjałami. Teraz odbiorcy wchodzą na portale w poszukiwaniu tekstów konkretnych autorów o uznanych nazwiskach. A tych jest w sieci coraz więcej – dodaje. Sam, budując w Wirtualnej Polsce redakcję sportową, sprowadził m.in. byłych dziennikarzy „Przeglądu Sportowego”, Marka Wawrzynowskiego i Rafała Susia. – Różnice między dziennikarzami, którzy przyszli z mediów papierowych i tymi od zawsze pracującymi w Internecie, cały czas są widoczne. Przykład? Choćby praca podczas zgrupowania reprezentacji Polski – opowiada Kołodziejczyk. – Marek tam pojedzie, pokręci się przez cały dzień, porozmawia z kilkudziesięcioma osobami, wykorzysta swoje kontakty, a wieczorem napisze dłuższy, fantastyczny tekst. W tym czasie dziennikarz wychowany na Internecie wrzuci do sieci kilka newsów. Cały czas jeszcze szukamy złotego środka, ale niewątpliwie nowi ludzie pchnęli nasz portal na inne tory – podsumowuje.

W podobnym tonie wypowiada się Paweł Wilkowicz. – Oczywiście portale internetowe przez cały czas muszą walczyć o uwagę czytelnika, uwodzić go tytułem, sprawić, by w niego kliknął. Ale cóż w tym złego? Jestem gotów zapłacić tę cenę, jeśli w zamian mogę dać odbiorcy dobry tekst. A niezależnie od tego, czy piszę do portalu czy do gazety, nic nie zwalnia mnie z dbania o dziennikarskie standardy i jakość tego, co oferuję – podkreśla.

Część dziennikarzy, którzy na stałe związali się z redakcjami internetowymi, nie porzuciła na dobre pisania do prasy. Zgodnie jednak przyznają, że do samego papieru wracać by już nie chcieli. – Kiedy pracowałem w gazetach, ludzie wokół mnie nieustannie znikali. Redakcje się kurczyły. Tymczasem w portalach wciąż pojawiają się nowi dziennikarze – podkreśla Zieliński.

Roman Daszczyński: – Redakcja internetowa jest rodzajem hybrydy, która przy umiejętnym kierowaniu może pomieścić zalety trzech rodzajów tradycyjnego dziennikarstwa: prasowego, radiowego i telewizyjnego. Nowa jakość, która dzięki temu powstaje, jest czymś dużo bardziej fascynującym niż papier.

Według niego Internet na naszych oczach przejmuje nie tylko przestrzeń zajmowaną niegdyś przez gazety, ale też ich status. – Nawyk sięgania po drukowane pisma ma charakter pokoleniowy. Najmłodsza generacja odbiorców świetnie radzi sobie bez tego. Najpoważniejszy kontakt młodego pokolenia z papierem ma miejsce w toalecie – żartuje Daszczyński.

Łukasz Zalesiński

Zapisz się na nasz newsletter i bądź na bieżąco z najświeższymi informacjami ze świata mediów i reklamy. Pressletter

Press logo
Ta strona korzysta z plików cookies. Korzystając ze strony bez zmiany ustawień dotyczących cookies w przeglądarce zgadzasz się na zapisywanie ich w pamięci urządzenia. Dodatkowo, korzystając ze strony, akceptujesz klauzulę przetwarzania danych osobowych. Więcej informacji w Regulaminie.